02.06.1968 r. - Nowy Jork
Płynąc statkiem do Nowego Jorku, rozmyślam nad swoim dalszym losem. Bardzo chcę wrócić do swej ojczyzny, jednak spodobała mi sie praca na latarnii, ten błogi spokój i niczym nie zakłócona cisza. Lecz cóż ja mogę zrobić, przecież z pracy w latarnii mnie zwolnili. powrót do Polski też nie jest dobrym rozwiązaniem, ponieważ leży ona daleko od miejsca, gdzie się znajduję teraz, a z pieniędzmi u mnie krucho. Zastanawiam się, co mam zrobić. Czy wracać do Polski, jakże upragnionej i utęsknionej, niewidzianej przez lata, czy może znależć sobie inną bezpieczną przystań, podobną do tej, jaką była dla mnie latarnia. Przecież w końcu muszę podjąć jakąś decyzję.
03.06.1968 r. - Nowy Jork
Byłem dzisiaj w karczmie. Kiedy tak sobie siedziałem przy kuflu zimnego piwa, podszedł do mnie nieznajomy mężczyzna. Grzecznie się przedstawił i zapytał się czy może się dosiąść. Zgodziłem się. Obcy zamówił sobie rum i po pewnym czasie nawiązała się między nami rozmowa. Dowiedziałem się bardzo ciekawych rzeczy. Okazało się, iż ów obcy nazywa się Kazimierz Karwowski, również pochodzi z Polski, a w Stanach Zjednoczonych znalazł się również przez wojnę. Opowiedziałem mu historię swojego życia, która go bardzo zainteresowała. Rozmawialiśmy ze soba do późnego wieczora.
05.06.1968 r. - Nowy Jork
Cieszę się, że poznałem Kazimierza Karwowskiego. Dzięki niemu obudziła się we mnie nadzieja powrotu do ojczyzny. Otóż Kazimierz jest wielce szanowanym człowiekiem w Ameryce, ma znajomych w wielu krajach. Powiedział mi, że porozmawia z tymi znajomymi, którzy mogliby mi zaoferować pomoc w postaci rejsu do Polski. Z wielką chęcią i uśmiechem na twarzy przystałem na propozycję. Byłem bardzo szczęśliwy, tak bardzo, że zapomniałem nawet podziekować dobroczyńcowi...
06.06.1968 r. - Nowy Jork
Dzisiaj ponownie spotkałem się z Kazimierzem. omówiliśmy dokładnie plan powrotu do ojczyzny. Jest on taki: na początku mamy dobić do brzegu Afryki, skąd mamy zabrać jakiś towar. później mamy dobić do Anglii, a na końcu do Polski. W rejs wyruszam na początku lipca. Do podróży zostało mało czasu. Nie mogę się już doczekać, kiedy zobaczę swoją ukochaną ojczyznę.
01.07.1968 r. - Nowy Jork
W końcu nadszedł upragniony dzień, bardzo oczekiwany dzień. Z samego rana stawiłem się w umówionym miejscu. porcie czekał na mnie statek o nazwie " Marry Jane". Był to porządnie zbudowany trójmasztowiec. Kiedy byłem juz na pokładzie, kapitan dał sygnał i statek ruszył. Nie mogłem jeszcze sam w to uwierzyć, że niedługo znowu zobaczę ukochaną polskę. Myśląc o tym, serce mocniej mi biło.
10.07.1968 r.
Dni na statku mijają mi powoli, ale już tylko trzy dni dzielą mnie od spotkania z ojczyzną. Na morzu panuje dzisiaj sztorm. Wieje mocny wiatr. Statek buja się na morzu jak szalony. Przed chwilą, pod naporem wiatru, złamał się maszt. Statek jest już praktycznie niezdatny do użytkowania. Zrobiła się dziura w burcie i powoli statek idzie na dno. Nie wiem, co dalej ze mną będzie, muszę jak najszybciej opuściś pokład.
12.07.1968 r.
Przed chwilą ocknąłem się i zauważyłem, iż leżę na łodzi ratunkowej. Wokół nie ma żywej duszy. Jestem bardzo szczęśliwy, że bóg mnie oszczdził. Czuje wielki głód, od dwóch dni nic nie jadłem. Jestem bardzo zmeczony. Zbliża się mój koniec, czuje to w kościach, które są obolałe. Leżąc na łodzi rozmyślam sobie o moim życiu, o tym co zrobiłem dobrze, a co żle. Myślę o polsce, moich rodzicach, których prawie juz nie pamiętam. Wspominam swoje przygody, nieszczęścia, porażki. Załuję tylko jednego, że nie zdążyłem zobaczyć już Polski...