Hanna Krall jest polską dziennikarką żydowskiego pochodzenia. Tematyką jej dzieł jest szoah czyli zagłada. Utwór „Zdążyć przed Panem Bogiem” został wydany w roku 1977 jest to literatura faktu, wszystkie wydarzenia miały miejsce naprawdę. Relacja zawarta w książce nie jest wywiadem, choć opiera się na rozmowie z Markiem Edelmanem, kardiologiem oraz jednym z przywódców warszawskiego getta. Edelman nie jest łatwym rozmówcą, niechętnie wraca do wspomnień, często irytuje się i podkreśla, że Krall nie jest w stanie zrozumieć zdarzeń z okresu wojny, jeśli sama nigdy tego nie przeżyła – lecz takie zachowanie jeszcze bardziej wzmaga jego wiarygodność.
Aby zrozumieć postępowanie bohaterów z warszawskiego getta trzeba wiedzieć, że nie było tam wyboru między życiem a śmiercią, bo zawsze chodziło tylko o śmierć. Jedyną decyzją jaką człowiek mógł podjąć to w jaki sposób umrze, choć to też nie we wszystkich przypadkach. Takie właśnie okoliczności skłoniły powstańców do zbiorowego samobójstwa w bunkrze przy ulicy Miłej. Był to heroiczny czyn, ponieważ udowodnili, że Niemcy nie dostaną ich żywcem. Jednak Edelman osobiście nie pochwala ich zachowania, jego zdaniem nie ma sensu umierać dla symboli, a podczas samobójstwa zmarnowano tylko amunicję, którą można było użyć przeciwko wrogom.
Kolejnym przykładem heroizacji jest podziw dobrowolnego pójścia na śmierć. Należy tu wspomnieć o młodej dziewczynie Poli Lifszyc, która pobiegła dogonić pociąg wiozący Żydów do obozu pracy gdy dowiedziała się że zabrano tam jej matkę. Niezrozumiały może być też dla czytelnika fakt, że pomógł jej się tam dostać narzeczony, zamiast próbować ją przekonywać aby się ratowała. W nie takiej samej, aczkolwiek podobnej sytuacji znalazła się pielęgniarka Tenenbaumowa, która posiadała numerek życia zapewniający jej przynajmniej chwilowe prawo do dalszego życia w getcie. Kobieta jednak nie skorzystała z niego, a dała go pozornie na chwilę potrzymać swojej córce Dedzie, a sama szybko uciekła i otruła się. Godna podziwu jest miłość łącząca żydowskie rodziny, która nie pozwalała być obojętnym wobec śmierci bliskich.
Za bohaterkę uważa się też 19-letnią pielęgniarkę, która zabiła noworodka, który przyszedł na świat gdy do getta wkraczali już Niemcy. Dziewczyna nikogo nie pytała jak postąpić, sama wiedziała co zrobić. Najprawdopodobniej uratowała dziecko od cierpień ofiarując mu szybką i bezbolesną śmierć.
Kolejnym godnym uznania czynem wykazała się lekarka, która podawała dzieciom cyjanek. Czytelnik musi zrozumieć, że nie było to morderstwo, ale dzielenie się godną śmiercią. Kobieta oddała obcym dzieciom swój własny cyjanek, swoją szansę na komfortowe umieranie. Ludzie chowali tą truciznę tylko dla siebie i najbliższej rodziny, a lekarka ofiarowała ją swoim pacjentom, aby ocalić dzieci od komory gazowej.
Edelman absolutnie nie mówi tego, czego się od niego oczekuje, opisuje mentalność ludzi żyjących w getcie, siebie i swoich towarzyszy. Doktor nie specjalnie, lecz często deheroizuje osoby i wydarzenia. Edelman mówi o okolicznościach wybuchu powstania w getcie. Ludzkość umówiła się, że umieranie z bronią w ręku jest piękniejsze. Cytując Edelmana: „strzelanie jest największym bohaterstwem – no to żeśmy strzelali”.
Doktor wspomina swojego towarzysza Mordechaja Anielewicza. Mówi o nim Mordek, lecz szybko się poprawia, bo przecież tak nie wypada o komendancie. Ludzie nie chcę wierzyć, że został on komendantem, dlatego bo chciał, a nie z powodu zasług. Edelman pamięta jak jego przyjaciel malował rybom skrzela na czerwono, aby można było je sprzedać jako świeże. Publicznie mówi się że robiła to jego matka, tak aby nie odbierać mu szacunku. Bohaterowi nie wypada robić takich rzeczy. Edelman nadał mu ludzki wymiar, gdy wspomniał o sytuacji kiedy głodny Anielewicz dostał jedzenie i osłaniał je rękami tak żeby ktoś mu go czasem nie wyrwał.
Niedomówieniem okazuje się też liczba powstańców. Edelman jest pewien swojej racji, że w ŻOB-ie było 220 osób, które wzięło udział w powstaniu w getcie. W oficjalnych źródłach podaje się, że było ich ponad 500. Doktor komentuje to w następujący sposób: jeśli ludzie chcą wierzyć, że było ich tylu, proszę bardzo, przecież to już i tak nie ma żadnego znacznia.
Edelman umniejsza też zasługi Jurka Wilnera, jednego z powstańców, który był torturowany przez Niemców. Podziwiało się go za wytrwanie całego miesiąca w niewoli i męka, tymczasem okazuje się, że był to tylko tydzień. Ale czy „tylko” tydzień nie jest już wystarczającym bohaterstwem?
Marek Edelman komentuje też pomnik powstańców warszawskich, że tak naprawdę mało ma on wspólnego z rzeczywistością. Mianowicie przedstawia on ludzi dumnych, pięknych, skorych do walki; w rzeczywistości większość z nich była wtedy po przejściach, brudna i słabo uzbrojona. Lecz przecież nie można przedstawić takiego obrazu na pomniku.
W końcu Edelman dokonuje także deheroizacji swojej własnej osoby. Wspomina on sytuację, gdy Ukraińcy gwałcili dziewczynę w szpitalu, a on widząc to nie reagował w żaden sposób, choć sam nie wie dlaczego. Opowiada też o prostytutkach, które pytały go czy mogą wyjść razem z nim na aryjską stronę, lecz on odpowiedział, że nie. Elementy autoironii byłyby raczej niemożliwe gdyby Edelman snuł swoje wspomnienia zaraz po wojnie, jednak 30 lat później mógł już sobie na to pozwolić.
Podsumowując:
W książce „Zdążyć przed Panem Bogiem” nie słyszy się krzyku, nie czuje się patosu. Edelman mówi tylko o faktach; nikogo nie ocenia, choć jako jeden z nielicznych ma do tego prawo. Deheroizacja martyrologii i walki getta, którą z uporem podejmuje Edelman ma głębszy sens. Ma ona znosić dystans między tamtą przeszłością a dniem dzisiejszym i przyszłością. Heroizacja i mitologizacja przeszłości pozbawia ją żywej więzi z aktualnym doświadczeniem i jego rozwojem. Edelman nie buntuje się przeciw legendzie, tylko uważa, że minęło już tyle czasu, że nie ma to większego znaczenia.