"Stara Francja opluła się i zhańbiła, przypatrując się z podłą bezczynnością zagładzie takiego królestwa, jak Polska. Polacy byli zawsze przyjaciółmi Francji i ja wziąłem na siebie obowiązek ich pomszczenia" - oto, co cesarz sądził o naszym narodzie. Przez kilkanaście lat Polacy walczyli u jego boku a on zawsze twierdził, że nie ma dla nich nic niemożliwego. Udowodnili to pod Somosierra i na wielu innych polach bitew. To on przywrócił nam niepodległość tworząc Księstwo Warszawskie, rozpoczął również wojnę z Rosją, której jednym z celów była odbudowa Królestwa Polskiego. Polacy w zamian przelewali swą krew, a w czasie, gdy wszyscy zdradzili Napoleona, oni do końca pozostali mu wierni.
Wydarzenia 1799 roku groziły Francji ostateczną klęską, a Bonaparte utkwił w Egipcie. Nadzieje ratunku przyniosło zwycięstwo Massny pod Zurychem. Przygotowując się do dalszej walki dyrektoriat podchwycił myśl utworzenia nowych polskich oddziałów na teatrze niemieckim działań, niezależnych od szczątkowych legionów włoskich. Dowódcą nowej legii został gen. Kniaziewicz, a żołnierzy szukano wśród licznych jeńców rosyjskich i austriackich. Powołana rozkazem 8 września 1799 roku legia, ze względu na Prusy nie mogła nosić nazwy Nadreńskiej. Przyjęto więc nazwę Legia Naddunajska. Przydzielono ją do armii Massny z zakładami w lotaryńskim Phalsburgu. Początkowo znajdowała się w opłakanym stanie. Brak pomocy materialnej groził rozpadem legii.
Sytuację odmienił powrót Napoleona i przejęcie przez niego władzy. Kniaziewicz osobiście udał się do Pierwszego Konsula i wyjednał pieniądze, obietnicę żołdu i zatwierdzenie przydziałów oficerskich. Znalazło się tu wielu świetnych oficerów z Fiszerem, Gawrońskim, Sokolnickim, Godebskim na czele. Był tu też polski żyd, kapitan Berek Jaselewicz i kilku jego pobratymców, żołnierzy i lekarzy. Początkowo jej zwierzchnikiem został gen. Moreau. Warto dodać, że jednocześnie legie włoskie reorganizował Dąbrowski. Obu generałom pomocy udzielał przebywający w Paryżu powszechnie poważany Kościuszko. Legia Naddunajska nie tylko rozbudowywała się, ale od listopada otwarto nawet Szkołę Obywatela i Żołnierza. Miała składać się z 4 batalionów piechoty po10 kompanii, w tym grenadierska i strzelecka. 13 marca 1800 roku powiększono ją o artylerię i jazdę legii włoskiej. Legia znajdowała się już wtedy w Metzu. Jej stan wynosił 3200 piechoty, 700 jazdy i 70 artylerzystów. Z końcem kwietnia przeniesiono ich do Strazburga, ale jednocześnie pogorszył się stan finansów i warunki bytowe. Wielu żołnierzy nie miało mundurów i broni, co powodowało problem dezercji. Przykładem jest tu sytuacja pod Kehl, gdzie dopiero interwencja osobista Kniaziewicza, zlikwidowała próbę zbiorowej dezercji. Smutne były też nieporozumienia wśród oficerów i karygodne knowania przeciw dowódcy, potępione na szczęście przez Moreau. Początkowo armia Renu nie prowadziła żywszych działań. Prowadzono służbę patrolową na wschodnim brzegu Renu. W czasie akcji 3 czerwca w rejonie Offenburga do niewoli dostał się Fiszer. Smutne, że zagarnęli go polscy ułani. Sytuacja zdecydowanie poprawiła się, gdy nadeszły wiadomości o zwycięstwach Napoleona we Włoszech. Generał Moreau wreszcie podjął zdecydowane działania. Na początku lipca doszło do starć z armią Kraya. Polacy bili się pod Hattersheim, Hchst, a pod Bergen 12 lipca Kniaziewicz prowadząc dwa bataliony zdobył austriacką baterię. Sokolnicki z powodzeniem forsował rzekę pod Offenbach, a kompania Godebskiego odparła szarżę jazdy wroga. Manewr ten pośrednio przyczynił się do zajęcia Frankfurtu. Zaraz potem, 15 lipca Austriacy podpisują rozejm. Pełen obaw Kniaziewicz zaproponował w memoriale Bonapartemu desant polsko-francuski w Kurlandii, dla wywołania powstania. Dąbrowski chciał przez Czechy iść do kraju. Obie propozycje odrzucono, a Legia Naddunajska miała być przeformowana w Dijon. Na szczęście Moreau poprosił o zostawienie jej w armii. W tym czasie arcyksiążę Jan przygotowywał się do nowych działań na froncie niemieckim. Rozejm wygasł w listopadzie i na nowo podjęto działania.
