W dobie rekonstruowania faktów z przeszłości w takich detalach jak okoliczności czyichś śmierci, czas pojawiania się w świecie poszczególnych wynalazków, a nawet myśli (sformułowań), wedle czego zwykliśmy mianować pionierów, odkrywców, przewodników i różnej maści "pierwszych", mogą wpędzać w zdumienie trudności badawcze w zakresie ustaleń kolejności funkcjonowania w życiu ludzi takich pojęć (zjawisk społecznych) jak ojczyzna, naród i państwo. Ludzka nieumiejętność ustalenia chronologii ich zaistnienia może świadczyć o czymś bardzo banalnym - nie istnieniu powiązań przyczynowych między tymi strukturami.
O J C Z Y Z N A
Chociaż pojęcie ojczyzny, z tych trzech, wydaje się abstrakcyjne, służące idealizowaniu przynależności narodu do państwa, to jako wartość najbardziej pożądana na tej skali i z piętnem krwi zasługuje na omówienie w pierwszym rzędzie.
Domów na świecie jest mnóstwo, ale pojmowanie wartości ich posiadania jest możliwe tylko dzięki temu domowi, w którym można przebywać jako w swoim. W którym nie jest się gościem, nie dokonuje się opłat z tytułu przebywania w nim.
Oczywiście takich idealnie własnych domów, mieszkań, ludzie za życia nie posiadają (ludzie współcześnie i w obrębie kultury tzw. zachodu), bo różne struktury instytucjonalne roszczą od nich opłat z tytułu posiadania owego dobra. I jest to traktowane dosyć naturalnie w kontekście przemijalności każdego ludzkiego życia, każdego ciała, które także można traktować jako swoisty dom ulegający niszczeniu, niezdolny dać schronienia wiecznie.
Godność posiadania przez człowieka nie tylko ciała, ale wszystkiego co mu przypisane, to właśnie taka rozpiętość od ciała, poprzez dom, aż po ojczyznę jako majątek najrozleglejszy - wspólny, a własny... Wypychanie jednych ludzi przez drugich poza dobro owego posiadania, poza dobro posiadania ojczyzny, czy posiadania czegokolwiek, czynieniem z nich poddanych prawem odrębnym od sprawiedliwości, wymyślonym dla bogacenia się jednych kosztem drugich jest zawsze możliwe odkąd ludzie istnieją. Dlatego idea ojczyźniana - królestwa dla wszystkich bezdomnych i nieumiejscowionych własnym mieniem na mapach świata jest właściwym punktem odniesienia do rozumienia zarówno tego, czym jest naród, jak i państwo. Rozumienia, jak są one błahe ze swoim racjonalniejszym i rzeczywistszym istnieniem od ojczyzny, skoro wynikają z niesprawiedliwości...
O pierwszym użyciu przez ludzi pojęcia ojczyzna jest taka bardzo tragiczna przypowieść żydowska zachowywana w Liturgii Słowa Kościoła rzymskokatolickiego. W czasach poddaństwa Żydów Rzymianom (a jeśli inaczej, to zupełnie nieokreślonych ;)), ujęto jedną z rodzin żydowskich składającą z matki i siedmiu synów jako wrogów państwa, zarzucając służenie odrębnemu prawu... Wrogość owa, według państwowców, przejawiała się nie spożywaniem wieprzowiny, więc pod groźbą ukarania śmiercią zażądano jej spożycia kolejno przez wszystkich synów, zaczynając od najstarszego. Żaden z nich się nie ugiął pod takim nakazem, po słowach pierwszego, iż woli zginąć, niż zdradzić prawo ojczyźniane (od nieobecnego między żywymi ojca). Nastąpiła sukcesywna rzeź synów na oczach matki. Tak zadziałało prawo ojczyzny, której nikt z nich nie widział, tylko pragnął. Pragnął, bo inni ją mieli... Mieli wyznaczając obcych w odniesieniu do tego posiadania, czy wręcz odwrotnie - mogli mniemać o jej posiadaniu, ponieważ wyznaczono takich spośród mieszkańców ziemi, których obowiązkiem było za nią płacić, aż po ofiarę z własnego życia włącznie.
