Na kredensie w pokoju moich rodziców stoi niewielka, trochę pożółkła fotografia, oprawiona w stalowe ramki. Kiedy ktoś przychodzi do nas po raz pierwszy, zawsze zwraca uwagę właśnie na to zdjęcie, choć moim zdaniem wzrok powinny przyciągać raczej stojące na oknie rośliny. Ten mały ogród na parapecie jest chlubą mojej mamy – miniaturowe krzewy o symetrycznie przyciętych gałązkach nie próbują nawet wydostać się poza wyznaczoną im przestrzeń, ich idealnie regularne kształty przywodzą na myśl wytwory jakiegoś systematycznego inżyniera albo wielbiącego klasykę rzeźbiarza... Są naprawdę imponujące, dlatego mama czuje się chyba trochę urażona, kiedy goście, wchodząc do pokoju, natychmiast wskazują na tę niepozorną ramkę. „To mój teść... zmarł kilka lat temu”. Wyjaśnienia te są udzielane zawsze tym samym tonem, jak gdyby mamy chciała dodać „to nie jest dobry temat do spokojnej i wyważonej rozmowy przy herbacie”. Czasami gość przejawia nieco większy upór w próbach poznania sylwetki protoplasty mego rodu. Dodatkowa prezentacja wygląda nader oszczędnie, mama dodaje zazwyczaj: „Mieszkał w Hiszpanii. Był wyjątkowym oryginałem” albo „Był niepoprawny...” Na tym za zwyczaj kończy się wtajemniczanie gości w nasze rodzinne dzieje. Nowy znajomy rodziców jeszcze przez chwilę przypatruje się fotografii, demonstracyjnie ignorując pyszniące się na parapecie rośliny, dumne trofea mojej mamy. Co takiego jest w tym spojrzeniu młodego mężczyzny, uwiecznionego na fotograficznej kliszy? Dlaczego przykuwa ono uwagę nieznajomych ludzi, zazwyczaj przecież maskujących znużenie, gdy jakiś nadgorliwy gospodarz prezentuje zbiór rodzinnych zdjęć? Często zastanawiałam się nad fenomenem tego czarno – białego portretu, uważnie śledząc każdy jego fragment. Obserwowałam spojrzenia tych obcych ludzi, którzy trzymając ramkę w dłoniach, uśmiechali się nieco pobłażliwie, a jednocześnie – czy to możliwe? – z odrobiną smutku... może to dziwne, ale we mnie też budziły się takie niemożliwe do określenia emocje. Obserwowałam też siebie... próbowałam przypomnieć sobie najwcześniejsze uczucia, towarzyszące moim kontaktom z tą starą fotografią. Jej bohatera znam tylko z opowieści taty. Ojciec niechętnie wraca we wspomnieniach do lat swojego dzieciństwa, zresztą bardzo rzadko ma na to czas, przecież tyle pracuje. Wydaje mi się, że przyzwyczaił się do życia w Polsce. Tata pochodzi z Hiszpanii, urodził się w małym miasteczku Tobozo. Do Polski przyjechał już jako dorosły mężczyzna. Kiedyś powiedział, że nie czuł się dobrze w swoim rodzinnym kraju. Brakowało mu realności i zwyczajności – nie zrozumiałam jego słów. Pewnie myślał o swoim domu.
Z opowieści taty wywnioskowałam, że dziadek chorował. Choroba dziadka Kichota owiana jest tajemnicą, nigdy nie poruszamy tego tematu, myślę, że to nieco drażliwa kwestia. Tata demonstracyjnie odcina się od tych wspomnień.
Kilka dni temu znalazłam za okładką książki jeszcze jedną pożółkłą fotografię dziadka. Poczułam się jak badacz odległych dziejów, który przypadkiem natknął się na cenny rękopis. Na zdjęciu dziadek przybrał pozę dzielnego rycerza, tylko, że zamiast zwinnego rumaka, dosiadł... osiołka, zamiast lśniącego miecza, trzyma drewnianą szabelkę, zamiast żelaznej zbroi, ma na sobie blaszany ekwipunek, któremu tylko przy ogromnej dawce wyobraźni można nadać określenie „rycerski”. Jeżeli dziadek wracał z balu karnawałowo, to jego przebranie po prostu rzucało na kolana.
