Wydęte karawele o żaglach z czerwonych motyli,
pachnące cynamonem, pieprzem i imbirem.
upływają po morzach mosiężnych, a w tyle
delfiny ciągną - jak antyczne liry.
Jacyż na rafach zdobywcy
odlani z płynnego złota
w pieśniach wysmukłych jak skrzypce,
z puszystym wejrzeniem kota?
A zawsze tak samo daleko
dzwonią na widnokręgu
maleńkie archipelagi,
które dosięgnąć ręką.
Stoję na rufie i patrzę na miejsce, gdzie utonęło ciało mojego ojca. Tak kończymy my, żeglarze, jeśli umrzemy na środku oceanu. Prawdopodobnie i ja tak skończę, jego jedyne dziecko, które nie spełniło jego oczekiwań. Starałam się. Na nic. Kontynuowałam jego pasję, uczyłam się pilnie, ale cały czas byłam dziewczynką. Każdego wieczoru modliłam się do Boga, żebym następnego dnia obudziła się chłopcem. I co rano biegłam do lustra, sprawdzić, czy stamtąd nie spojrzą na mnie zielone oczy osadzone w chłopięcej buzi, a później w twarzy młodzieńca. Niestety, Bóg nie słucha śmiertelników.
Patrzę na fale. Gdzieś tam, nie sposób poznać gdzie, opada na dno stary kapitan. Tonął, utkwiwszy martwe oczy w naszych skośnych żaglach, wydętych przez wiatr, wyglądających jak brzuch głodomora.
Maleńkie archipelagi
zawsze tak samo daleko.
Gdzieś w oddali widać plamki wysepek tak małych, że nie było sensu nawet o nich myśleć, a co dopiero do nich płynąć, narażając się na spotkanie z rafą. Jedyne, co zwrócić może naszą uwagę, to samotny biały albatros, szybujący nad masztem.
Ojciec mawiał, że statek jest mną a ja jestem statkiem. Musiałam sobie to przyswoić, to jego specyficzne wyznanie ojcowskiej miłości.
Nie chcę wracać do kajuty. Tu czuję się dobrze, wśród wilgoci fal i śpiewu delfinów podążających za "Złotą Elizą". Ich pyski uśmiechają się, zdumiewająco przypominając butelki rumu, co wieczór śmiejące się do ojca. Odwzajemniam uśmiech, ale daleko mi do ich radości. Dużo bliżej do pokładu, który miałam szorować.
Jeszcze wczoraj ojciec wspominał moją matkę. Przestrzegał mnie przed zbytnim sentymentalizmem. Twierdził, że jestem do niej podobna, nawet jeśli jej nie znałam. Ona też mnie nie znała. Nigdy o nią nie pytałam, ale wiem, że trzeba było ją zamknąć. Marynarze mówili, że ponoć ojciec ją do tego doprowadził, że to przez niego zaczęła rozmawiać ze ścianami. Nie obchodziło mnie to, co oni gadają. On był nieomylny.
Teraz mówią, że pewnie to matka zemściła się na nim za swój los. Że natchnęła mnie sobą, doprowadzając go do skraju, że Jego stary organizm nie wytrzymał ciągłych trosk, ciągłego napięcia. Zamykam uszy na te głosy. Był niezniszczalny.
Nie reaguję na ich nawoływania. Nadal stoję na rufie i spoglądam na delfiny. Próbuję zgadnąć, gdzie na horyzoncie jest miejsce, w którym ciało ojca opada na chropowatą, kolorową rafę, utkwiwszy spojrzenie w naszych trójkątnych żaglach.
Tylko w hamaku plaży
dziewczynki z miedzi kołyszą
pieśni zgubionych żeglarzy
zarosłych czasem i ciszą.
Ojciec utonął w ołowiowym morzu, a ja mogę tylko boleśniej czuć jego krew w moich żyłach, nawet jeśli nie rozumieliśmy się wcale - jak on z moją matką. Mówił, że jestem zbyt delikatna. Nie mógł zrozumieć mojego uwielbienia dla Daniela i rozmów, jakie co wieczór prowadziliśmy. Byli tak samo starzy, ale Jemu brakowało ciepła. Miał jasną brodę przyprószoną siwizną jak popiołem albo szronem. Był górą lodową. Był wzorem.
Teraz, gdy go nie ma, chciałabym zrobić parę rzeczy, złamać parę zakazów, ale wiem, że nie dam rady. Nawet jeśli teraz ciało ojca opadło na dno i jest szarpane szczękami padlinożernych ryb, ojcowska krew płynie we mnie. Nie wyrzucę z kajuty Andr, bo On tego nie chciał. Nie rozumiał, że Andr jest kanibalem.
Jesteś sentymentalna jak twoja matka, mawiał z pogardą. I spoglądał z niepokojem, czy nie wykazuję innych jej cech.
Statek jest tobą i ty jesteś statkiem, dodawał i pozwalał mi całe dnie spędzać z Danielem, nawet jeśli wydawało mu się to dziwne. Przynosił mapy, żebym uczyła się z nich czytać, a później je rysować. Zabierał wtedy Andr, poskręcanego jak lina, plującego gorącym woskiem, a Daniela stawiał blisko papieru i patrzył na moją dłoń, dzierżącą ołówek lepiej niż szablę.
Siadał w drugim końcu kajuty i zagłębiał się w myślach. Z biegiem lat jego twarz stawała się bardziej zasępiona, a ilekroć na mnie spojrzał, w jego oczach pojawiało się zaniepokojenie. Wstawał i chodził po pomieszczeniu, zupełnie jakby dręczyła go jakaś zagadka albo dylemat.
Może rozważał, czy mnie nie zabić, póki jeszcze nie sprawiam kłopotów. Patrzył na mnie z mieszaniną żalu i czułości. Na mnie, jego jedyne dziecko, które nie spełniło jego oczekiwań. I na Daniela, emanującego ciepłem i światłem.
Ty zawsze nazywałaś świeczniki, powiedział któregoś razu.