Moreau ruszył na wroga, by zaskoczyć go w Bawarii. Manewr zaczepny powiódł się, 3 grudnia 1800 roku doszło do bitwy pod Hohenlinden, która przypieczętowała klęskę Austrii. Dla Polaków była kolejnym krokiem ku sławie. Legia liczyła wtedy około3500 ludzi, została umieszczona na prawym skrzydle, wraz z dywizją gen. Decaene. To właśnie skrzydło ruszyło do manewru oskrzydlającego, a decydującym momentem bitwy stał się atak flankowy piechoty legii na nacierających Austriaków z kolumny Riescha. Po ich rozbiciu jazda legii ruszyła na tyły kolumny Kollowratha zagarniając park artyleryjski i część taborów. Oddziały przeciwnika rozprzęgły się. Polacy okryli się sławą, por. Kostanecki zdobył 6 dział, strzelec Pawlikowski wraz z francuskim szaserem zagarnęli dwóch oficerów i 57 żołnierzy, ale ofiarowanej mu rangi nie przyjął. 13-letni Rodziewicz, zgubiony sam w bitwie, biciem w bęben wystraszył austriacki batalion, który się wycofał. Zaraz po bitwie ruszono w pościg i w Lambach Legia zagarnęła magazyny. I znowu Polak popisał się bezprecedensową odwagą. Strzelec konny Trandowski "...w skutku zakładu z kolegą o halbe wina ruszył galopem w kierunku sztabu nieprzyjacielskiego, stojącego na czele swej brygady księcia (Lichtensteina) wziął w niewolę i pomimo strzałów nieprzyjacielskich zmęczonego i zduszonego swemu kapitanowi przyprowadził".
Po tak pięknych czynach szokiem dla legionistów była informacja o rozejmie, a potem rozmowach pokojowych. Mimo że liczebność legii wzrosła, jej los był niepewny. Rozgoryczony Kniaziewicz pojechał do Paryża, gdzie niczego nie zdziaławszy podał się do dymisji. Legia Naddunajska pod dowództwem Władysława Jabłonowskiego została skierowana do Toskanii, ale opuściło ją wielu oficerów. Znalazła się tu na służbie Królestwa Etrurii.
Pod koniec 1801 roku Legiony przemianowano na półbrygady. Rok następny przyniósł zbiedzonym żołnierzom wyprawę na San Domingo, ale to już zupełnie inny temat.
Dziesiątki bitew stoczonych w Hiszpanii z polskim udziałem (i polskimi ofiarami) poszły w zapomnienie lub przetrwały jedynie w książkach i pamięci historyków wojskowości. Poza jedną - Somosierrą, która powraca zawsze, ilekroć dyskutujemy o polskich stereotypach, o "ułańskości" Polaków i narodowej ponoć brawurze.
30 listopada 1808 r. 3. szwadron pułku polskich szwoleżerów gwardii pod zastępczym dowództwem Jana Hipolita Kozietulskiego pełnił służbę przy osobie Napoleona. Ten, zniecierpliwiony skuteczną obroną przez Hiszpanów przełęczy Somosierra i drogi wiodącej do Madrytu, wydał prawdopodobnie Polakom rozkaz zdobycia pierwszej z czterech baterii hiszpańskich przecinających tę wznoszącą się dość stromo drogę. Mimo zamieszania spowodowanego salwą pierwszej baterii szwoleżerowie zdobyli ją, a zagrożeni ogniem dział następnej i zdezorientowani we mgle, spontanicznie podjęli atak. Kozietulski padł kontuzjowany, ale prowadzenie przejął porucznik Jan Dziewanowski, a kiedy został śmiertelnie ranny przed trzecią baterią, dowództwo przejął porucznik Piotr Krasiński. Czwartą, największą baterię przebyło już tylko kilkunastu szwoleżerów z jedynym oficerem - porucznikiem Niegolewskim, który został ciężko ranny. Gdy obrońcy dobijali ocalałą garstkę, na szczyt dotarły wysłane przez Napoleona posiłki kawalerii gwardii, w tym inni szwoleżerowie, którzy ruszyli w pościg za Hiszpanami. Ku zdumieniu obrońców, atak nieco ponad 210 (w końcowej fazie 450) śmiałków doprowadził do zdobycia trudnej pozycji obsadzonej przez 3000 andaluzyjskich milicjantów, a powodując panikę całego 9-tysięcznego korpusu don Benito San Juana otworzył Napoleonowi drogę do Madrytu. Najmłodszy, polski oddział gwardii zyskał pod Somosierrą natychmiastową sławę, a późniejsze powierzenie szwoleżerom eskorty umykającego z Rosji Napoleona i wybranie ich na towarzyszy wygnania na Elbie dało im stałe miejsce w legendzie. Na dziesiątkach obrazów i rycin przy Cesarzu widnieje czworograniasta polska czapka. Najwierniejsi z wiernych.
