Pyrrusowe zwycięstwo trojańskiego konia
Zarówno każdy koneser dobrego współczesnego kina jak i starożytnej literatury, "Troję" Wolfganga Petersena obejrzał zapewne nie raz, nie dwa. Reżyser postawił sobie poprzeczkę naprawdę wysoko usiłując w trzygodzinnym filmie opowiedzieć historię wojny trwającej dziesięć lat, jednak dysponując prawie dwustoma milionami dolarów, genialnymi scenografami, a także scenariuszem opartym o jedno z największych dzieł literatury antycznej, wywiązał się z zadania na medal.
Fabuła filmu powinna być dobrze znana każdemu. Scenariusz autorstwa Davida Benioffa powstał w oparciu o antyczną "Iliadę", a przecież mit o wojnie trojańskiej czy też cała homerycka epopeja omawiana jest w szkole średniej, a czasem nawet w podstawowej. Przez Parysa, trojańskiego księcia porwana zostaje Helena, żona Agamemnona, króla Sparty, wskutek czego wybucha spór pomiędzy Achajami a Trojanami, który przeradza się w wojnę. Chociaż nie jestem ani miłośniczką, ani znawczynią mitologii dostrzegłam, że scenariusz jest nieco niedopracowany. W adaptacji filmowej nie występują bogowie, którzy w eposie znacznie ingerowali w życie bohaterów. Poza tym, wystąpiło kilka drobnych błędów – zabrakło wątku politycznego, zemsta Agamemnona nie była jedynym powodem owej wojny, rolę odegrała także dominacja nad Morzem Egejskim. Wystąpiło również kilka dodatkowych fikcyjnych wydarzeń (jakby 10 letnia wojna zawierała ich zbyt mało!).
Obsada filmu na pozór wydaje się być wspaniała - w głównych rolach popularni i przystojni, Orlando Bloom i Brat Pitt, którzy.. poza swoją względną urodą niczego nie prezentują. Gra aktorska Blooma jest godna amerykańskiej pseudogwiazdeczki wprost z komedii romantycznej, a Pitt.. no cóż, zbyt wiele „udawać” nie musiał, swoim stylem bycia wprost idealnie nadawał się do roli mężnego, zapatrzonego w siebie pyszałka. Obsadę uratowały role drugoplanowe, czyli przede wszystkim Agamemnon, w którego rolę wcielił się Brian Cox i Priam, czyli Peter O'Toole, który potrafił zagrać wszystko, co kryła w sobie jego postać - zarówno wściekłość i nienawiść, jak i dobroć, pokorę i wzruszenie.
Strona techniczna jednak nadrabia znakomicie artystyczne niedociągnięcia. Rewelacyjne kostiumy, poruszająca neurony ścieżka dźwiękowa oraz zjawiskowa scenografia i kostiumy. Moją uwagę najbardziej przyciągnęły sceny batalistyczne. Współcześni widzowie przyzwyczajeni są do nudzących po kilku minutach oglądania strzelanin pełnych krwi, hałasu i mroku - "Troja" daje widzowi zupełnie inny rodzaj emocji. Oczywiście, że na tle piaszczystej pustyni i błękit nieba łatwiej wywołać pozytywne emocje, nawet w obliczu wojny, jednak reżyserowi znakomicie udało się zjednoczyć piękno wraz z bólem.
Amerykańska produkcja zapewne nie przypadła do gustu sympatykom homeryckich eposów, znawcom historii czy też widzom, którzy oczekiwali, iż Petersen stworzy z Iliady film fantasy. Mnie, jako osobie, która po prostu lubi lekkie kino, dotyczące życia ludzkiego na tle wojny, cierpienia i miłości, "Troja" naprawdę się spodobała. Mimo że została stworzona nieco niedbale pod względem artystycznym, wymagała ogromnej ilości pieniędzy, niemałego poświęcenia i czasu ze strony aktorów i współtwórców, jak na „patetyczną amerykańską twórczość” - naprawdę dobra robota.