Aż połowa Polaków na Wyspach nie zamierza w najbliższej przyszłości wracać. Pracują głównie fizycznie. Ich średnie zarobki to 7,5 tys. zł miesięcznie na rękę -wynika z pierwszych badań nad emigracją.
Takie wnioski płyną z raportu "Polscy konsumenci w Wielkiej Brytanii i Irlandii" przygotowanego przez instytut ARC Rynek i Opinia. Ankieterzy pytali 1389 osób w samolotach, autobusach, na lotniskach w Wlk. Brytanii i Irlandii. Oficjalnie ARC przedstawi badania jutro.
- Polacy czują się na Wyspach coraz lepiej, na emigracji rodzi się coraz więcej polskich dzieci - komentuje prof. Krystyna Iglicka-Okólska z Ośrodka Badań nad Migracjami Europejskimi Uniwersytetu Warszawskiego. Szacuje, że z Polski wyjechało 1,5 mln osób. Oficjalnie w Wlk. Brytanii zarejestrowało się 600 tys., w Irlandii - 200 tys.
- Polacy na Wyspach zapuszczają korzenie, dobrze zarabiają, kupują mieszkania. I ściągają rodziny. Szlifują język i awansują - mówi wiceprezes ARC Rynek i Opinia Adam Czarnecki.
Polacy najczęściej pracują fizycznie, znajdują zatrudnienie w budownictwie (20 proc.), gastronomii (15 proc.) i hotelarstwie (11 proc.). Zarabiają zwykle 1500-2200 euro miesięcznie netto.
Wiele instytucji dwoi się i troi aby odstraszyć Polaków od wyjazdu i szukania pracy za granicą. Wiele państw obawia się niekontrolowanego napływu taniej siły roboczej po wstąpieniu Polski do UE. Strach ten wynika z tego, że wiele osób jest nie tylko tańszą siłą roboczą ale również siłą o wysokich kwalifikacjach. Wiele osób powinno się obawiać, bowiem pracodawcy szukać będą zawsze pracowników wykwalifikowanych.Z jednej strony państwa tworzą zakazy, z drugiej tysiące stanowisk pracy jest nie obsadzonych. W niektórych landach NRD policja przymyka oko na pracowników nielegalnych gdyż ich obecność jest konieczna dla funkcjonowania pewnych dziedzin lokalnej gospodarki.Aby dowiedzieć się o tym jak i gdzie znaleźć pracę trzeba zapoznać się z poradnikiem. Informacje tam zawarte wielu osobą mogą otworzyć oczy. Dziś jak się okazuje łatwiej znaleźć pracę za granicą niż w Polsce. W Polsce pracy nie brakuje, gorzej z wynagrodzeniem. Większość firm stosuje bardzo niskie stawki lub wynagrodzenia prowizyjne, które często powodują, że wychodzi się na zero.
Czasy się zmieniają. Dzisiaj wyjazd Polaka do Anglii w celach zarobkowych to czysta przyjemność. Nie to co jeszcze kilka lat temu, gdy wyjazd do Anglii był jak trafiony na loterii los. Ma tam znajomych lub w najgorszym razie rodzinę, którzy już wcześniej przetarli emigracyjne szlaki i na pewno dadzą dach nad głową i postarają się o jakiś "job". Coraz mniejszą barierę stanowi język, bo polskie brejkanie można usłyszeć w Wielkiej Brytanii częściej niż bicie Big Bena. I można się napić polskiego piwa w pierwszej lepszej knajpce. Nie to co jeszcze kilka lat temu, gdy wyjazd do Anglii był jak trafiony na loterii los.
Wyjazd jak wyjazd, bo opuścić Polskę mógł praktycznie każdy, jeśli posiadał odpowiednią ilość pieniędzy. Gorzej było z przekonaniem strzegących wrót angielskiego raju na kanale La Manche cerberów. Wtedy, w drugiej połowie lat XX-tych przekroczyć ten próg nadziei pragnęło wielu. To było coś na kształt dzikiej emigracji, karawany autokarów z Polakami próbowało dostać sie do oazy szczęścia. Modne były wówczas różnego rodzaju cwancyki.