Robert Bielecki zaliczył Somosierrę do "bitew, wokół których powstają natychmiast długotrwałe spory i dyskusje". Rozgorzały one już nazajutrz, gdy zafascynowany niezwykłym wydarzeniem Napoleon postanowił nie "oddawać" zwycięstwa całkowicie cudzoziemcom i w biuletynie Wielkiej Armii dopisał jako dowodzącego... francuskiego generała. Do tego doszły spory między uczestnikami o udział w zwycięstwie. Atakujący w drugiej fali Tomasz Łubieński do śmierci uważał się za zdobywcę Somosierry, a obecny tam Philippe de Sgur w pamiętnikach przypisał sobie udział w szarży. Dowódca szwoleżerów, Wincenty Krasiński, oddał po bitwie cześć prawdziwym bohaterom, nie zawahał się jednak zamówić u Horace'a Verneta stawnego malowidła, czyniącego zeń centralną postać, w otoczeniu osób, które nie mogły znaleźć się w uchwyconej sytuacji. Podobnie nieprawdziwe były z reguły inne przedstawienia bitwy, niesłychanie popularnej wśród batalistów. Somosierra i jej epizody obrosły zmyśleniami i konfabulacjami (jak scena dekoracji rannego Niegolewskiego przez Napoleona) lub świadomymi przeinaczeniami (na przykład w wielkiej historii wojen napoleońskich Thiersa). Spory o Somosierrę przetrwały w dyskusjach historyków pytających przez prawie dwa wieki o fakty oraz polemizujących z malarzami. Spierano się, czy Polacy mieli lance (nie mieli), czy atakowali górskim wąwozem (wznosząca się droga była równa, tyle że wąska, a skaliste wąwozy to wymysł batalistów), ilu było szwoleżerów, a ilu Hiszpanów (już wiemy), ile było armat (trzy razy po dwie i dziesięć - a więc mniej, niż przypuszczano) i wreszcie, jaki rozkaz wydał Napoleon (przychylamy się do zdania Bieleckiego o ograniczonym początkowo celu szarży). Tak czy inaczej, Somosierra weszła do polskiej legendy, wymieniana była jednym tchem z największymi zwycięstwami polskiego oręża, a do tego służyła - na zewnątrz i w polemikach krajowych - za dowód, iż "Polak wszędzie przejdzie i wszystko potrafi".
Kiedy w 1808 roku napoleońska armia wkroczyła do Hiszpanii, po raz pierwszy spotkała się z wojną, która umykała XVIII-wiecznemu schematowi po mistrzowsku rozgrywanemu dotąd przez jej wodza: strategiczna ofensywa, walna bitwa lub zajęcie stolicy i nieprzyjaciel przystępuje do negocjacji. Tu schemat nie zadziałał, a Napoleon za późno zrozumiał, że ma do czynienia z wojną innego, patriotycznego i ludowego typu. [...] W Hiszpanii 300 000 najlepszych żołnierzy musiało latami pilnować francuskich rządów w Madrycie i chronić od południa Francję przed lądującymi na Półwyspie Iberyjskim Anglikami. To pierwszy i kto wie czy nie największy strategiczny błąd Boga Wojny.
Szwoleżerowie jako pierwsi z 20 000 Polaków przekroczyli Pireneje, by wziąć udział w jednym z najbardziej dyskusyjnych epizodów epoki i czarnej legendy napoleońskiej. Ich śladem poszła złożona ze ściągniętych z Włoch i Niemiec weteranów legionowych oraz rekrutów z kraju Legia Nadwiślańska (pułk ułanów i 3 pułki piechoty), a także piesze pułki (4., 7. i 9.) oddanej na francuski żołd Dywizji Księstwa Warszawskiego. Ze względu na pamięć tragedii San Domingo Napoleon musiał zobowiązać się, że nie użyje tej dywizji poza Europą.
