Niemało kłopotów sprawiło nam już „Quo vadis”. Nie są to tylko kłopoty z pisaniem recenzji, ale i z samą oceną filmu. Od uczniów oczekuje się jasnych opinii i sprecyzowanych poglądów dotyczących tego filmu, gdy tymczasem zajęcie jednoznacznego stanowiska okazuje się w tym przypadku bardzo trudne.
Nic w tym dziwnego, że filmy będące ekranizacjami znanych powieści wzbudzają tyle kontrowersji. Oglądając dowolny film sensacyjny, komedię romantyczną czy jakikolwiek inny gatunek tej sztuki, ludzie dają się ponieść emocjom, wzruszają się – i w rezultacie wychodzą z kina zadowoleni, nie dyskutując specjalnie na temat jego jakości. Jednak gdy przeniesieniu na ekran poddaje się epopeję narodową, krytyczne głosy odzywają się jeszcze przed premierą.
W Polsce na „Ogniem i mieczem”, „Pana Tadeusza”, a w końcu i „Quo vadis” długo czekano z niecierpliwością. Od dawna słychać było najróżniejsze komentarze dotyczące scenariusza i obsady. Najwięcej wątpliwości wzbudzili chyba młodzi aktorzy obsadzeni w głównych rolach: Paweł Deląg jako Winicjusz i Magdalena Mielcarz - Ligia. Nie mniej dyskusyjne było obsadzenie starego wygi polskich filmów sensacyjnych – Bogusława Lindy w roli Sienkiewiczowskiego „arbiter elegantiaro”, cesarskiego przyjaciela Petroniusza. Tymczasem w jego grze nie ma nic rażącego – nie sądzę, żeby jego kreacja rzymskiego patrycjusza kłóciła się z zamiarem Sienkiewicza. Petroniusz Lindy miał wszystkie cechy powieściowego cynika, wydającego się jednocześnie jedynym dworzaninem, który zdołał zachować zdrowy rozsądek. Po Lindzie odziedziczył dodatkowo charakterystyczy ironiczny (i zarazem zniewalający) uśmiech – nie do zagrania przez innych aktorów. Początkujący aktorzy, debiutujący na planie „Quo vadis”, to już inna sprawa. O grze Magdaleny Mielcarz, a właściwie jej braku, można mówić wiele, jednak ja oddam hołd jej urodzie i ograniczę się do kilku podstawowych zarzutów. Nawet od dawna zauważany fakt, że w powieściach Sienkiewicza na próżno szukać głębokiej psychologii postaci kobiecych, nie usprawiedliwia zupełnego braku wyrazu Magdaleny Mielcarz. Sienkiewiczowskie dziewoje czarowały niewinnym wdziękiem, urodą, nieśmiałym spojrzeniem, po czym bywały porywane – i tyle było miejsca do popisu dla grających je aktorek. Ligia więc też nie była postacią dynamiczną, nie podejmowała decyzji, nie wygłaszała ważnych monologów – ale witając ukochanego mogła przynajmniej nie zachowywać się jak kłoda. Podobnie rzecz się ma w przypadku siłacza Ursusa – granego przez faktycznego siłacza, Rafała Kubackiego. Cóż - jego gra, chyba niezupełnie sprawiedliwie, czyni miejscami z Ursusa kompletnego półgłówka. W rezultacie Ursus może i wygląda jak Ursus, ale już mówi jak Kubacki. Za to jakby na pocieszenie, rudy Michał Bajor, także bezlitośnie obsmarowywany przez krytyków, spełnia wszystkie moje oczekiwania wobec roli cesarza Nerona, szaleńca zasiadającego na tronie. Któż, poza tym, lepiej niż piosenkarz zrozumie naturę artysty? Oszczędzone nam zostały dodatkowo pienia nieudolnego Nerona, który w wykonaniu Bajora śpiewa całkiem, całkiem intrygująco.
Można by na siłę wyszukiwać w filmie niedociągnięcia i krytykować po kolei wszystko: monotonną muzykę, nie dość staranną scenografię czy zbyt swobodne potraktowanie fabuły oryginału. Bądźmy jednak ludźmi – trzeba pamiętać, że film rządzi się całkiem innymi prawami niż powieść i nic nie zastąpi roli narratora, który ma do dyspozycji nie lada oręż w postaci niepowtarzalnego języka. Trudno poza tym w zaledwie trzygodzinnym filmie pomieścić opasłe tomisko Sienkiewicza (może i nie czytałam, ale za to widziałam), więc nie powinny nikogo dziwić modyfikacje scenariusza wprowadzone przez Jerzego Kawalerowicza.
Jedyne, co rzeczywiście może razić niekonsekwencją to nagłe i nie do końca zrozumiałe nawrócenie się Winicjusza. Ma się wrażenie, że Winicjusz przyjmuje wiarę Chrystusową po prostu pod wpływem kolejnego ze swoich zauroczeń, wygłosiwszy kilka patetycznych formułek. Można się domyślać, że w powieści Sienkiewicza postać ta przeszła gruntowną wewnętrzną przemianę – w filmie niestety Winicjusz błysnął tylko parę razy nagimi łydkami – choć trzeba przyznać, że łydki te były imponującymi – i już z grzesznego poganina stał się chrześcijaninem. W ogóle wszelkie ciekawsze elementy tej historii zostały przysłonięte wątkiem miłosnym. Sceny, w których para kochanków wzdycha do siebie, tuli się w objęciach lub cierpi z tęsknoty, zdają się być bardziej wyeksponowane niż męczeńska śmierć pierwszych chrześcijan, ich prześladowania lub przemiany duchowe Petroniusza i Chilona. Tutaj daje o sobie znać kolejna niekonsekwencja – wątki, od których i powieść, i film wzięły swój tytuł, zostają zepchnięte na dalszy plan. Drastyczne sceny przeplatają się z sielankami, co drażni wyczucie smaku dojrzałego widza. Stąd zapewne bierze swoje źródło wiele niekorzystnych opinii, jakie krytycy wydali temu obrazowi. Zarzuca się mu hollywoodzką widowiskowość i jednoczesną utratę subtelności, jaką powinien posiadać film, opowiadający o sile wiary i miłości.
Jak widać, nie można obok „Quo vadis” przejść obojętnie – dlatego wszystkie za i przeciw wywołały taką burzę komentarzy. Nie można też jednak nie poddać się nastrojowi filmu – wciąga on swoim rozmachem i barwnością. Być może nie jest idealną ekranizacją nagrodzonej Noblem powieści Sienkiewicza, ale jako film porywa i przyjemnie jest poddać się atmosferze starożytnego Rzymu. Nie jest też zupełnie pozbawiony głębi – potrafi skłonić do przemyśleń i poruszyć sumienia dzisiejszych chrześcijan, którym stwarza się możliwość porównania zgnilizny moralnej Rzymu i pozornej gładkości dzisiejszej cywilizacji. Filozoficzne pytanie – „Dokąd zmierzasz, Panie?”, które łączy film i książkę – nie jest postawione bez powodu.