Na przykład ktoś będący w Wielkiej Brytanii wysyłał do znajomego w Polsce zaproszenie do siebie. To zaproszenie było glejtem uprawniającym do wstępu na teren Wielkiej Brytanii. Ale większość z tych żelaznych listów była fikcyjna. A w najlepszym razie półprawdziwa. No bo i owszem, istniał nadawca takiego listu, ale nie zgadzały się na przykład daty przyjazdu i wyjazdu do UK gościa z Polski. A urzędnicy celni byli szczegółowi i dzwonili do nadawców, jeśli coś się nie zgadzało. Wtedy zaczynał się w autokarze wyścig przyszłych emigrantów z czasem. Trzeba było skontaktować się telefonicznie z wystawiającym zaproszenie i sprostować błąd. I zrobić to szybciej, niż celnik.
Ale pracujący na granicy nie byli w ciemię bici i zaraz wykrywali telefoniczne szwindle. Konfiskowano więc w autokarze komórki, pozbawiano złudzeń. Tylko ci, których już sprawdzono odzyskiwali swoje telefony. Podejrzani musieli prosić ich, by po cichu dali wysłać smsa. Tylko w ten sposób można było skontaktować się z nadawcą listu i poprawić informację, o którą będą pytać emigracyjni urzędnicy. Ale nikt z przepuszczonych przez granicą nie chciał się narażać. Wtedy przekupowano ich zegarkami, złotymi kolczykami i pieniędzmi, okradano z komórek, grożono, a nawet bito.
Emigracyjne sito miało małe oczka. Więcej niż połowa przepełnionych autokarów powracało spod Kanału La Manche do Polski, a ich pasażerowie tracili pieniądze wydane na bilet do Anglii. Nikt im ich nie refundował. Niektórzy poddawali się i zostawali w Polsce, nie mając pieniędzy na kolejny bilet. Inni zbierali na następną, kto wie, może szczęśliwą próbę wyjazdu. Za miesiąc, dwa, jak najszybciej.
Dzisiaj, pijąc polskie piwo na Picadilly Circus i rozmawiając po polsku z napotkanym przez przypadek rodakiem, możemy się tylko pośmiać z takich historii i mieć nadzieję, że nigdy więcej się nie powtórzą.
Brejkanie, czyli 'ponglish'
Polacy na Wyspach Brytyjskich nie mówią już po polsku. Nie mówią też po angielsku. Używają pol-ang-slang, czyli ponglish. B rejkam wszystkie rule ? śpiewa Marcin Świetlicki o buncie wobec otaczającej rzeczywistości. Ta dziwna konstrukcja językowa to w tym wypadku zabieg celowy, podkreślający rewolucyjne nastawienie nawet do zasad rodzimego języka. Jednak w skupiskach Polaków pozostających dłuższy czas za granicą, procesy prowadzące do powstawania podobnych zachowań językowych, stają się mimowolne.
Partacz na frajernicy
Początkowo, wtrącanie spolszczonych wyrazów angielskich pojawia się jako forma żartu, jak na przykład przezwanie frytkownicy słowem ?frajernica?, od angielskiego ?fry?, czyli smażyć lub nazwanie osoby pracującej na pół etatu ?partaczem?, gdyż wyrażenie praca w niepełnym wymiarze godzin brzmi w języku angielskim ?part-time?. Sami o sobie coraz częściej mówimy ?Pollocks?, zamiast Polacy, co jest nieco żartobliwym, ale i pogardliwym połączeniem angielskich wyrazów ?Polls?, czyli Polacy właśnie, i ?bollocks?, czyli najdelikatniej tłumacząc ?bzdury?.