W pamiętnikach polskich uczestników walk w Hiszpanii widać ich rozdarcie. Z jednej strony zdawali sobie sprawę z konieczności więcej niż dobrej służby w sprawie Napoleona - wskrzesiciela namiastki państwa polskiego; z drugiej - trudy, okrucieństwo, a także moralna dwuznaczność wojny podsycały zniechęcenie, zwłaszcza w oddziałach, które nie miały za sobą tułaczej drogi weteranów Legii Nadwiślańskiej. Stosunek do Hiszpanów wahał się od sympatii i zrozumienia ich sprawy po żal i gniew za zadane Polakom straty. Polskiego żołnierza fascynowała odmienność kraju, a do mieszkańców zbliżał go podobny hiszpańskiemu katolicyzm, wpływający czasem na postępowanie obu stron. Nie wiemy, czy Polacy mniej od Francuzów i Niemców skłonni byli do rabowania kościołów (i w polskich pamiętnikach spotkać możemy na przykład weterana dumnie noszącego napoleońskie odznaczenia za brawurę i "wieszanie księży w Hiszpanii"), ale w razie niewoli krzyżyk mógł uratować życie.
Postępowanie oddziałów zależało od dowódców, którzy, jak dowodzący 9. pułkiem książę Antoni Sułkowski czy oficerowie piechoty Legii, zdolni byli utrzymać wojsko w ryzach. Walki z partyzantką prowadziły jednak nieuchronnie do brutalizacji żołnierza "brudnej wojny", niejednokrotnie padającego ofiarą podstępu i okrutnego mordu, często po wymyślnych torturach. Polacy także uczestniczyli w scenach znanych z rysunków Goi, wyrzynając i grabiąc cywilów, często w zemście za śmierć kolegów. Ułan nadwiślański Kajetan Wojciechowski brał odwet na wiosce, w której spalono żywcem polskich ozdrowieńców: "Obstąpiona wieś do szczętu spaloną została a mieszkańcy bez różnicy płci i wieku wykłuci". Podobnych scen w pamiętnikach Józefa Brandta, Stanisława Broekerego, czy innych uczestników wojny, znajdziemy więcej.
Dylematy moralne nie zmieniają faktu, że żołnierz polski bił się w Hiszpanii dobrze, stawał się pożądanym przez Francuzów towarzyszem broni i był ze swoich czynów dumny. Nie sposób tu wymienić wszystkich bitew i potyczek, w których brały udział polskie formacje, wspomnijmy przeto najsławniejsze.
Dowodzona przez Józefa Chłopickiego piechota Legii Nadwiślańskiej dwukrotnie uczestniczyła wraz z Francuzami w oblężeniu Saragossy, by po ciężkich walkach ulicznych doprowadzić wreszcie do kapitulacji miasta 20 lutego 1809 r.
Legia Nadwiślańska (początkowo Polsko-Włoska) powstała latem 1807 r. na Śląsku, gdzie do powracających z Włoch polskich piechurów przyłączono parę tysięcy rekrutów - głównie z Wielkopolski. Po krótkiej służbie u króla Westfalii, Hieronima Bonaparte, Legia w sile trzech regimentów piechoty znalazła się w czerwcu 1808 r. za Pirenejami i wzięła udział już w pierwszym oblężeniu Saragossy. W przeciwieństwie do szwoleżerów była to formacja z zasady chłopska, a stanowiska oficerskie zajmowała tu w większości drobna szlachta.
W Legii służyło też wielu Niemców z dawnego zaboru pruskiego, którzy po klęsce Fryderyka Wilhelma w 1806 r. uznali Księstwo Warszawskie za swą nową ojczyznę. Jednym z nich był podporucznik Henryk Brandt z 2 pułku Legii, który zachował wiele sympatii dla polskich towarzyszy broni, choć po upadku Napoleona i Księstwa powrócił do pruskiej służby i został nawet generałem. Znaczną popularnością wśród legionistów cieszył się też medyk batalionowy Fryderyk Gulitz, który pozostał potem w armii Królestwa Polskiego i uzyskał najwyższe polskie odznaczenia wojskowe.
Trzy pułki Legii walczące pod Saragossą zorganizowane były na wzór regimentów francuskiej piechoty liniowej, miały tę samą co Francuzi broń i podobny krój mundurów. Legioniści nosili ciemnoniebieskie kurtki i białe spodnie, a pułki różniły się tylko kolorem kołnierzy, rabatów i wyłogów. Każdy pułk składał się z dwu batalionów - po sześć kompanii - przy czym pierwsza była grenadierska, a ostatnia woltyżerska. Grenadierzy odróżniali się czerwonymi epoletami i takąż kitą na czako, a woltyżerzy żółtym kolorem sznurów, kity i epoletów.