Współczesny człowiek przywykły do płacenia na prawo i lewo, zarówno Swoim jak i Obcym, niemal za każde słowo, poświadczenie stempeleczek, podpisik, wymianę słów z drugim człowiekiem, każdy nośnik tych słów, może nie zauważyć w takim prawie do ojczyzny braku racjonalizmu. Ale nawet współczesny ogłupiały wszechobecnymi rozliczeniami człowiek powinien zauważać brak racjonalizmu w zawiści o tożsamość. Tożsamość czasem nieprzekazywalną mieniem, ojcowizną, gdy tego majątku żadnym sposobem mieć się nie da, przynależąc do innych ludzi jako towar, siła robocza, nabytek Ich państwa (panowania), cudzoziemiec...
Ilekroć swoją tożsamość trzeba budować z rytuałów, obrzędów, potraw, postów, ulubionych piosenek, charakterystycznych ciuchów, kolorów i bzdur wszelkich po prostu, to jest tylko i wyłącznie wynik biedy. Odarcia ze spuścizny. Pozbawienia owoców świata. Biblijnie - historia wyprowadzenia ludzi z roli niewolniczej, to historia jednoczenia się ludzi wokół rytuałów, praw, aby ziemię mogli posiąść na własność, a nie żeby owe ryty celebrować wiecznie. Ojczyzna nie jest tym samym co państwo, a w jakimś sensie jest nawet zaprzeczeniem państwa. Dlatego kiedy Platon proponuje ochronę praw państwowych i osiąganie ładu społecznego, dbałością o to, aby zapobiegać powstawaniu nowych stylów w muzyce, to domaga się kultu państwa nad dążeniem ludzi do posiadania ojczyzny...
Nie jest ważne - jakie jest prawo. Ważne - czyje. Czy dziecko może nie wypełnić prawa danego od rodzica? Kto mu wybaczy nieposłuszeństwo, kiedy taki ojciec nie żyje? To nie jest proste opowiedzieć się za zbędnością człowieka, który jakieś prawo stworzył, gdy tego człowieka bardzo brak i żadną miarą nie chce się odpowiadać za jego śmierć, za umieranie ludzi wszelkich...
Nie Bogu są potrzebne owe rytuały tożsamościowe, bo ziemia od początku jest człowiekowi na ową własność (czynienie sobie poddaną) dana. One są potrzebne ludziom, którzy na tej ziemi muszą wytrzymywać jako Obcy. Aby nie przestać wierzyć w tą ziemię, w ten świat, który do kochania jako własny jest tak trudny, trudny piekielnie. Jezus, który dał radę niczego z tego świata nie wziąć i został ukrzyżowany za posiadanie nieistniejącego królestwa, władztwa, mającego zagrażać zarówno tym, którzy państwo mieli, jak i tym, którzy chcieli być niewolnikami owego państwa byle było racjonalnie i z pieniędzmi w grze (choćby krwawo), był ofiarą zupełnego braku racjonalizmu, amoku państwowego ze strony ludzi chełpiących się swoim rozumem. Rozumieniem jakoby tego, co jest zbrodnią, a co zbrodnią nie jest, co jest grzechem, a co cnotą, odróżnianiem chorych od zdrowych, tłumaczeniem słów Boga ludziom, jakby mogli być Bogu równi zabijając... Zabijając w ogóle, a jeszcze w imię ochrony imperium. I Jezus z krzyża mówi w oczy takiemu tłumaczowi "Boże, czemuś mnie opuścił?". Cóż człowiekowi z takiego Ajfasza, który niby dla jasności coś tłumaczy ludziom z jednego języka na drugi, wytycza jakieś wykładnie i prawa, jako najwyższe i zobowiązujące do zabicia, mające sprowadzać na świat porządek i sprawiedliwość? Chce być Bogiem - niech będzie Bogiem, jeśli umie. Ale tego awansu Ajfasz już nie przytwierdza swoimi słowami i milknie... A jeszcze inaczej - zna odpowiedź na pytanie, które taką modlitwą przetłumaczoną z innego języka skierowałby do Boga, na którego patrzy.
Królestwo Jezusa przestaje być królestwem urojonym, gdy można w nim poznać prawdę o własnej obłudzie. Swojego króla i ojczyznę dostają wszyscy, którzy umieją o niej marzyć.
