Coraz częściej zamiast przeczytać książkę, idziemy do kina na ekranizację tej powieści. Przekonują nas do tego najczęściej znajomi, obsada czy renoma reżysera. Nie mam nic przeciwko chodzeniu do kina, bo jest to jeden ze sposobów na szerzenie kultury, ale zastanówmy się: czy nie warto zamiast „gapienia się” w ekran poznać książkę, na podstawie której powstał film?
Celem mojej pracy jest przedstawienie pozytywnych i negatywnych stron ekranizacji powieści. Nie jestem zatwardziałą przeciwniczką filmów, ale zdecydowanie wolę czytać. Zarówno filmy jak i książki mają mnóstwo zalet, ale również wad.
Pierwszą i chyba najważniejszą zaletą filmów są sceny, których wprost nie da się przelać na papier. Najczęściej należą do nich te przyrodnicze, akcji czy fantasty. Nie znam takiego pisarza, który umiałby w idealnie obrazowy sposób opisać akcję „Parku Jurajskiego” czy piękno i boleść tonącego „Titanica”. Można mnóstwo wymienić podobnych przykładów, takich jak „Superman” czy choćby sceny w plenerze w westernach.
Nie twierdzę, że przez filmy coraz mniej czytamy, bo to nie ich wina. Wielokrotnie po obejrzeniu ekranizacji sięgniemy po książkę, na podstawie której powstał. Typową sytuacją tego typu jest „Matrix”. Nagłośnienie fabuły zachęciło wielu do przeczytania dzieła braci Wachowskich. Zdarza się tak rzadko, bo częściej ekranizacje powstają w oparciu o znane książki. Polskich tytułów, potwierdzających moją tezę jest mnóstwo: „Quo vadis”, „Krzyżacy”, „Ogniem i mieczem”, „Akademia Pana Kleksa” czy „Przygody Kubusia Puchatka”.
Ekranizacje bardzo często lansują i przynoszą sławę aktorom. Są filmy, które kojarzą się nam głównie z aktorem, którego lubimy lub nie, bądź przypisujemy mu wyłącznie na przykład komediowe role. Gdyby się głębiej zastanowić, nie wiem czy ktokolwiek potrafiłby sobie wyobrazić kogoś innego w roli doktora Dolittle’a niż Murphy’ego. A „Wiedźmin”? Kolejna ekranizacja, która rozsławiła powieść i oczywiście Michała Żebrowskiego.
Ostatnim argumentem aprobującym ekranizacje powieści są między innymi rodzaje komizmu. Wiadomo, że możemy tu wyróżnić komizm postaci i sytuacyjny. Bowiem, są sceny lub osoby, które są śmieszne lub straszne dopiero wtedy, gdy je zobaczymy, bo żaden autor nie potrafiłby ich tak trafnie opisać.
Teraz trochę o złych stronach ekranizacji.
Trafne obsadzenie roli jest niezmiernie istotne, ponieważ może zachęcić, bądź zrazić widza. Nie ukrywam, że bardzo chętnie obejrzałam „Przedwiośnie”, ze względu na główną rolę przystojnego Mateusza Damięckiego. Z kolei, nie byłam w stanie przekonać się do Papkina w ekranizacji „Zemsty”, bo zupełnie nie odpowiadał moim wyobrażeniom.
Właśnie – wyobraźnia. Najczęściej powtarzane słowa przez nauczycieli: filmy nie rozwijają wyobraźni. Ekranizacje nie pozwalają nam na swobodę umysłu, tylko od razu narzucają nam wygląd postaci, jej głos, scenerię. Jest to dowód na to, że kiedy mamy zamiar obejrzeć film, lepiej najpierw przeczytać książkę, ponieważ później będziemy mieli już przed oczyma aktora, a nie bohatera, na przykład Kraków, zamiast anonimowego miasteczka. A jeśli w pierwszej kolejności przeczytamy, będziemy mieli wspaniałą możliwość porównania naszych oczekiwań z wyobrażeniami twórców filmu.
Kolejnym kontrargumentem są sceny filmów. Wcześniej pisałam, że są takie, których nie da się opisać, lecz trzeba je zobaczyć. To prawda. Są jednak dwie strony medalu: o niektórych scenach zdecydowanie lepiej się czyta. Dlaczego powstaje tak wiele „tasiemców” i „gnieciuchów”, rzadko oglądanych przez widzów? Zapewne, przez mało wartką akcję. Nie wszystko to, co jest na papierze, dobrze brzmi w rzeczywistości. Dlatego śmiejemy się wielokrotnie z nudnych dialogów czy scen zupełnie nie na miejscu. Oczywiście, znajdą się także zwolennicy takich ekranizacji. Ja jednak uważam, że na przykład współczesna wersja „Romeo i Julia”, w której mowa o szablach, a trzymają w dłoniach pistolety, jest wręcz śmieszna i wymaga olbrzymiej cierpliwości, aby dotrwać do końcowych napisów.
Bardzo wiele słyszałam w swoim życiu o Józefie Ignacym Kraszewskim, twórcy „Latarni czarnoksiężnika” czy „Ulana” i tym podobnych powieści. Wspominam o nim, bo uważany jest za jednego z lepszych twórców najtrafniejszych opisów scenerii, przyrody i środowiska. Tym sposobem dążę do następnego argumentu – w ekranizacji możemy jedynie zobaczyć to, o czym dotąd przeczytaliśmy. Zatem, zwolennicy opisów i języka, którym się posługują autorzy w celu przybliżenia czytelnikom klimatu i okolicy, są zawiedzeni.
Można jeszcze wiele wymieniać „za” i „przeciw”, ale dalsze przekonywanie nie ma sensu. Uważam, że „dla chcącego nic trudnego” i każdy, kto będzie chciał zaoszczędzić trochę czasu i obejrzy film, zamiast przeczytać powieść, znajdzie wystarczająco przekonujący argument do przekonania o swojej racji, ale wiele na tym straci.
Prawda jest taka: ekranizacje na pewno nie zastąpią książek, ponieważ niektóre z nich wprost TRZEBA przeczytać. Nie rozumiem, jak może się komuś wydawać, ze skoro obejrzy film, to już nie musi czytać. Są dzieła, które należy poznać „od deski do deski”, a nie wykręcać się od ich wertowania. „Quo vadis”, „Stary człowiek i morze”, „Krzyżacy”, „Pan Tadeusz”, „Ogniem i mieczem” – ekranizacje też powinniśmy znać, ale tylko po to, żeby móc stwierdzić czy twórcy prawidłowo oddali to, co zawiera dzieło.
Jestem przeciwniczką ekranizacji. Według mnie, filmy powinny powstawać nie w oparciu o sławną, popularną czy lubianą książkę, lecz odnosić własne sukcesy. Niestety, często dzieje się tak, że scenarzyści nie wymyślają żadnej nowej fabuły, tylko bazują na wielkich twórcach.
Apeluję: w dobie telewizji, CZYTAJMY KSIĄŻKI!