Wieczorem, gdy powietrze stawało się wyjątkowo czyste i pachnące, siadywał nad brzegiem morza i spoglądał nieruchomo w fale przelewające się i piętrzące, aż pod samo sklepienie nieba. Wydawało mu się, że widzi ogród, po którym biegał, kiedy był chłopcem. Tajemniczy i wciąż nieodkryty. Otwierałą go wielka zardzewiała już brama, zamykana maleńkim kluczykiem. Dalej las kwiatów, morze zieleni falującej na wietrze jak fale, które wtedy widział. Między nimi przepychała się wąska, wykładana kostką, bezbronnie tonąca w bluszczu ścieżka. Prowadziła ona do ogromnego, odbijającego w sobie blask księżyca jeziora. Zatapiał w nim swój wzrok całymi godzinami. Widział tam życie, energię i tajemnice. Różnokolorowe ryby wyskakiwały nad gładką taflę wody. Wyglądały jak ptaki szybujące pośród lśniących w wodzie gwiazd. Nad jego brzegiem przycumowana była mała, drewniana łódeczka. Przepływał nią dalej... Zagłębiał się w tej tajemnicy. Pragnął ją odkryć, zobaczyć, usłyszeć. Drugi brzeg otwierał przed nim nowe oblicze przyrody, której nigdy nie udało mu się odkryć do końca. Ogromne drzewa przyćmiewały piękno maleńkich potoczków przeciskających się między skalistym podłożem. Robiło się zbyt późno. Musiał wracać do szarej rzeczywistości, zamknąć ogród, otworzyć oczy, wstać i zacząć nowy dzień. Jednak co noc wracał i ponownie otwierał starą bramę.