N A R Ó D
Odnotowywanie wywodzenia się jednego mężczyzny od drugiego, według kryterium płodzenia lub przysposobienia (wybraństwa) w sposób linearny, pozwala wyodrębniać tzw. rodowód ludzi, który kobietom nie jest bliski jako każdorazowo wykluczonym z takiego ustalania ich pochodzenia. Kobiety przypisuje się do rodu męża, a tym samym traktowania niczym hybryd spadających na świat z nieba. Kulturowo nie odtwarza się pochodzenia ludzi po linii żeńskiej. W każdym razie w większości dziejów świata kobiet nie liczono nawet jako potomstwa i nie tworzono rodowodów kobiecych analogicznych do rodowodów męskich. Stąd wszelkie prawa uzyskiwały w drodze walki o postrzeganie ich jako osób.
Oczywiście współcześnie ta spuścizna kulturowa ma już małe znaczenie i ciągle malejące, gdyż ustalania tożsamości osób niezależnie od płci, dotyczą urzędowo maksymalnie dwóch pokoleń, z opisem obojga rodziców, a kultywowanie tzw. rodowodów męskich jest już tylko manierą mitomanów i zawziętych szowinistów.
Należy jednak pamiętać, że ilekroć mowa o rodzie człowieka, to mowa o pochodzeniu urodzeniowym, bądź wybrańczym w odniesieniu do mężczyzny, natomiast o pochodzeniu małżeńskim w odniesieniu do kobiet. I tak np. o matce Jezusa mówi się jako pochodzącej z rodu królewskiego - króla Dawida, chociaż nie ona się w tym rodzie urodziła, tylko Józef, zwany jej mężem. Uzasadnienie takiego podejścia można uznać za biologiczne do jakiegoś stopnia, o czym piszę w pracy "Jestem kobietą". Przybieranie przez kobiety nazwisk mężów (choć nie na całym świecie), to tradycja owej klasyfikacji rodowej dla tej płci. Na dzień dzisiejszy traktowana jest już z dużą swobodą i niezobowiązująco. Opcjonalnie mężczyźni przyjmują nazwiska swoich żon lub każde pozostaje przy swoim. Powstają nowotwory nazwiskowe, jak zbitek moich dwóch nazwisk po dwóch mężach, i w ogóle nazwiska łatwo zmieniać urzędowo na wniosek osoby zainteresowanej np. kiedy uważa je za szpetne, znamionujące inwektywy itp. i potrafi dowieść uciążliwości posiadanego nazwiska.
Z filozoficznego punktu widzenia, tradycja odrębnego naliczania rodu w zależności od płci może znajdować swoje uzasadnienie jako swoisty kamuflaż społeczny dla kazirodztwa, ponieważ przy linearności równej dla obydwu płci dochodzi się do wspólnych antenatów. I nawet jeżeli hipotetyczną pierwszą parę ludzi ulepić z gliny, czy przez pączkowanie jednego na żebrze drugiego, to wszystko co z nich się rodzi jest braćmi i siostrami. Odjęcie jednej z płci rodowodu nadaje pozorów czystości i dopuszczalności pożycia płciowego między ludźmi. Choć nie można też wykluczyć, że było wynikiem zwykłego ograniczenia umysłowego mężczyzn - braku wyobraźni przestrzennej, bądź niedorozwoju emocjonalnego.
Gdy termin naród pojmować jako zespół krewniaczy rozmnożony na jakimś rodzie, to nie dość, że nie ma znaczenia jego lokalizacja terytorialna, czy różnorodność języków, którymi taki naród gada, to trudności nastręcza wyodrębnienie jakiejś wielości narodów, do której przywykliśmy w dyskusjach politycznych z użyciem tego pojęcia. Trzymając się wyobrażenia o linearności i kontinuum w zaludnianiu się świata dochodzi się do konieczności uznania przodków, jeżeli nie wspólnych, to tak czy inaczej stworzonych. Tym co mogłoby wówczas uzasadniać wielość narodów jest wielość owego stwarzania... Czy nawet ustawiczne istnienie takiego przybywania ludzi na świecie ;), niezależnie od znanego rozmnażania (a może całkiem zależnie?). W każdym razie pojęcie rodu bardzo trudno potraktować jako adekwatną genezę pojęcia narodu, jakby to nie ród tworzył pierwociny tego drugiego, a na odwrót.
Zliczanie się narodu i budowanie tożsamości społeczeństwa zjednoczonego w taką przynależność (narodową) metodą nadawania mian rodowych swoim członkom zdaje się bardziej prawdopodobną kolejnością pochodzenia pojęć, chociaż i w takiej koncepcji trudno mówić o braku elementów mistycznych, wymykających wyobraźni.
