"Mona Lisa "(także "Gioconda”*) jest chyba najsławniejszym, najbardziej lubianym i najbardziej dyskutowanym obrazem świata. Jest symbolem kultury renesansu. Obraz powstał w okresie wielkich odkryć geograficznych – Krzysztof Kolumb niedawno wrócił z przed chwilą odkrytej Ameryki. W epoce wielkich indywidualności malarskich i artystycznych, takich jak Michał Anioł, Rafael Santi. Portret został namalowany przez Leonarda da Vinci – urodzonego 15 kwietnia 1452 roku w Toskanii, zmarłego 2 maja 1519 roku w Amboise we Francji. Włoski wszechstronnie uzdolniony artysta, był, i malarzem, i rzeźbiarzem, architektem, konstruktorem maszyn, filozofem. Malował wspaniałe obrazy, skonstruował wiele wynalazków wyprzedzających jego epokę. Były to na przykład spadochron, łódź podwodna czy łożysko. Już za życia uzyskał sławę. Współcześnie uznawany jest za modelowy przykład tak zwanego "człowieka renesansu”. Życie Leonarda da Vinci opisał Giorgio Vasari, – włoski historiograf sztuki, architekt i malarz. W swojej historii sztuki "Żywoty najsławniejszych malarzy” tak pisał o sławnym artyście: "To, czego dokonuje, każdą dziedziną się zajmując, jest darem Boga, a nie ludzkich umiejętności.” Te słowa świadczą o kunszcie Leonarda.
Nie wiemy, jak sam mistrz zatytułował swoje dzieło. Obie dziś używane nazwy – "Gioconda” i "Mona Lisa” pochodzą z XIX wieku. Wcześniej na słynne płótno mówiono po prostu "florentyńska dama” czy wprost "kurtyzana w welonie”. Ciekawostką jest, że "Gioconda” oznacza po włosku kobietę lekkoduszną (gioco – rozrywka, zabawa a giocondo radosny, wesoły). Być może nazwa ta ma związek z tajemniczym uśmiechem modelki, budzi jednak wiele domysłów dotyczących jej tożsamości.
Portret malowany został w latach 1503 – 1506, farbą olejną na desce topoli. Malarz użył do niego swojego wynalazku – techniki sfumato. Tutaj doprowadzona jest ona do perfekcji. Rozproszone światło ślizga się delikatnie po twarzy modelki, a cień zatapia krajobraz w tle. Mimo że obraz był już gotowy w 1506 roku, to jeszcze długo po ukończeniu artysta poprawiał go i ulepszał. Przykładem tego są dwie kolumny, które pierwotnie, ustawione po bokach ograniczały obraz, a później zostały z nich widoczne tylko dwie bazy. Artysta tak uwielbiał swoje dzieło, że nie rozstał się z nim aż do śmierci. Da Vinci miał w zwyczaju wozić go zawsze ze sobą, dlatego część prac została wykonana we Florencji, a część w Mediolanie.
Na obrazie widzimy młodą kobietę w swobodnej pozie do połowy postaci. Jej tułów i głowa są lekko zwrócone w jedną stronę. Takie ujęcie było wówczas nietypowe. Renesansowe portrety najczęściej ukazywały postać z profilu, powyżej pasa. Nowością był także układ rąk, które zazwyczaj nie były widoczne, lub trzymały jakiś przedmiot, lub były złożone do modlitwy. Modelka na obrazie Leonarda trzyma je przed sobą luźno skrzyżowane. W tle widzimy brunatnozielone skały, kręte ścieżki spowite mgłą. Cała ta sceneria nadaje modelce jeszcze więcej tajemniczości.
Czy dziś jej uroda wzbudza zachwyt? Raczej nie, ale w jej czasach uchodziła za piękność. Powłóczyste spojrzenie dużych migdałowych oczu, które mają blask i wilgotność żywych, delikatne brwi, niewielkie subtelne usta i zaokrąglone kształty podobały się ludziom renesansu.
Tożsamość wyobrażonej na obrazie kobiety do dziś zostaje tajemnicą. Nazwa "Giocondy” pochodzi od Versariego, według którego obraz przedstawia rysy Lizy Gherardini, żony Francesca del Giocondo, florenckiego kupca i patrycjusza. Liza owa w czasie, kiedy obraz został namalowany miałaby sobie liczyć około 25 lat. Urodziła się bowiem w 1479 roku. I w takim właśnie wieku jest, jak widzimy, dama na portrecie. Jednakże informacja Versariego pozostaje w sprzeczności z tym, co pisze w swym liście Antonio de Beatis, który odwiedził Leonarda w Ambiose. De Beatis widział u niego ten obraz (zakupiony potem przez króla francuskiego Franciszka I) i informuje, że bohaterką jego jest pewna florentynka, ukochana Giuliana de' Medici, trzeciego syna Wawrzyńca Wspaniałego. Giuliano, mówi dalej że de Beatis, miałby zostawić u mistrza portret w chwili swego ślubu z Filibertą Sabaudzką, by nie budzić zazdrości małżonki (ale ślub ten miał miejsce dopiero w 1515 roku). Obraz dawniej i dziś wywołuje tyleż samo niezadowolenia, co zachwytów. W sportretowanej kobiecie widziano ówczesną kurtyzanę, wiedźmę, mężczyznę w damskim przebraniu. Nie brakuje również teorii dowodzących, że jest to autoportret samego malarza.