Wojna hiszpańska w 1808 roku przeniosła główne zmagania w rejon Saragossy. To aragońskie miasto, zamykające dolinę rzeki Ebro, było oblegane już latem 1808 r., ale na wieść o klęsce pod Bailen Francuzi zrezygnowali z kontynuowania ataków.
20 grudnia 1808 r. na przedpolach Saragossy pojawiły się korpusy marszałków Monceya i Mortiera (3 i 5), liczące razem 43 tyś. żołnierzy. W korpusie Monceya znajdowało się kilka tysięcy Polaków z Legii Nadwiślańskiej, którzy mieli odegrać szczególną rolę w dwumiesięcznych krwawych zmaganiach o miasto.
Saragossa, położona w widłach rzek Ebro i Huervy, otoczona ze wszystkich stron warownymi kościołami i klasztorami, była doskonale przygotowana do obrony, a jej mieszkańcy od wielu tygodni gromadzili żywność, broń i amunicję. Miasto to, o średniowiecznej zabudowie, miało jedną tylko szerszą arterię Coso, a wszystkie jego ulice były tak wąskie i kręte, że co kilkadziesiąt kroków można było wznosić barykady. Stąd też, gdy po kilkunastu dniach Polacy wdarli się w obręb murów, musieli zdobywać dom po domu, a nawet piętro po piętrze.
Obroną Saragossy kierował brygadier Jose Palafox, jeden z komendantów hiszpańskiej gwardii królewskiej - bardziej dworzanin niż wojskowy. W czasie pierwszego oblężenia dwukrotnie uciekał z miasta, ale ludność ślepo wierzyła w jego talenty i nic nie mogło zachwiać tego zaufania. Dużą rolę w organizowaniu oporu odegrała czterdziestoosobowa junta, w której działali m. in. kupiec Tio Jorge ("Wujaszek Jerzy"), poeta i profesor don Basilio Bogiero de Santiago i bandyta Pedro, stojący na czele wypuszczonych z więzienia kryminalistów. Warto wspomnieć także o zakonnikach - takich jak Tio Marino czy Santiago Sas - którzy podsycali fanatyzm katolickiej ludności, wzywając do stawiania za wszelką cenę oporu "bezbożnym Francuzom". Właśnie z inicjatywy zakonników symboliczne dowództwo nad obroną miasta oddano Matce Boskiej (z tytułem "Generalissima"), a przed jej posągiem w kościele Del Pilar zaczęto składać nie wybuchłe pociski francuskiej artylerii - jako widomy znak masowych cudów.
Podobnie jak Bailen czy Somosierra - także obrona Saragossy stała się jednym z przełomowych momentów tej wojny, a równocześnie symbolom bohaterstwa ludności cywilnej. Spośród 32 tyś. obrońców tylko niewielką część stanowili zawodowi żołnierze, reszta bowiem to kupcy, rzemieślnicy, służba domowa i okoliczni chłopi, którzy nie mieli początkowo pojęcia o władaniu bronią. Jedną z bohaterek Saragossy była 19-letnia Agustina Aragón, która w lipcu 1808 r. dowodziła redutą przy bramie Porfillo. Decyzją junty mianowana została oficerem armii powstańczej, a jej pomnik (Agustina Zaragoza) stoi dziś na jednym z głównych placów miasta. Bohaterką obrony była także comtessa Burita, która ofiarnie - na pierwszej linii - pełniła obowiązki markietanki.
Po siedmiu tygodniach nieustannych bombardowań, po 43 dniach walk ulicznych, 21 lutego 1809 r. Francuzi i Polacy zdobyli Saragossę, zmuszając ostatnich obrońców do kapitulacji. Spośród 100 tyś. mieszkańców zginęła ponad połowa, do czego przyczyniły się też epidemia tyfusu i coraz powszechniejszy głód. Dowódca obrony Jose Palafox przewieziony został do Francji, gdzie uwięziono go w zamku Vincennes pod nazwiskiem Pedro Mendoza. Inni przywódcy - Santiago Sas i don Basilio Bogiero - zostali rozstrzelani na moście Puentę de Piedra, a ich ciała wrzucono do Ebro.
Ogromne straty poniosły także wojska marszałka Lannes'a (dowodził on od 22 stycznia 1809 połączonymi korpusami), gdyż co najmniej 4 tyś. żołnierzy padło w walkach ulicznych. Wśród poległych i rannych było również 1380 Polaków, trzecia część stanu Legii z początków walk o Saragossę. Kilkuset legionistów - rannych i chorych - zmarło w następnych tygodniach w szpitalach, tak że łączne straty polskie sięgały 2 tyś. ludzi.