Bo kto był uprawniony do takich nadań? Jeżeli odbywało się to instytucjonalnie, to by znaczyło, że państwo istniało przed narodem (bez narodu?). A jeżeli było to metodą osiągania władzy, to dlaczego ludzie nie prowadzili między sobą walk o to jak się mają nazywać i kto ma prawo ich nazwać? Jedyna znana mi walka na tym polu dotyczyła rodziców Jana Chrzciciela i przegrany z niej wyszedł mężczyzna, któremu odjęło mowę, dopóki nie pogodził się, że kobiecie wolno wybrać imię dziecka.
O mistyce pojęcia "naród" można się utwierdzić studiując Stary Testament, czyli sposób dziedziczenia Królestwa Bożego przez jeden z narodów świata - wybrany. Dzieje pielgrzymki takiego narodu od pozycji społecznej polegającej na niewolniczej przynależności do drugiego człowieka - władcy (faraona), do pozycji nazywającej się posiadaniem na własność ziemi, można traktować jako fatalne. Jako bezwzględne rozprawienie się z ludzką chciwością, którą bez łaski syci się grzebaniem narodu w każdym miejscu jego pielgrzymowania za taką żądzą.
Można traktować jako refleksję, czy kuszenie człowieka może nie mieć końca i czy szczytem zła jest jednoczenie się ludzi wokół przypisywania sobie prawa do ziemi doskonałej, obiecanej... Niewątpliwie naród nad takimi granicami panować nie umie, o czym można się dowiedzieć z Nowego Testamentu i z życia codziennego - znajdźmy jakąś metodę, ofiarę doskonałą dla odkupienia nas wszystkich, coś co nas zwolni z samokontroli swojego życia, niech winne będzie prawo, regulamin, przepisy, a choćby i sam Bóg. Specyfika narodu jako autonomii mentalnej skierowanej przeciwko działaniom indywidualnym i zarazem wolnym, w sensie oderwania od interesu całego narodu, to jeden z czynników pozwalających naród zauważać, wyodrębniać. Napisałam – ideologii - ponieważ rzeczywisty interes narodu tkwi tylko w tym, aby był on jeden, był tym czym jest w istocie - jednością. Tak pojmowana jedność narodowa nie staje w sprzeczności z działaniami indywidualnymi, które są reakcjami na brak jedności.
Na ogół jednak jedność narodowa jest pojmowana ideologicznie, a nie dosłownie. Paradoksalnie interpretuje się ją wówczas jako konieczność eliminowania "pozostałych" narodów i dokonywania "czystki" narodowej. Występująca na tym tle sprzeczność interesów między jednostką, a narodem, jest jak wzajemne lustrowanie się, ale - bynajmniej - nie nazwałabym tego, ani jaźnią odzwierciedloną, ani uogólnionym innym, ponieważ w przypadku rzeczywistego uogólnienia - zjednoczenia narodów - te relacje byłyby zupełnie inne.
Specyfikę narodową zawierającą się we władaniu danym językiem, którą uważamy za kryterium odrębności, należałoby uznać za wynik postępującej ideologizacji wspierającą sztuczny podział. Choć nie można odmówić mu empirycznego istnienia. Z tym że nie jest to podział na narody, a dotyczący jednego narodu.
Ideologizacja doprowadziła do mniemania iż naród wymaga ochrony w postaci zachowania „własnego” języka, podczas gdy w obrębie narodu występuje mnogość języków, ich pomieszanie, wymieranie, powstawanie, co stanowi bezpośrednią płaszczyznę poszukiwania kodów i komunikacji symbolicznej, uniwersalnej między ludźmi, a nawet istnienia tzw. podświadomości. Różne języki giną na świecie całkiem na bieżąco wraz ze śmiercią ludzi komunikujących się nimi, czy też z powodu zaniku funkcjonalności danego języka, a zasadniczo ciągle ewoluują, są żywe, co w niewielkim stopniu jest obligowane nowymi technologiami, a w kolosalnym zakresie potrzebami integracyjnymi ludzi mającymi służyć identyfikacji kulturowej (np. wokół określonych gustów muzycznych, aspiracji naukowych, zdolności kreacyjnych, kryteriów etycznych itd.), a to jest płynne w przeciągu życia zarówno jednego człowieka jak i całego schematu społecznego.
