Duby smalone, kpina czy wręcz bluźnierstwo wobec ogólnie przyjętych zasad etycznych, honorowych, tudzież moralnych – rzekłby jakiś wyjątkowo uparty, dość dobitnie ograniczony umysłowo człowiek. Nie poprzestałby zapewne na powyższych czterech słowach niezadowolenia, szponach krytyki, atakując na wstępie tytuł mej pracy ( który zresztą zaczerpnąłem z III rozdziału „Ferdydurke”, o którym będzie tu w dużej mierze mowa), ale przyprawiałby gębę zarówno Gombrowiczowi, który doskonale zmetaforyzował to, o czym zaraz nie omieszkam napomknąć, jak również i mi, któremu pisanie tegoż wypracowania, bez jakichkolwiek możliwości odwoławczych, nakazano. A dlaczego? Dlatego, iż można by to uznać za wyśmianie idei czy istoty pojedynku, a co za tym idzie, za lekceważące potraktowanie wszystkich tych, którzy nade wszystko cenią bądź cenili honor, w imię którego niejednokrotnie i umierali. Ale nie to zapewne pisarz miał w głowie tworząc ową historię, gdyż uczynił to z myślą o obnażeniu naszej największej ułomności – ułomności Formy, która jest zresztą częścią nas samych. Toteż pocieszam się takowym konceptem, iż, podobnie jak Gombrowicz, tak i ja, kieruję moje słowa do otwartych i chłonnych umysłów antysarmackich, a nie do „elity zaściankowej”!
Skoro wiadomym już jest, że „Ferdydurke” nie godzi w płomienne zasady etosu rycerskiego, a jej naczelnym celem jest uświadomienie niemożności posiadania jedynej, prawdziwej twarzy, pragnę zinterpretować i opisać „walkę” Syfona z Miętusem. Jednakże zanim to zrobię, chciałbym wspomnieć o innych książkach, w których motyw pojedynku ( niekoniecznie na miny ) możemy odnaleźć.
Wędrówkę po świecie literatury odbędę achronologicznie i zacznę od pozycji pt. „Pielgrzym” autorstwa Paulo Coelho. W książce tej wyczytamy o pojedynku głównego bohatera z psem – demonem, którego każdy z nas napotyka na swej drodze życia pod różnymi postaciami, często nie zdając sobie z tego sprawy. Jest to pojedynek dobra ze złem, w którym dobro ostatecznie zwycięża.
Kolejnymi przykładami mogą być romantyczne pojedynki Domejki i Dowejki z „Pana Tadeusza”, Kmicica i Pana Wołodyjowskiego z „Potopu” oraz antyczne zmagania Dawida i Goliata z „Biblii” czy Hektora i Achillesa z „Mitologii”.
Jednakże nie będą one tak dobre, jak starcie Don Kichota z wiatrakami w powieści Cervantesa, w której to ów rycerz, wrażliwy i prawdziwie odważny ( gdyż trzeba mu to przyznać ), toczy bój z wyimaginowaną hordą wojowników, a realnym skupiskiem wyżej wspomnianych wiatraków. I tak oto walczącego w imię miłości do Dulcynei Don Kichota, odnajdziemy niejako pod postacią Syfona pojedynkującego się w imię zasad oraz idei, nieświadomego schematyczności (mam tutaj na myśli przyporządkowanie się do mitu szkolnictwa ), w którą popadł. Ktoś może powiedzieć, że się ze mną nie zgodzi; że postać owego rycerza nie pasuje do osoby Pylaszczkiewicza, który w przeciwieństwie do Don Kichota, był marionetką cudzych konwencji, wzorców. Ale, na Boga, on nie zdawał sobie z tego sprawy ( przecież to był jeden z celów tzw. gwałtu przez uszy - uświadomienie, o którym za chwilę ) ! Czyż nie „walczył” z pełnią przekonania o słuszności wartości, których bronił? Czyż nie uważałby Słowackiego za wielkiego poetę?
Pojedynek na miny pomiędzy Syfonem a Miętusem, który można potraktować jako metaforę szkolnych dyskusji, a w którym wzniosłe, wysublimowane miny stoczyły batalię z minami obrzydliwymi jest niejako pojedynkiem form, w którym nadrzędnym celem było utrzymanie własnego stanowiska wobec konwenansów, manier, konwencji.
Zwyciężył Syfon i w ten sposób okazało się, że mit szkoły jako miejsce, w którym dokonuje się jakby pierwszy etap zniewolenia umysłowego człowieka, poddanie go ściśle określonemu schematowi wartości kulturalnych czy moralnych, staje się niejako Faktem przez duże „F”.
Czy można zatem powiedzieć, że szkoła „upupia” ? Tak, a uczeń daje się „upupić”, daje „przyprawić sobie gębę”, staje się niewolnikiem cudzych form i w rezultacie – nigdy nie będzie miał twarzy, gdyż jak napisał Gombrowicz: „Istota ludzka nie wyraża się w sposób bezpośredni i zgodny ze swoją naturą, ale zawsze w jakiejś Formie i że Forma owa, ów styl, sposób bycia nie jest nasz, lecz jest nam narzucony z zewnątrz” ( „twarz nie jest przedmiotem, twarz podmiotem jest” ).
Pojedynek, w którym powrócił motyw muchy ( jako jeden ze sposobów oderwania czytelnika od lektury ) z pierwszego rozdziału, która ma za zadanie dobitniej zohydzić zachwyt Syfona, czy w którym „szczyt pokajania, objawienia i wzruszenia” staje naprzeciw kapce z nosa strząśniętej do spluwaczki jest jedną z najzabawniejszych, ale i gorzkich, bo metaforycznie prawdziwych scen w książce.
Jeśli zaś chodzi o „ gwałt przez uszy”, to mogę pokusić się o wyjaśnienie takowe, że za przykład takiegoż czynu, mógłbym podać autentyczny wykład profesora Miodka ( który miałem okazję niedawno przeczytać ) na temat sfery językowej ( a mianowicie używalności słowa na literę „k” ), którym można by potraktować fanatyczkę religijną, a w tym przypadku mam tutaj na myśli dewotkę, której reakcja byłaby swoistym odruchem wobec autentycznego zgwałcenia.
I tak, obok dobra i zła, miłości i nienawiści, radości i smutku, czerni i bieli trwa gęba przy gębie. Nasuwa się wobec tego wniosek, że „nie ma ucieczki przed gębą jak tylko w inną gębę”, co pozwala nam pojąć, że egzystencja poza granicami Formy jest nierealna, niemożliwa, że „jesteśmy funkcją innych ludzi”, o czym czytamy już na wstępie książki ( bądź metaforycznego wstępu – szkoły, książki – naszego życia ).
Co zatem Gombrowicz pragnął nam przekazać poprzez owy, trzeci rozdział „Ferdydurke”?
Odpowiadam, że Formę, gębę i pupę ( rozumianą przeze mnie jako niedojrzałość ).
Przyprawiając zatem gębę, miarą akcentu wyjściowego, pragnę przytoczyć słowa Witolda Gombrowicza, które można odnaleźć w jego „Testamencie”: „Uznaj, pojmij, nie jesteś sobą, nigdy nie jesteś sobą, nigdy, z nikim, w żadnej sytuacji; być człowiekiem to znaczy być sztucznym”.