Nie mniej emocji co tożsamość modelki budzi jej tajemniczy uśmiech. Uśmiech, który jest zagadką od ponad czterystu lat. W odbiorze ówczesnych ludzi był tylko reakcją na dźwięki muzyki lub żarty trefnisiów umilających czas podczas pozowania. Współcześni badacze nie mogą się pogodzić z tak prostym wytłumaczeniem. Za uśmiechem Mona Lisy musi się kryć grymas szyderstwa lub przypadłość związana ze zgrzytaniem zębów. Nad tym uśmiechem od dawna zastanawiają się artyści, teoretycy sztuki i filozofowie. Wspomniany wcześniej Giorgio Vasari twierdzi, że określa on cechy boskie Giocondy. John Ruskin (angielski krytyk sztuki) dopatruje się starożytnych wzorców i powrotu do antyku. Jest to dość popularna teza i teoretycy sztuki wskazują na jego podobieństwo do uśmiechów greckich rzeźb. Z kolei Zygmunt Freud uznał go za objaw choroby nerwowej!
Najsłynniejszym chyba wydarzeniem związanym z tym obrazem jest jego kradzież dokonana 21 sierpnia 1911 roku przez Vincenzo Perugia – Włocha, który wyemigrował do Paryża i otrzymał pracę w Luwrze, jako malarz – konserwator. Plan porwania obrazu przygotował bardzo starannie. Zdjął odcisk dziurki od klucza w bocznych drzwiach, przez które zamierzał się wymknąć. Sporządził do nich klucz. Zwolnił się z pracy tłumacząc, że wraca do Włoch w pilnych sprawach. Feralnego dnia został jednak w Paryżu i dostał się do Luwru, zamkniętego z powodu prac porządkowych. Zdjęcie obrazu pod nieobecność strażników i wyniesienie go z muzeum było tylko kwestią minut. Opowiada się, że inspektor policji Vignol, który przyszedł do mieszania złodzieja w celu dokonania wizji lokalnej, siedział przy stole, na którym znajdował się obraz, przykryty serwetą i spisał na nim protokół przeszukania! Tymczasem dookoła roiło się od fałszywych "Giocond”. Perugię zdradził pośpiech do spieniężenia swojego "skoku”. Zaniósł obraz do antykwariusza Alfreda Geri, który poinformował dyrektora muzeum o podejrzanym kliencie. To wydarzenie jest kolejnym tematem do powieści sensacyjnych. Od czasu do czasu pojawia się ktoś, kto twierdzi, że dzieło w Luwrze jest idealną kopią oddaną do muzeum w wyniku zamieszania związanego z kradzieżą, a oryginał znajduje się gdzieś w Anglii.
Dzieło mistrza renesansu jest nie tylko przedmiotem uwielbienia i podziwu, ale także agresji, żartów i drwin. "Giocondoburstwo” i serię współczesnych "bluźnierców” otworzył Marcel Duchamp. Było to zarazem największe upokorzenie "Mona Lisy”. Malarz ten należący do awangardowego ruchu dadaistów w 1920 roku opublikował na łamach wydawanego przez tą grupę czasopisma całkowicie nową "Giocondę” - z wąsami. Wąsaty apel od razu podchwycił Salvador Dali. Użyczył on portretowi nie tylko swoich imponujących wąsów, ale i rysów twarzy. Renesansowa pięknośc spogląda na nas wyłupiastymi oczami okolonymi czarnymi brwiami, zbyt krzaczastymi by przystało je nosić renesansowej damie, a zamiast słynnego uśmiechu odnajdujemy szyderczy grymas ust surrealistycznego prześmiewcy. Dali zastosował jeszcze jedną kuglarską sztuczkę. W miejsce subtelnych dłoni modelki umieścił wielkie jak bochen chleba, męskie ręce trzymające garść złotych monet. Po wąsatej "Mona Lizie” pojawiły się kolejne z twarzą Stalina, trupią czaszką, Świnką Piggy czy Moniką Lewinsky.
Czy "Gioconda” jest odbierana tak samo przez wszystkich widzów? Jakby nie patrzeć, mamy do czynienia ze zwykłym portretem. Oto japoński poeta Murano Shiro (1901 – 1974) zwraca się wprost do Mony Lizy.
"Przestań proszę stroić tę nieznośną minę!
Tego rodzaju nerwowe skurcze są wręcz niedorzeczne.
Proszę się oddalić!
Dlatego, że tu siedzisz,
nie widać krajobrazu na dalszym planie.
(...)”
Spodziewaliśmy się zachwytu, ewentualnie jakiejś ironii, w ostateczności sprzeciwu wobec kanonów dzieła. A tymczasem mamy do czynienia z wypowiedzią wyrażającą totalny brak zrozumienia obrazu. Mówiący w utworze domagają się ustąpienia przez Mony Lizę miejsca pejzażowi, który jest za nią skryty. Oczekują od dzieła czegoś zupełnie innego niż my.
Obraz geniusza renesansu Leonarda da Vinci to specyficzny symbol historii malarstwa. Na pierwszy rzut oka to po prostu portret jakiejś kobiety. I rzeczywiście tak jest. Nie ma w "Mona Lizie” zaszyfrowanych znaczeń i alegorycznych elementów tła. Dan Brown w swojej książce "Kod Leonarda da Vinci” przekonuje, że jest to autoportret malarza i jeden z dowodów spiskowej teorii dziejów. Mimo bardzo sugestywnie przedstawionym w książce wydarzeniom, jest to fikcja literacka. Mistrzostwo portretu jest oczywiste. Leonardowi udało się oddać w tym dziele ogromną wiedzę o ludzkiej psychice, uśmiech tajemniczej modelki jest zagadką do dziś. Zagadką, która stanowi o wielkiej wartości tego dzieła.