Języki są zmienne jako nośniki pojęć i trudu wymaga ich podtrzymywanie. Kwestią umowną jest ich trwanie jako spójnego kodu dotyczącego danego kręgu ludzi, którzy w jakimś momencie mogą już nie chcieć konsolidacji, bądź nie być w stanie podtrzymywać więzi np. nie nadążać za ogarnianiem narastającego pojęciownika w obrębie danej sfery kulturowej (specjalizacje zawodowe), doświadczyć urazu emocjonalnego, alienacji, dysfunkcji fizycznej itd. Tym bardziej, że na człowieku nie ciąży żaden obowiązek moralny wobec nacji (pokolenia, plemienia, grupy) uznającej istnienie narodów sobie wrogich, uznającej istnienie wielości narodów. Chyba że uznać za taki przymus odpowiedzialność za błędy…
Współczesny Polak z Polakiem sprzed setek lat nie dałby rady złapać wspólnego języka, tylko musiałby gadać na migi. Ale małe to zmartwienie, bo nie w języku jedność narodowa. Obrazuje to tylko absurdalność klasyfikowania ludzi przez pryzmat językowy. Gdyby nie płytka historia istnienia Stanów Zjednoczonych , to i naukowcy amerykańscy, którzy nam socjologię wymyślili, byliby w stanie to pojąć i nie wykładali żenujących teorii, czym odróżniać plemiona etniczne od narodów oraz które państwa składają się z narodów, a które ich w ogóle nie mają, bądź składają z mieszanek narodów i plemion etnicznych itd. Żaden język nie stanowi właściwości narodowej, tym samym pomiar populacji ludności dającej radę się nim porozumiewać, bo to tak jakby powiedzieć, że niemowa nie jest człowiekiem, bo nie mówi w jakimś języku werbalnym, albo że należy on do plemienia niemych…
A naród to zwyczajnie ludzie, którzy się narodzili, Tworzenie wyróżników, czy to jest naród z Polski, czy skądś tam sprowadza się do tego, że to są ludzie, którzy nie wyszli z tej części ciała, którą można o to podejrzewać, tylko z ziemi (zombi?)? A wszystkich starając się powiązać takim definiowaniem do jakiś terytoriów posiadanych aktualnie, w przeszłości, bądź hipotetycznie, okazuje się, że na tym świecie, to w ogóle nie ma ludzi, tylko te stwory z podziemia…
Wypieranie się mężczyzn, co do swoich narodzin z kobiet, to ewidentnie jakiś daleko posunięty u nich problem, którego nie mogą przeskoczyć, bo im dalej w przeszłość, tym gorzej. A udziwnienia na bazie omijania tego faktu, są gotowi tworzyć w nieskończoność.
Coś w tym jest, że ilekroć jest mowa o człowieku, który narodził się z kobiety, to nie dość, ze jest to odwołanie do symbolu jedności ponad podziałami, to jeszcze do konkretnej osobliwości na cały świat i jego dzieje…
P A Ń S T W O
Zajrzyjcie sobie do encyklopedii.
Ale i tu muszę wcisnąć parę zdań odrębnych, bowiem z różnych kontekstów, w których to pojęcie bywa rozważane nie wynikają interesujące mnie odpowiedzi, dotyczące genezy. Nikt nie stawia wobec tej instytucji takich pytań jak ja.
Szukam dwóch odpowiedzi.
Czy państwa musiały przyjmować chrzest, dlatego że zaczęły nakładać podatki na własnych obywateli, a nie tak jak pierwotnie na przechodniów i obcych? Czy dla osiągnięcia ładu społecznego ludzie potrzebują jednego państwa, czy żadnego?
Skoro nawet święty Augustyn wykładając światu różnice między państwem ziemskim, a niebieskim, nie zajmuje się rozpoznawaniem przynależności państwowej ludzi po tym, które z państw nie pobiera od nich podatków (ofiar), to tym bardziej mało eschatologiczni socjologowie nie poradzą sobie z zaspokojeniem moich wymagań w rozumieniu tej instytucji, jaką jest państwo. Nie mam co szukać i czytać, tylko muszę rozważyć sama.
