Dzień zapowiadał się pogodny. Od rana świeciło słońce i tylko gdzieniegdzie na niebie pojawiały się białe chmurki. Powietrze było parne i duszne, jaskółki latały nisko nad ziemią, co zwiastowało, że będzie padał deszcz.
Około południa na wschodzie zaczęły zbierać się ciemne, kłębiaste chmury. Wtedy przypomniało mi się powiedzenie: "Z dużej chmury- mały deszcz", więc uspokoiłem się.
Obłoków gromadziło się coraz więcej, a i wiatr z każdą chwilą mocniej powiewał. Promienie słońca zniknęły, zrobiło się ciemno, szaro i bardzo nieprzyjemnie. Na dworze wszystkie drzewa i krzewy coraz mocniej falowały, niektóre sprawiały wrażenie jakby się kładły na ziemi . Wiatr przypominał już huragan. Zaczął siąpić drobniutki deszczyk, jak kapuśniaczek, ale dość szybko zamienił się w ulewę. Padał na drogę, łąki, pola, drzewa, kwiaty, domy. Zaczęły tworzyć się coraz większe kałuże. To już nie tylko ulewa, błyskawice pojawiające się na niebie świadczyły o tym, że to burza. Zrobiło się coraz ciemniej. Pioruny co kilka sekund rozdzierały niebo, głośniejsze, bliższe i przerażające. Silny deszcz bębnił o szyby i dachy, jakby chciał wedrzeć się do środka budynków. Woda wystąpiła z przepełnionych przydrożnych rowów i płynęła już ulicą. Z rynien spływały wzburzone strumienie wody. Lało jak z cebra.
Po około trzydziestu minutach strasznej burzy błyskawice i pioruny osłabły, deszcz powoli ustawał, ciemne, kłębiaste chmury szybko oddalały się w kierunku zachodnim, a na niebie znowu zagościło słońce – tworząc kolorową, przepiękną tęczę.