Wracałem wczoraj po południu z targu, kiedy na niebie ujrzałem dwa małe punkciki, szybujące w oddali. Zainteresowało mnie to, więc, jako że zmęczony byłem taszczeniem tobołów pełnych warzyw i owoców, usiadłem przy drodze na głazie i postanowiłem chwilkę odpocząć. Z początku myślałem, że to ptaszyska jakieś ogromne, ale z czasem, kiedy zbliżały się coraz bliżej, dało się rozróżnić sylwetkę dwóch postaci ze skrzydłami. Przestraszyłem się, że to wysłannicy bogów jacyś, co to na ziemię zlatują aby porządek zrobić, więc prędko czmychnąłem za kamień i stamtąd obserwowałem. Dawno nie składałem ofiary żadnej, więc gorączkowo zacząłem się modlić, obiecując, że poświęcę na cześć bogów jeszcze dziś wielkiego wołu. Kiedy po chwili ponownie wyjrzałem, byłem w stanie już stwierdzić, że to ludzie tylko... z wielkimi, białymi skrzydłami co prawda i szybujący w powietrzu... ale ludzie. Jeden chyba młodzik jakiś, drugi starszy, z brodą. Mówili coś do siebie.
Nagle, ten młodszy, zamachał parę razy skrzydłami i wzniósł się kilka metrów do góry. Stary coś do niego krzyczał, ale tamten chyba nie reagował. Lecieli tak, kiedy temu u góry oderwało się jedno ze skrzydeł i zaczął spadać głową w dół. Ten drugi krzyczał i próbował go złapać, ale nie dał rady. Biedak spadł prosto do wody. Podbiegłem do brzegu, myśląc, że może uda mi się mu jakoś pomóc... ale niestety. Po kilku minutach dopiero pojawiło się jedno ze skrzydeł. Drewniany kij, z poprzyczepianymi weń, zmoczonymi piórami. Do wody nie wskoczyłem, bo pływać nie umiem, a szkoda, bo może bym coś zdziałał, a jeśli nie to przynajmniej przeszukałbym chłopaka. A nóż miał przy sobie coś wartościowego.
Rozejrzałem się wokół. Ludzie nawet tego nie zauważyli. Wszyscy byli czymś pochłonięci i nie zwrócili uwagi na nieszczęśnika spadającego do wody, ani na tego drugiego, krzyczącego coś rozpaczliwie z góry.
Wróciłem więc do głazu, aby wziąć pakunki i do domu się udać, jednak ich już tam nie było! Cholerni złodzieje!