W ostatnich dniach lipca 1808 r. marszałek Davout, sprawujący dowództwo nad wojskami stacjonującymi w Księstwie, wybrał najlepsze pułki z trzech dywizji (4, 7 i 9) oraz kompanie artylerii z 2 dywizji. Pułki te - w sile 6818 ludzi - opuściły Warszawę w następnym miesiącu, a w grudniu dotarły już do Madrytu. Tzw. dywizja Księstwa Warszawskiego dowodzona była początkowo przez gen. Valence i wchodziła w skład 4 korpusu marszałka Lefebvre. Później poszczególne pułki, a nawet bataliony, były przydzielacie do różnych korpusów i dywizji bądź też wykonywały samodzielne zadania w okolicach Madrytu, Toledo i w południowej Hiszpanii. Dywizja wsławiła się wielu pięknymi akcjami, m. in. w bitwach pod Ocaną i Almonacid.
4 pułk piechoty sformowany był w zasadzie z rekrutów departamentów warszawskiego i płockiego. Po kampanii galicyjskiej włączono doń dużą grupę rekrutów z departamentu lubelskiego oraz kilkuset Polaków z Galicji, którzy uciekli ze służby austriackiej bądź zostali wzięci do niewoli w 1809 r. W pułku służyło też kilkudziesięciu Czechów, Węgrów, Ślązaków i Niemców, wziętych do niewoli w walkach z Austriakami w 1809 r. Pułkiem dowodzili: początkowo Feliks Potocki (wziął dymisję latem 1809 r.), a następnie Maciej Wierzbiński. Tadeusz Woliński i Cyprian Zdzitowiecki.
W ciągłych zmaganiach z wojskami brytyjskimi, w utarczkach z armią hiszpańską i partyzantami brali udział żołnierze polscy ze wszystkich pułków wysłanych za Pireneje. Jednym z najświetniejszych polskich zwycięstw - swego rodzaju "Somo-sierrą piechoty" -była obrona zamku Fuengirola na wybrzeżu Morza Śródziemnego w pobliżu Malagi. Opisywane tu wydarzenia rozegrały się jesienią 1810 r., kiedy to Brytyjczycy podjęli próbę dywersji, by powstrzymać francuską ofensywę w Portugalii. Czterystu żołnierzy 4 pułku piechoty musiało stawić czoła siedmiokrotnie liczniejszemu przeciwnikowi, który dysponował potężnym wsparciem artylerii okrętowej i mógł liczyć na pomoc hiszpańskich partyzantów.
Fuengirola to osada nad Morzem Śródziemnym na południe od Malagi, gdzie 15 października 1810 roku niewielki oddział 4 pułku piechoty Księstwa Warszawskiego odniósł świetne zwycięstwo nad znacznie liczniejszymi siłami angielsko-hiszpańskimi gen. Blayneya. W Fuengirola znajdowały się ruiny średniowiecznego zamku, które dowodzący w Maladze gen. Sebastiani postanowił obsadzić 200 żołnierzami 4 pułku piechoty pod komendą kpt. Franciszka Młokosiewicza, by w ten sposób zabezpieczyć się od strony Gibraltaru. 14 października w pobliżu zamku wylądował angielski desant, złożony z 82 i 89 pułków piechoty angielskiej oraz hiszpańskiego pułku Toledo, wspierany przez okręt liniowy "Rodney", fregaty "Circe", "Topaz" i "Sparrowhawk", a także kilka kanonierek. Na brzegu czekał już duży oddział hiszpańskich partyzantów z pobliskich gór Ronda. Łącznie siły angielsko-hiszpańskie sięgały 4 tyś.
Anglicy usypali baterię w pobliżu zamku i zaczęli go ostrzeliwać z dział. Nocą do zamku dotarło 60 żołnierzy 4 pułku piechoty pod komendą por. Eustachego Chełmickiego, który do tej pory stanowił garnizon pobliskiego miasteczka Mijas. Następnego dnia przybył z odsieczą szef bat. Ignacy Bronisz, prowadzący jeszcze 200 Polaków, a także 80 żołnierzy 21 francuskiego pułku dragonów. Niespodziewane pojawienie się odsieczy zaskoczyło Anglików i Hiszpanów. Wykorzystał to Młokosiewicz, który posłał Chełmickiego z częścią garnizonu do ataku na baterię. Natarcie zakończyło się pełnym powodzeniem. Armaty zostały zdobyte, a co więcej, rozbito też główne siły nieprzyjaciela, biorąc do niewoli samego Blayneya. Straty angielskie wynosiły 40 zabitych, 70 rannych i 180 jeńców. Polacy zdobyli też 5 dział, 300 karabinów i 60 tyś. sztuk amunicji. Doznawszy tak dotkliwej porażki, Anglicy wycofali się na okręty i odpłynęli, a hiszpańscy partyzanci odeszli pospiesznie w góry Ronda.