Podobnie żartobliwe spolszczenie spotkało powszechny w Londynie środek transportu, o którym często powiemy, że ?pojedziemy tubą?, bo metro w brytyjskim angielskim to ?tube?. Spolszczonych nazw dorobiły się też konkretne linie podziemnej kolejki. Piccadilly Line to ?pikadilka?, Central Line to ?centralka?. Niektórych nazw po prostu nie mamy siły tłumaczyć. No bo jak właściwie nazwać po polsku ?payslip?, czyli dokument z wyliczeniem, ile przelano na nasze konto i dlaczego właśnie tyle, który co miesiąc powinien nam wręczać pracodawca. Kto powie ?urząd pracy? zamiast ?job centre?? Może dlatego, że mimo podobnych funkcji, zupełnie są do siebie niepodobne. A jaki odpowiednik w języku polskim ma ?council?? Rada dzielnicy? Chyba niewielu rodaków ma w swych doświadczeniach kontakt z tą instytucją w Polsce. Raczej już z urzędem miasta. I właśnie wielkości całych polskich miast są dzielnice, a w związku z tym i szczeble zalatwiania spraw urzędowych w Londynie.
Tower me!
Po pewnym czasie intensywnego kontaktu z językiem obcym, w rozmowach z rodakami zaczyna czasem brakować polskiego słowa. Odruchowo zastępujemy je angielskim. Nikt już nie składa podania o pracę. On ?aplikuje?, od angielskiego ?apply?. Ale przecież nie lek sobie aplikuje. Nikt nie idzie na rozmowę kwalifikacyjną. Każdy ma za to ?interview?. A co zrobić z Oyster Card lub telefonem na kartę... no właśnie - ?pre paid?. Dopłacić? Uzupełnić? Doforsić? Nie, trzeba je ?natopować? od angielskiego ?top up?. Robotnik budowlany, ulubiony zawód chłopaków z Polski, też wymaga zbytniego strzępienia języka. Prościej ?bilder?. Jesteśmy bardzo ?busy?, bo na Wyspach nie bywa się już po prostu zajętym. Na mieście jest okropny ?trafik?, bo określenie ?ruch? czy ?korek? za bardzo kojarzy się z polską, prowincjonalną sielanką.
Stopniowo coraz częściej zaczynamy układać zdania, używając polskich wyrazów, ale zestawiając je ze sobą w szyku, jakby obowiązywały w nim reguły angielskiej gramatyki lub wręcz żywcem tłumaczymy angielskie związki frazeologiczne. ?Wezmę pociąg? lub ?wezmę autobus? da się słyszeć coraz częściej, zamiast ?pojadę pociągiem lub autobusem?, bo po angielsku powiemy właśnie ?to take train / bus?. Podobnie ?mamy sex?, zamiast go uprawiać. Najlepiej rano, kiedy mamy ?offa?, czyli dzień wolny, od angielskiego ?day off?. Żeby chociaż szła za tym coraz większa biegłość w języku angielskim. Niestety, słownictwo coraz bogatsze, czego skutki powyżej, ale znajomość reguł językowych, frazeologizmów i łączliwości wyrazowej wciąż kuleje. Usiłując powiedzieć coś po angielsku, używamy polskiego szyku wyrazów, nie znając odpowiedniego wyrażenia, zastępujemy je bezpośrednią kalką z języka polskiego. Być może nie powiemy ?Thanks from the mountain?, mając na myśli polskie ?z góry dziękuję?, które po angielsku powinno brzmieć ?thank in advance?. Być może nie powiemy też ?tower me? mając na myśli ?uwierz mi? i nawiązując do podobnego brzmienia w języku polskim wyrazów ?wierzę? i ?wieża?, które niestety w języku angielskim wcale nie są do siebie podobne (?to trust? i ?tower?). Aż tak się nie ośmieszymy, chyba że dla żartu właśnie. Warto może jednak pamiętać, że angielskie ?ordinary? wcale nie jest tożsame z polskim ?ordynarny? i oznacza tylko ?zwyczajny?, a ?hardly? oznacza zaledwie, a nie twardo, i używamy go, gdy ktoś lub coś ?zaledwie? jest jakieś, a nie, gdy jest takie w dużym, czyli ?hard? stopniu. Żeby nie zdarzyła nam się sytuacja, jak w tym dowcipie o Polaku, który w brytyjskim sklepie bardzo długo udaje piłkarza, żeby sprzedawca odgadł, że chce kupić piłkę. Sęk w tym, że do metalu.
