W niedalekiej przeszłości byłem na stadionie warszawskiej Legii oglądając spotkanie naszej reprezentacji narodowej z kadrowiczami z Armenii. Skłoniła mnie do tego dobra forma podopiecznych Jerzego Engela oraz szacunkowo krótki dojazd. Warszawa nie leży w końcu tak daleko od Białej Podlaskiej. Poza tym udało mi się namówić kolegę do wyjazdu na ten mecz.
Bilety wstępu aktualne dla tego widowiska udało nam się zakupić dopiero na dzień przed zaplanowanym spotkaniem, ponieważ Polski Związek Piłki Nożnej nie mógł się zdecydować na jakieś rozstrzygnięcie odnośnie sprzedaży biletów. Wreszcie jednak podjęto decyzję – prezes PZPN wypowiedział w telewizji magiczne słowa:
- Bilety będą w sprzedaży we wtorek a w środę nie. Staramy się w ten sposób uniknąć niepotrzebnych awantur przed spotkaniem. W zależności od rodzaju trybuny bilety będą w cenach 40, 100 i 200 zł. Mamy nadzieję, że to opóźnienie nie spowoduje zmniejszenia ilości kibiców na trybunach.
Natychmiast się skontaktowałem z moim współkibicem i po dwóch godzinach bilety mieliśmy zapewnione na sto procent. Tylko chyba ludzie odpowiedzialni za wydrukowanie i rozprowadzenie wejściówek nie oglądali dziennika, w którym padły wyżej wymienione słowa pana Listkiewicza. Bilety były, ale w cenach odrobinę się różniących od tych podanych przez dobrodzieja polskiej piłki – 65, 130 oraz 250 zł. Taka mała nieścisłość, ale co tam. Pewnie tylko pani kasjerka źle nam wydała resztę a karteczki upoważniające do wejścia to pewnie wina drukarzy warszawskich. Tym bardziej, że od dawien dawna na boiskach ligowych padało hasło „sędzia drukarz”. Pewnie to Juan Martinez, hiszpański arbiter prowadzący owe spotkanie maczał w tym palce.
Rano z kolegą Łukaszem pojechaliśmy spokojnie do szkoły jakby nigdy nic. Co prawda obaj mieliśmy w plecakach głównie wyposażenie kibiców a z artykułów szkolnych to był tylko długopis i jakiś zeszyt – oczywiście do zbierania autografów w przerwie spotkania. Po skończeniu zajęć lekcyjnych wybraliśmy się na stację tak wspaniale nas obsługujących Polskich Kolei Państwowych. Po wykupieniu biletów czekaliśmy na wypielęgnowanej ławce na nasz pociąg. Nasze siedzisko musiało być dopiero co pomalowane, ponieważ farba nie całą powierzchnią przystawała do powierzchni desek. Łukasz chyba chwilowo zatracił poczucie własnej narodowości, ponieważ zaczął mnie uparcie przekonywać, że emulsja nie jest świeża i po prostu się złuszcza ze starości. Ja jednak mu nie wierzę, bowiem ufam naszym władzom i wiem, że do takiej okropności by nie dopuścili. Czekając na pociąg obejrzeliśmy pokaz rekrutów wracających z przepustek. Pompki w rytmie nazw miesięcy rzeczywiście wyglądają inaczej.
Wreszcie nadjechał nasz środek lokomocji. Weszliśmy do pustego przedziału i ruszyliśmy. Podróż rysowała się pięknie i takowa była. Co prawda na kolejnych stacjach dochodziło do naszego przedziału po kilka osób, ale co to jest te 13 osób. Wszyscy czuliśmy się niesamowicie – każdy miał tyle miejsca ile potrzebował, kilkoro ludzi zaczęło palić papierosy a po dosłownie kilkuminutowej jeździe, podróżni zażądali otworzenia okna, ponieważ zaczęli wyczuwać różne rodzaje potu. Wszystko to tylko dodało uroku naszej wyprawie i naprawdę żałowaliśmy gdy musieliśmy opuścić pociąg, gdy ten zajechał na Warszawę Wschodnią.