Praktycznie wszyscy Polacy, którzy znaleźli się w Hiszpanii, mieli do czynienia z partyzantami bądź też widzieli ślady ich działalności. To właśnie grupy gerylasów - w powszechnej opinii podstępnych i okrutnych - kształtowały wiedzę naszych wiarusów o tym kraju, jego mieszkańcach i całej tak bardzo znienawidzonej wojnie.
Do walki z partyzantami używano zazwyczaj oddziałów lekkiej kawalerii, przy czym nikt nie mógł lepiej wykonać owego zadania od nadwiślańskich ułanów. Pułk ów, będący bezpośrednią kontynuacją kawalerii Legionów Dąbrowskiego, reorganizował się wiosną i latem 1807 r. we Wrocławiu, gdzie wchłonął kilkuset rekrutów i ochotników, głównie z okolic Sieradza, Łęczycy i Częstochowy. W listopadzie tegoż roku - już w Królestwie Westfalii - wcielono do pułku efemeryczny regiment huzarów Kalinowskiego oraz dużą grupę ochotników przybyłych z zaborów rosyjskiego i austriackiego. Pułk ułanów nadwiślańskich znajdował się na służbie francuskiej i zorganizowany był według francuskich wzorów. Składał się ze sztabu, czterech szwadronów bojowych (każdy po dwie kompanie) i jednego szwadronu zakładowego. Pułk miał też kompanię wyborczą, zwaną grenadierską, złożoną z najlepszych i najbardziej doświadczonych żołnierzy. Rolę woltyżerów pełniły cztery plutony flankierskie, używane do zwiadów i ubezpieczeń. W pułku obowiązywał regulamin ułożony przez Aleksandra Rożnieckiego, odbiegający znacznie od regulaminu francuskiego. Pułk składał się wyłącznie z Polaków i na mocy konwencji bajońskiej (1808) uzupełniany był polskim rekrutem. Pierwsze oddziały naszych ułanów znalazły się w Hiszpanii jeszcze na wiosnę 1808 r., a więc w momencie, kiedy Napoleon przygotowywał się dopiero do opanowania tego kraju.
Ułani Legii pod dowództwem pułkownika Konopki, których sława zawarła się w hiszpańskim przydomku los infernos picadores (piekielni lansjerzy), dokonali 16 maja 1811 r. pod Albuherą jedynego w wojnach napoleońskich rozbicia czworoboków angielskiej piechoty i zdobyli jedyne utracone przez Brytyjczyków sztandary.
Albuhera to wieś w zachodniej Hiszpanii (Estremadura), nad rzeką Albuerą, gdzie 16 maja 1811 roku doszło do krwawej batalii między Armią Południa Hiszpanii marszałka Soulta a angielską armią generała Beresforda. Soult podjął marsz z płd. Hiszpanii ku twierdzy Badajoz, obleganej przez Anglików, Hiszpanów i Portugalczyków. Beresford oczekiwał go na pozycjach pod Albuhera, mając 24 tyś. żołnierzy i 48 dział. Soult uderzył dywizją Girarda i lekką kawalerią na prawe skrzydło przeciwnika, uzyskując szybko przewagę. Beresford kierował na prawe skrzydło kolejne oddziały, ale były one rozbijane przez polskich ułanów nadwiślańskich i francuską piechotę. Polacy w znakomitej szarży rozgromili angielską brygadę piechoty Colborne'a. Sytuacja Beresforda stawała się coraz trudniejsza i niewiele brakowało, aby doszło do przegranej. Wszystko to działo się w strugach ulewnego deszczu, który uniemożliwiał angielskiej piechocie użycie broni palnej. Po dwóch godzinach deszcz przestał padać. Generał Cole z własnej inicjatywy poprowadził do boju 4 dywizję piechoty W ogniu angielskich piechurów Polacy i Francuzi zaczęli się cofać. Straty Beresforda to 6 tyś. zabitych i rannych, Soulta - 8 tyś. Bitwa była taktycznie nie rozstrzygnięta, ale w sensie operacyjnym Anglicy odnieśli sukces, Soult bowiem zaprzestał marszu ku Badajoz. Anglicy mogli wznowić oblężenie twierdzy.
