W pewnej miejscowości Manczy, której nazwy nie mam ochoty sobie przypominać, żył niedawno temu pewien szlachcic. W domu swym miał gospodynię, której czterdziestka minęła, siostrzenicę, która dwudziestki nie dosięgała, oraz pachołka do robót w polu i koło domu, który zarówno konia jak kulbaczył, jak ogrodniczym nożem władał. Szlachcic nasz zbliżał się do pięćdziesiątki; silnie zbudowany, suchy, chudego oblicza.
Otóż wiedzieć wam trzeba, że ów szlachcic, w chwilach kiedy nic nie miał do roboty (co zdarzało się przez większą część roku), wczytywał się w księgi rycerskie z takim zapałem i lubością, że o polowaniu zgoła zapominał oraz gospodarkę swej włości zaniedbywał; zaciekawienie to i zapamiętanie do tego stopnia doszły, że sprzedał liczne morgi ziemi ornej, byle zakupić do czytania księgi rycerskie, i znosił do domu wszystkie, jakie tylko mógł dostać. Krotko mówiąc, tak się zapamiętał w swej lekturze, że na czytaniu trawił całe noce, od zmierzchu do świta, i całe dnie, od świtu do zmierzchu; dlatego też i z braku snu, a zbyt czytania, tak mu mózg wysechł, że wreszcie rosą dek utracił; nabił sobie wyobraźnie tym wszystkim, co w książkach wyczytał; były to same czary, zwady, bitwy, pojedynki, rany, zaloty, miłości, udręki i niemożliwe niedorzeczności. Tak sobie wbił do głowy, że cała ta wyczyna machina onych sennych majaczen jest prawdą, iż nie było już dlań pewniejszych dziejów na świecie.
W rezultacie rozum straciwszy, wpadł na najdziwniejszy pomysł, jaki by kiedykolwiek w świecie największemu szaleńcowi przyszedł do głowy. Uroił sobie, że stosownie i koniecznie