Polonus z Ciupago
To już nie język polski. To ?język polonijny?, jak go elegancko określają językoznawcy. Jednak ulica ukuła dla niego bardziej chwytliwą nazwę: ?ponglish?, ?poglish? lub ?pinglish?. To pomieszanie słów, struktur gramatycznych czy składni języka polskiego i angielskiego. Najczęściej przypadki tego zjawiska można spotkać wśród Polaków usiłujących porozumiewać się w języku angielskim poprzez tłumaczenie w dużym stopniu słowo po słowie wyrażeń angielskich. Według niektórych językoznawców, jest to pośród osób dwujęzycznych wręcz nieuniknione, a wykorzenienie tych nawyków wymaga ogromnego i świadomego wysiłku. Pojawienie się elementów ?poglish? w rozmowie może powodować zawstydzenie, zakłopotanie lub rozbawienie. Bywa jednak użyte celowo, w formie żartu. Ze szczególnym nasileniem, językoznawcy obserwowali dotąd to zjawisko w skupisakch polonii w Ameryce Północnej. Anegdotyczne są już kwiatki językowe podsłuchane wśród Polaków żyjących wiele lat w polskiej dzielnicy Chicago, które lubią żartobliwie przezywać ?ciupago?, w Jackowie. ?Luknij przez łyndoł, czy stoi nasza kara na kornerze?, albo ?Kolnij po plambersa, bo pajpa brejknęła? to potworki językowe z tamtejszego życia wzięte. Zjawisko to ośmieszył w swoim opowiadaniu, opublikowanym na łamach polonijnej prasy w Stanach Zjednoczonych, Jan Latus.
Autor zakończył tekst dopiskiem ?Przetłumaczył dla polonii w USA?: ?Jak na hauskiperkę i bejbisiterkę zarabiała całkiem dobrze i wszystko keszem, tak że nie musiała płacić taksów. Wyklinuje plejs i może już wracać sabłejem do domu. Przedtem jeszcze kolnie do swojego kazyna?. To jednak jeden z prostrzych wyimków. Co można powiedzieć o tym: ?Ma ważny lajznes z njudżerzy. Lajznes ważny, ale sekura i permit były nieważne, nie mówiąc już o grinkard?. Na szczęście mowa tu o Polakach, którzy poza granicami kraju pozostają bez przerwy od kilkunastu lub nawet kilkudziesięciu lat. Czasami są to wręcz potomkowie emigrantów w drugim pokoleniu. Kto wie jednak, co czeka w przyszłości i nas. A jeśli tylko tanie linie lotnicze nie zdrożeją, choroba ta może rozprzestrzenić się i do Polski, znacznie przyspieszając plagę anglicyzmów, nad którą już teraz larum podnoszą co poniektórzy puryści językowi. Póki co jednak, nie ma się co załamywać. Obok ?ponglish? istnieją także ?czenglish?, ?franglais?, czy ?spanglish?. Nie jesteśmy sami!
Rozmówki w ?ponglish?:
? Now it?s railway for me. (Teraz kolej na mnie).
? Poland is a village killed by desks. (Polska jest wioską zabitą dechami).
? I will animal to you. (Zwierzę wam się).
? You must step on my hand! (Musicie pójść mi na rękę!)
? We must stop to divorce the facts and break down the first icecreams! (Musimy przestać rozwodzić się nad faktami i przełamać pierwsze lody!)
? Without corpse! (Bez zwłoki!)
? I tower you will after-can us... (Wierzę, że mi pomożecie).