Jednak po chwili byliśmy bardzo zadowoleni, gdyż okazało się, że spokojnie dotrzemy na Łazienkowską – miejsce rozgrywania meczu – bowiem pozostały nam do rozpoczęcia spotkania cztery godziny. Wsiedliśmy więc w odpowiedni autobus (całą trasę omówiliśmy przed wyjazdem) i rozpoczęliśmy kolejną podróż. Tym samym autobusem wracała chyba grupa robotników, bowiem mieli oni brudne ubrania oraz przymknięte oczy. Jeden nawet zaczął wydawać odgłosy podobne do chrapania. No cóż, mają prawo czuć się zmęczeni po całym dniu pracy. Co prawda troszeczkę było czuć jakiś alkohol, ale pewnie gdzieś mijaliśmy piwiarnię. Ku naszemu zaskoczeniu po piętnastu minutach byliśmy na przystanku, na którym mieliśmy wysiąść. Wyszliśmy więc z autobusu i pozostało nam tylko kilka minut piechotą aby dotrzeć na Stadion Wojska Polskiego. Po drodze minęliśmy kilka bannerów reklamowych z podobiznami Jerzego Engela oraz Adama Małysza.
- No, nareszcie sport zaczyna wychodzić na pierwszy plan. Może dzięki temu przyjdą pieniądze na rozwój działalności klubów. Zresztą już teraz jest jakby lepiej – skwitowałem te widoki.
Jakby na potwierdzenie moich słów na bocznym boisku swój mecz rozgrywała młodzieżowa drużyna jednego z warszawskich klubów. Gdy się przyjrzeliśmy bliżej ich ubiorom doszliśmy do dziwnego wniosku, że na boisku występują trzy drużyny! Tak to przynajmniej wyglądało, bowiem część zawodników jednej z drużyn miała zupełnie inne koszulki a o przynależności tych chłopaków do jednego z zespołów można się było jedynie domyśleć z tego, na którą bramkę atakują.
- Ha, a nie mówiłem? Zauważ, że grają w koszulkach sportowych a jeden z nich ma nawet korki piłkarskie! – natychmiast skomentowałem – Kiedyś młodzież nie miała takich luksusów. Polska piłka to rzeczywiście potęga.
Łukasz jakoś tak dziwnie na mnie popatrzył, ale nic nie powiedział i poszliśmy dalej. Pod trybuny stadionu dotarliśmy na trzy godziny przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Zaczynało się robić zimno. Dwie godziny czekaliśmy na otworzenie bram dla kibiców. W tym czasie zdążyliśmy lekko zgłodnieć oraz zziębnąć. Ale za to mogliśmy się w spokoju nauczyć kilku pięknych i zagrzewających do boju piosenek kibiców, np. „Gola, gola”, „Polska do boju”. Jedno co nas nie bawiło to używanie w tych pieśniach zwrotów ogólnie przyjętych za niecenzuralne. Prawo ogólnonarodowe i jego paragraf o przeklinaniu w miejscu publicznym nie ma jednak wstępu na stadion, który ma własne ustalenia.
W końcu otworzyły się bramy. Po sprawdzeniu biletów i nas samych zostaliśmy wpuszczeni na trybuny. Zajęliśmy swoje miejsca, choć do rozpoczęcia spotkania została godzina. Po chwili siedzenia wyszliśmy za stadion aby się przejść. Doszliśmy do małej barykady z krat, gdy zobaczyliśmy, że nadjeżdża autobus reprezentacji Armenii. Wtedy dopiero zauważyliśmy, że stoimy przy barierkach ustawionych od wejścia na stadion do małej uliczki, którą ekipy piłkarskie dojeżdżają na spotkanie. Ormianie weszli bez żadnych kłopotów. Już mieliśmy iść na trybunę, gdy zauważyliśmy polski autokar. Zostaliśmy więc, pełni napięcia przy stróżach porządku. I oto spełniło się marzenie chyba każdego chłopaka z prowincji – zobaczyliśmy z odległości dwóch metrów każdego z reprezentantów, a selekcjoner Jerzy Engel nawet podał nam dłoń mówiąc „Dzień dobry”. Fascynująca chwila.
Gdy dotarło do nas, że oni przeszli już 10 minut temu poszliśmy z powrotem na trybunę. Obie drużyny wyszły na rozgrzewkę. Na pełnych niemal trybunach rozpoczynają się śpiewy, pojedyncze żarty kierowane do przyjezdnych – ale kulturalne. Rozpoczął się mecz.
POLSKA ! POLSKA ! Kolejni polscy zawodnicy strzelają bramki. Na trybunach wspaniała atmosfera. Nasza reprezentacja wygrywa 4:0. Ormianie znokautowani. Na trybunach mimo to padają słowa uznania wobec pokonanego: „Brawo Armeńcy! Spasibu za igru!”. Wszyscy w świetnych humorach rozjechali się do domów wciąż śpiewając i wywijając szalikami narodowymi. Autobusy miejskie ledwo mogą ustać w pionie pod kołysaniem zagorzałych kibiców.
Myśmy też wrócili do domu. A żeby się dowiedzieć jak nam minęła podróż powrotna, to wystarczy przeczytać ten artykuł od końca.