Nie miałam odwagi zapytać o to zdjęcie. Zaczęłam snuć domysły – myśl o balu wydała mi się niedorzeczna, sprawa wyglądała znacznie poważniej. Tata nigdy nie przywdziałby takiego gustownego wdzianka. On ubiera się zad zwyczaj starannie i elegancko, wszak jest człowiekiem poważnym. Zauważyłam, że cytuję właśnie Bankiera z „Małego Księcia” Antoine de Saint Exupery. Właśnie, kiedy czytałam tę książkę, uderzyło mnie podobieństwo niektórych gestów taty i poważnego Bankiera, który nie ma czasu zamienić paru zdań z Księciem. Bankier liczy gwiazdy, spisuje je na kartce papieru, którą następnie zamyka w sejfie. Mój tata też pracuje w banku. Nie liczy gwiazd, tylko procenty z oszczędności klientów.
Kim w takim razie był dziadek Kichot? Małym Księciem, poszukującym sensu życia w sposób bardzo bezpośredni, zadając proste pytania, na które nie da się wcale odpowiedzieć? Podobno był „niepoprawny”, no tak, to spojrzenie nie należy do człowieka, usidlonego przez podstępną rzeczywistość. W tych oczach tkwi jakieś wyzwanie, jakaś pewność, jakiś... obłęd? Skąd ta myśl? Dziadek prawdopodobnie powtórzył literacką konwencję, która każe bohaterowi odbyć podróż, aby mógł on dowiedzieć się czegoś o sobie i świecie. Konwencja ta kryje też próbę, w której bohater da ostateczne świadectwo swojej wierności ideałom, zmierzy się ze złem, prezentując odwagę, niezłomność. Czy Kichot miał zamiar walczyć ze złem za pomocą swojej drewnianej szabli? To niedorzeczność, zło jest przecież abstrakcyjne, jest – ale nie w świecie materii. Tymczasem osiołek i szabla wyglądają na całkiem materialne, jak więc wyglądało to starcie idei z materią, starcie dziadka z niewidzialnym przeciwnikiem? Przecież obserwatorzy tego zajścia musieli go wziąć za pospolitego wariata, albo przynajmniej za człowieka żyjącego w nierealnym, wykreowanym przez siebie świecie.
„Zejdź na ziemię!”. Skąd ja to znam? Przecież to najczęstszy komentarz, jakim są kwitowane moje pomysły. Chyba zaczynam rozumieć to spojrzenie z fotografii. I chyba domyślam się, co robi na zdjęciu ten ogromny wiatrak w tle.
Może ponosi mnie fantazja. Przecież życie jest tylko życiem, funkcjonujemy w społeczeństwie, które na własny użytek wypracowało pewne prawa i wartości. Są tu jakieś pewniki, są zasady regulujące życie między ludźmi. Oczywiście jest coś takiego jak wyobraźnia, marzenia – moi rodzice pamiętają o tym w sobotę, kiedy na dwa dni zamykają swoje biura i zasiadają przed telewizorem. Ale podstawą pozostaje świat realny, rzeczywistość – może prozaiczna, ale przewidywalna, regularna, sprawiedliwa dla jej uczestników. Jest zło i jest dobro, zdaje się że literatura coś o tym wspomina... No tak, chyba pisał o tym Conrad albo Camus...
A co z tymi, którzy nie chcą być uczestnikami „sprawiedliwej” i „przewidywalnej” rzeczywistości, którzy sami nie są do końca przewidywalni?
A co z tymi, którzy chcą wydać walkę złu na miecze, choćby drewniane, bez zbędnych słów, bez debaty o moralności?
A co z tymi, którym świat jawi się trochę inaczej? Czy wszyscy odbierają to, co nas otacza, tak samo? Czy tych, którzy uciekają w wykreowany przez siebie świat, można uznać za pełnoprawnych członków społeczności?
Nie umiem odpowiedzieć sobie na te pytania. Domyślam się, co to za choroba dręczyła dziadka i dlaczego tata szukał „realności”. Wiem już chyba, dlaczego mama hoduje tak idealnie przycięte krzewy, zamiast dzikich pnączy wina, które przecież lepiej przysłaniają wnętrza przed spojrzeniami przechodniów.
Nie umiem wytłumaczyć błędnego rycerza na osiołku (może tłumaczy się sam...), a jednocześnie słuchając rodziców, roztrząsających kwestie nowego samochodu sąsiadów, mam wrażenie, że postać ze zdjęcia przed czymś mnie przestrzega. Zaraz, zaraz, ktoś chyba zretuszował tę fotografię! Czemu ten rycerz, siedzący na rączym rumaku patrzy z taką dumą, jakby mi gratulował?...I gdzie się podział wiatrak z fotografii? Co tu robi ten smok?! Przecież smoki nie istnieją!
Autsajd