Opowiadanie Olgi Tokarczuk pod tytułem Profesora Andrews u Warszawie mówi o kilku dniach spędzonych przez naukowca w Polsce. Opowiadanie ma kompozycję klamrową, ponieważ rozpoczyna się przylotem profesora, a kończy jego podróżą do ambasady, która ma umożliwić mu powrót do domu. Dzień pojawienia się profesora Andrewsa w Warszawie możemy określić bardzo dokładnie. Jest to 12 grudnia 1981 r., czyli dzień przed stanem wojennym. Profesor przed przylotem do Polski ma dość enigmatyczną wiedzę na temat tego, jak wygląda ten kraj. Wie, że jest zimno, bo powiedzieli mu o tym znajomi, więc musiał wziąć ciepłe rzeczy. Zabrał również ze sobą książki, co prawda w języku angielskim, ale wierzył, że Polacy mówią w tym języku. Profesor przylatywał do Polski na tydzień, by trochę zwiedzić ten kraj, ale przede wszystkim „zasiać ziarno”, czyli rozpropagować założenia własnej szkoły psychologicznej. Już w samolocie przypomina sobie, że poprzedniej nocy miał sen, w którym bawił się z wroną. Miało to rzekomo dobrze wróżyć tej podróży. Na lotnisku został odebrany przez polską przewodniczkę, Gosię, która po przedstawieniu mu planu na cały tydzień, zabrała go na kolację. Potem kobieta ulokowała go w jednej z warszawskich kawalerek i obiecała pojawić się następnego dnia z zagubioną podczas lotu walizką. Kiedy obudził się następnego dnia, była już 11:00. Przewodniczki Gosi wciąż nie było. Nie zadzwoniła również. Profesor zobaczył na ulicy czołg. Potem starał się dodzwonić do Gosi i do swojego domu w Anglii, ale telefon nie działał. Wyszedł z domu w poszukiwaniu działającego telefonu, ale zrozumiał, że musi wymienić pieniądze. Zgubił się w osiedlowych uliczkach, ponieważ wszystkie domy wyglądały dokładnie tak samo. Trafił w końcu na czołg i udało mu się dotrzeć do domu. Następnego dnia wciąż nie działały telefony, postanowił więc zjeść coś porządnego na mieście, odnaleźć ambasadę i wrócić do domu. Czołgu na ulicy już nie było, ale ulicami przyjeżdżały wozy opancerzone. Kręcąc się po ulicach, zobaczył bar, w którym dostał coś do jedzenia. Potem wsiadł do autobusu, sądząc, że pojedzie on w stronę jego kawalerki. Autobus skręcił, profesor wysiadł na najbliższym przystanku i piechotą musiał wracać do domu. Następnego dnia znalazł osiedlowy sklepik, ale nie było w nim żadnego jedzenia poza butelkami z jasnym płynem i słoiczkami z musztardą. Zobaczył też, jak w Polsce sprzedaje się karpie i kupił sobie choinkę. Po powrocie do kawalerki jednoznacznie postanowił odnaleźć ambasadę i wrócić do domu. Przed domem spotkał mężczyznę, który odgarniał śnieg. Ten zabrał profesora do domu, poczęstował jedzeniem i własnym bimbrem, a potem zamówił taksówkę do ambasady. Profesor pożegnał się z mężczyzną słowami: „żywą czy na miejscu?”. Polak odpowiedział „żywą”.