Granice państwa, granice istnienia państwa, czy też precyzyjniej – racja bytu, to tylko i wyłącznie obywatele, czyli ludzie wolni od podatku. Przynajmniej tak wyglądała geneza państwa i nie znam państwa, którego ta reguła nie dotyczy. Można przypuszczać, że Rzym upadł z powodu opodatkowania kiedyś kompletnie wszystkich, bądź wprowadzenia podatku od potomstwa…
Takich obywateli dla których istnieje państwo (a nie odwrotnie) może być garstka, może być jeden, mogą być zwolnieni w sposób swoisty i mało zauważalny z powodu pozornego opodatkowania (sfera pracowników budżetowych, państwowych, mająca pensje z podatków, emeryci i szczególnie… dzieci). W każdym razie tacy ludzie muszą być, jeżeli znaczenie pojęcia „państwo” ma się odwoływać do utworzenia instytucji dla ludzi, a nie przeciw ludziom, nie tworzyć antagonizmu z ochroną człowieka, opieką, do czego ludzie taką instytucję utworzyli.
No bo chyba ludzie? Wprawdzie w Nowym Testamencie, to diabeł czuje się władcą wszystkich królestw tego świata i kusi nimi Jezusa w zamian za nazwanie go Panem, i istnieją nawet socjologowie, którzy do instytucji państwa podchodzą jako do ponadczasowej obligacji, która niezależnie od stopnia swojego rozwinięcia (bądź zupełnego nieistnienia w danym czasie) jest człowiekowi przeznaczona jako jedyne swoiste miejsce jego humanizacji, socjalizacji i stawania się człowiekiem, to trudno zrozumieć z czego miałoby wynikać, aż takie namaszczenie instytucji państwa. Tylko dlatego, że starożytni filozofowie tak uczyli swoich uczniów?
Filozofia społeczna współcześnie niemal jako dogmatu już naucza (bez przypominania, kto to wymyślił i inne zakreślenie odpowiedzi na teście obniża ocenę ;)), że jedynym środowiskiem w którym człowiek osiąga tzw. pełny rozwój jest państwo... Więcej – nawet katolicka nauka społeczna wywyższa z jakiś względów znaczenie dobra państwa dla człowieka przed znaczeniem rodziny, a już na pewno dobrem osobistym.
Dla mnie – pomieszanie z poplątaniem. Bowiem, jeżeli takiemu rozumowaniu przyświeca wzgląd na rozszerzenie zakresu troski człowieka, ponieważ troska wobec własnej rodziny jest mało rozwijająca, czy niespełniająca dostatecznie, to dlaczego nie wymagać od niego, jako szczytu rozwoju, troski globalnej, o cały świat i zamieszkujących go ludzi? Tylko dlatego, że tu nie dają władzy, do której można aspirować? Skąd i po co takie przewrotne i niedokończone stopniowanie płaszczyzny dostosowania człowieka? Dostosowanie do rodziny, to jakoby za mało, żeby człowieka rozwinąć społecznie, a do świata - za dużo, bo nie będzie komu czerpać pożytku z rozwinięcia się człowieka, więc optymalnie to ma być znalezienie sobie państwa do rozwijania się.
Nie każdy je ma, ale każdy mieć je musi jeśli chce być rozwiniętym człowiekiem, wedle tej filozofii.
Jeszcze żeby na świecie istniała unifikacja państw dająca ludziom te same warunki życia społecznego, obojętnie w którym państwie zamieszkują, to może byłoby po co szukać, gdy się nie ma. Ale wiadomo, że teoria o państwie hipotetycznym, albo jedynym znanym przedwiecznemu myślicielowi, nie ma nic wspólnego ze wskazaniem optymalnych warunków rozwoju człowieka. Gdyby istniało jakieś państwo potrafiące zapewniać rozwój tzw. potencjalności człowieka (wszystkich jego możliwości społecznych, psychicznych i fizycznych), to przynajmniej w nim jednym nie byłoby chorych psychicznie. A jest takie państwo na świecie?
Żadne państwo nie potrafi stymulować myślenia człowieka w większym stopniu, niż ten który jest potrzebny do rozumienia wyższości kart w poszczególnych grach i rozpoznawania się jako umownie wygranego, czy przegranego. A w te można grac i bez państwa.