Should I stay or should I go, czyli dylemat Polaków w Wielkiej Brytanii
Wbrew pozorom sprawa nie jest prosta. Dziesiątki tysięcy ludzi dzień w dzień zastanawiają się, kiedy, i czy w ogóle wrócą do kraju. Jedni przyjechali na wakacje i są tu już od lat - perspektywę powrotu oddalając, im silniej wsiąkają w tutejszą rzeczywistość. Inni przyjechali z zamiarem dorobienia się, ale mają już dosyć i marzą o powrocie. Dla kolejnych powrót to krok wstecz, a jeśli nie wrócą z fortuną zarobioną ciężką harówką - porażka. O ile ktoś wyjechał z zamiarem definitywnego niewracania do kraju nad Wisłą, o tyle pytanie, ?kiedy? pojawiać się będzie w jego życiu jak bumerang. W sensie historycznym niewiele się zmieniło ? migranci z ziem polskich w XIX i XX wieku do Ameryk czy Europy też zazwyczaj zapewniali, iż wrócą, a wyjazd do Chicago na kilka lat ma na celu tylko podreperowanie budżetu gospodarstwa. To, że różnie się później im życie układało, to inna sprawa. W dywagacjach na temat powrotów zbyt często bowiem zapominamy, że mówimy przecież o indywidualnych biografiach, a tych ? jak dobrze wiemy z autopsji ? przewidzieć się nie da.
Dobry Polak to wracający Polak
Błąd ten popełniają sami Brytyjczycy, którzy nagminnie powtarzają, że obecna fala migracji z państw nowo przyjętych do Unii ma charakter tymczasowy, a większość osób do Polski wróci. Podobnie wypowiada się na ten temat Zjednoczenie Polskie. Owszem, w prowadzonych badaniach na temat polskich migracji do Wielkiej Brytanii motyw ten się potwierdza ? ludzie najczęściej mówią, iż ich celem jest pobyt jedynie kilkuletni. Ale ludzie mówią różne rzeczy. W USA kilkadziesiąt tysięcy osób twierdzi, że zostali porwani przez istoty pozaziemskie, które dokonały szczegółowych oględzin ich (nagiego) ciała. Są na świecie też osoby, które wciąż wierzą, że świat stworzony został siedem tysięcy lat temu w siedem dni, a nawet są tacy, którzy nadal sądzą, że możliwa jest koalicja PO i PiS. Pamiętajmy w końcu, że mamy do czynienia z deklaracjami, a nie rzeczywistymi działaniami. Ludzie mogą zapewniać, że mają zamiar wrócić, niemniej siedzą w Londynie latami. ?Przyjechałem na wakacje ? jestem już dwa lata?, ?Ja jestem tu tymczasowo ? już z osiem lat będzie?, ?Ja na stałe ? a potem się zobaczy? ? podobnych sprzecznych oświadczeń słyszałem całe mnóstwo. Ale nikt nie powiedział, że życie jest logiczne. Ponadto dochodzi cała masa nieprzywidywalnych wydarzeń w skali makro ? jakikolwiek kryzys gospodarczy w Wielkiej Brytanii czy hossa w Polsce wpłynie na ewolucję i modyfkację decyzji co do migracji lub powrotu. Jesteśmy gatunkiem bardzo adaptowalnym, trudno więc oczekiwać od ludzi, by raz trzymali się powziętych decyzji i planów. Przypuszczam, że sam fakt organizowania olimpiady w Londynie w 2012 roku, zwiększając zapotrzebowanie na architektów i projektantów, przyczyni się do decyzji o ostatecznym pozostaniu w stolicy brytyjskiej niejednego Polaka pracującego w tym zawodzie.