Wojsko Księstwa Warszawskiego organizowane było początkowo w wielkim pośpiechu i prowizorce, a w swej krótkiej historii przeżyło kilka fal napływu ochotników i rekrutów, a więc gwałtownego pomnożenia zarówno korpusu oficerskiego, jak też mas żołnierskich. W latach 1806 - 1807 fala ta była szczególnie różnorodna, oprócz legionistów bowiem powracających "z ziemi włoskiej do polskiej" byli dawni oficerowie armii Rzeczpospolitej, których wzywał do szeregów książę Józef Poniatowski - bratanek ostatniego króla. Nie brakło też oficerów z armii pruskiej, często jeszcze pod Frydlandem walczących przeciw Francuzom, była wreszcie młodzież szlachecka i mieszczańska, pełna patriotycznego zapału i żądna przygody, wstępująca szczególnie licznie do sztabów, do pułków jazdy i artylerii.
W roku 1809 do szeregów pospieszyli Polacy z Galicji, Wołynia i Podola, przekradając się często przez kordony, ryzykując życie i majątek, niepewni, czy kiedykolwiek jeszcze ujrzą swe rodziny. To właśnie oni stanowili kadrę formowanego od maja "wojska galicyjsko-francuskiego", które po zawarciu pokoju włączone zostało do armii Księstwa. Trzecią falę - już nie tak liczną i złożoną raczej z drobnej szlachty - zanotowano wiosną 1812 r., w przeddzień decydującej rozgrywki francusko-rosyjskiej. Pomnożono wówczas skład i liczbę istniejących szwadronów i batalionów, a latem zaczęto na Litwie organizować nowe pułki piechoty i jazdy Ostatnia wreszcie fala patriotycznej ofiarności podniosła się zimą 1812/1813, kiedy to po klęsce wyprawy na Moskwę zdołano odbudować 20-tysięczny korpus polski i raz jeszcze zademonstrować aktualność pierwszych słów Mazurka Dąbrowskiego. Armia Księstwa Warszawskiego w swej masie oficerskiej oparta była na zaciągu ochotniczym, który zapewniał jej wysoką świadomość narodową, patriotyzm i gotowość do poświęceń. Żołnierz Księstwa pochodził natomiast z poboru i był w zasadzie chłopskim rekrutem, chociaż - szczególnie w pułkach jazdy - ochotnicy drobnoszlacheccy (głównie z Mazowsza i Podlasia) byli również licznie reprezentowani. Chłop szedł do wojska początkowo niezbyt chętnie, nie bardzo zdając sobie sprawę, o co mu przyjdzie walczyć i czym owo wojsko różni się od armii zaborczych. Stopniowo jednak - głównie dzięki tradycjom legionowym - armia Księstwa stawała się dla rekruta szkołą patriotyzmu, pozwalała zrozumieć, że mimo ogromnych różnic w pozycji poszczególnych warstw ówczesnego społeczeństwa, mimo krzywd i ucisku, jaki chłop polski nadal cierpiał, Księstwo Warszawskie zapewnia mu takie nie znane przedtem zdobycze, jak: wolność osobista, możliwość kariery wojskowej i otrzymanie rządowej posady po zakończeniu służby. Dlatego też częsta początkowo dezercja stopniowo maleje, a chłopski żołnierz - sumienny i ofiarny - czynnie broni ojczyzny i służy jej wiernie, choć zdarza się, że przez wiele miesięcy nie otrzymuje żołdu i chodzi w połatanym mundurze.
W wojsku Księstwa istniała początkowo - charakterystyczna dla wszystkich armii owego czasu - spora grupa żołnierzy, którzy walczyli już pod różnymi sztandarami, a polski mundur przywdziali raczej z przypadku. Byli to więc rekruci pruscy bądź rosyjscy wzięci do niewoli w kampanii 1807 r., których - nie pytając zazwyczaj o zgodę - włączono raz jeszcze do wojska z braku własnych żołnierzy. Ponieważ ludzie ci bili się niezbyt chętnie i dezerterowali przy pierwszej okazji, zwolniono w roku 1808 tych wszystkich, którzy nie czuli się związani z nową państwowością. Podczas kampanii galicyjskiej wstąpiło do narodowych szeregów parę tysięcy Polaków z armii austriackiej, którzy - jak chociażby pod Sandomierzem - przechodzili na naszą stronę całymi kompaniami. Polacy, którzy dostali się do francuskiej niewoli w bitwach pod Aspern i Wagram, włączeni zostali do Legii Nadwiślańskiej i powędrowali wnet za Pireneje. W kampanii rosyjskiej owo zjawisko rekrutowania jeńców wojennych występowało w minimalnym stopniu, chociaż w armii carskiej walczyło przeciw Napoleonowi kilkadziesiąt tysięcy Polaków. Dopiero późną jesienią 1813 r. zaczęto znów werbować do polskich pułków tych rodaków z armii carskiej, pruskiej bądź austriackiej, którzy znaleźli się we francuskich zakładach jenieckich.
--
Reszta prac w załączniku