Czyj rozum jest w wstanie pojmować jałowość takich gier dla człowieka, to tak samo ogarnia, że państwa nie pełnią roli płaszczyzny rozwoju społecznego dla człowieka. Tuman posadzony do gry karcianej może się z niej cieszyć, że rozumie wynik, który pokazują karty, i że taki wynik jest jawny dla wszystkich, ale mędrzec nie będzie miał po co wysilać mózgu dla gry obmyślonej przez innych co do reguł i wszelkich granic, chyba że obmyślanie gier uzna za mądrość, czy też samego siebie za głupca
Państwo jest instytucją przez ludzi wymyśloną i przez ludzi podtrzymywaną, zupełnie jak taka gra. Zapominanie się w niej i nie pamiętanie o jej umowności nie tylko nie stymuluje człowieka, ale go ogranicza. Ogranicza umysłowo do coraz bieglejszego, ale tylko odczytywania swoich pozycji i układów tym pozycjom zagrażających. I ogranicza emocjonalnie, ponieważ uczucia człowieka są angażowane w abstrakcje, w rezultaty gier umownych. Człowiek zatracający się w grze ignoruje rzeczywiste emocje, stara o ich wyzbycie, a nawet neguje siebie z powodu ich występowania. Woli takie, które budzą zrozumienie w schemacie ról społecznych - dostałem statuetkę, to mam sikać z radości, szczerzyć się do kamery, bo tylko taka reakcja identyfikowana jest jako rozumienie swojej roli, tym samym - sprawność umysłowa obdarowanego...
Natomiast gdy inni rozpoznają go jako gracza wygranego (o wygrał wybory, albo złapał piękną kobitę!) i czegoś mu zazdroszczą z czego on się nie cieszy, to idzie się leczyć na zaburzenia emocjonalne, ponieważ rzeczywistość umowną traktuje jako wskaźnik prawdziwszy o stanie posiadania lub strat, w odróżnieniu od tego, co mu podpowiada własny rozum.
A jeszcze gorzej jak stara się leczyć innych, gdy nie dostosowują się do umownych powodów radości i smutków, poczucia sukcesów i porażek. Niedawno opowiedziano mi o takiej mądrej pani, która podejrzawszy w jakimś ogłoszeniu internetowym, że zdobywca nagrody polegającej na odbyciu kursu gotowania z gwiazdą telewizyjną, chce ją sprzedać, wystosowała całą tyradę umoralniającą, jak można tak postępować... Krok od stosu, za rzekome bezczeszczenie porządku społecznego i ustawianie wartości w sposób indywidualny, samowolny. Dali ci samochód, to masz się czuć obdarowany, a nie dopiero szukać dla kogo będzie wartością wartą wypłacenia ci za niego pieniędzy, umożliwiających dokonanie zamiany na coś całkiem innego. Typowy platonizm - masz prawo do cieszenia się tylko z tego na co zezwala prawo stanowione i powielania tylko takiego stylu muzyki jaki istnieje, żeby świat nie mógł się zmieniać według działania indywidualnego, nie mógł zmieniać asortymentu godnego nabywania, ani cen. I nie chodzi tu o wstrzymanie rozwoju technologicznego, ale wszelkich przewartościowań, dewaluacji, nobilitacji. Czy jeszcze kilkanaście lat temu było do pomyślenia, żeby tworzyć sklepy z używaną odzieżą, albo wyższe uczelnie szkolące w układaniu fryzur na głowie?
Gracz, który po przegranej bije i zabija jest niestety wzorcem panowania nad emocjami i jakoby posiadania zdrowych odruchów, ponieważ są to emocje wynikające z zaangażowania w rolę, wyrozumowane. Nie wywołują poczucia wstydu, obnażenia, gdyż dowodzą dostosowania do reguł społecznych, czy dosłownie - inteligencji.
Przyjmowanie chrztów przez państwa, które w istocie okazały się instytucjami szkodliwymi dla ludzi, szkodliwymi dla ich wzajemnych relacji, z powodzeniem można traktować jako zjawisko zapobiegające rozpadowi państw wobec ich nieumiejętności opiekowania ludźmi, a wpędzania w obłęd, antagonizowania z naturą, intuicją, rozumnością. Co nie znaczy, że te chrzty odbywały się z takiego właśnie przesłania. Człowiek poszukujący gry dopuszczającej zabijanie w ramach jej reguł, chętnie wyznaczył sobie tzw. pogaństwo za taki powód. Tylko, że tak uformowany człowiek (na gracza) jest tworem państwa, tworem myślenia państwowego. Tym samym należy mniemać, iż to państwo jest zarzewiem walk religijnych.
Stąd wzięło się drugie moje pytanie dotyczące instytucji państwa. A szukając odpowiedzi nie dochodzę do wniosku, że wystarczyłoby zamienić wszystkie państwa w jedno dla rozwiązania problemu. Musiałoby raczej nie być żadnego...
Małgorzata Karska-Wilczek