Od czasów, kiedy zaczęło się o polskich migracjach mówić głośno na forum publicznym, czyli od początku 2004 roku, kwestia wyjaśnienia, czy mamy do czynienia z falą ludzi zamierzających się osiedlić, czy też sezonowymi wakacjuszami znajduje się na naczelnym miejscu. ?Oni wrócą, prawda??, ?kiedy oni wrócą??, ?oni nie przyjechali się tu osiedlić, prawda?? ? odpowiadając na podobne pytania tutejszych mediów, mam często wrażenie, że Brytyjczyków kwestia ta gryzie najbardziej. Czkawką odzywa się tutaj naiwna wiara rządów zachodnich, które w latach 50-tych i 60-tych sprowadzały tanią siłę roboczą jako gestarbeiterów ? czyli dosłownie ?gości?. Kiedy imigranci odmówili powrotu i zostali, rządy okazały się bezsilne ? jurysdykcja oparta o prawa człowieka zapewniła imigrantom pozostanie tam, gdzie żyli i płacili podatki. Dzisiaj, narzekając na mniejszości etniczne, część opinii publicznej krajów europejskich zapomina, iż w dużej części ludzie ci przybyli na zaproszenie samych gospodarzy, a bez ich wkładu w przemysł, w którym pracowali na samym dole drabiny społecznej, nie byłoby mowy o sukcesie gospodarczym Niemiec, Francji czy Wielkiej Brytanii.
W swoich pytaniach o powrót Polaków Brytyjczykami powoduje czysty pragmatyzm. Pamiętajmy, iż z ekonomicznego punktu widzenia imigrant jest gospodarczym darem z nieba ? pracuje za małe stawki, nie awanturuje się (czasami są wyjątki, w latach 70. włoscy imigranci wywrócili do góry nogami szwajcarskie prawo stosunków pracowniczych), a państwo nie płaciło za jego wykształcenie. Powrót uczyniłby go jeszcze bardziej opłacalnym, gdyż w tym przypadku państwo nie poniesie również kosztów jego leczenia na starość.
Przeczekać okres przejściowy
Abstrahując od wielkiej ekonomii, pytanie ?zostać czy wracać? jest przede wszystkim dylematem ludzkim. Dżentelmeni, których rozmowę podsłuchałem pewnego piątkowego wieczoru wyrażali to, co bohater rysunku Andrzeja Mleczki, który wychylając się z kanału pyta przechodnia: ?Czy minął już okres przejściowy między socjalizmem a kapitalizmem??. Dla dziesiątków, a zapewne setek tysięcy Polaków, sposobem na przeczekanie tego okresu jest migracja. Jest jednak jeden problem: skąd wiemy, iż etap ów minął? Śledzimy media, wypytujemy znajomych, rodziców, krewnych: Jak jest? Lepiej? Można wracać? W jaki sposób zinterpretować sygnały ?stamtąd?, że czas już wracać, a Polska jest już normalnym krajem?
I tu jest problem. Ze zdroworozsądkowego punktu widzenia bowiem każdy dzień spędzony za granicą oddala nas od perspektywy sensownego powrotu. Z każdym dniem tracimy bezpośredni kontakt z otoczeniem, nie ?networkujemy? w poszukiwaniu pracy, nie jesteśmy fizycznie we właściwym miejscu o właściwym czasie, nie wyczuwamy drobnych zmian w stylu życia ludzi, które często decydują o byciu na bieżąco. A więc nasze szanse i kapitał społeczny w postaci notesu z kontaktami lub znajomych, którzy winni są nam przysługi ? maleją. Jednocześnie każdy dzień tutaj pogłębia naszą znajomość londyńskiej rzeczywistości, znamy więcej ludzi, co się przekłada na lepsze szanse awansu. Co więcej ? dla naszych znajomych i krewnych w Polsce jesteśmy potencjalnym źródłem kontaktów i pomocy, a więc wartością samą w sobie staje się nasz fakt zamieszkania w Wielkiej Brytanii. Z kolei zapominamy, że na rynku pracy w Polsce jesteśmy konkurencją - w dodatku bogatszą o doświadczenie londyńskie, tak więc nie będzie przesadą stwierdzenie, że nasi znajomi mają interes w tym, abyśmy siedzieli w Londynie jak najdłużej. W tym sensie jeśli liczymy na to, że kiedyś powiedzą: ?Wracaj! W Polsce wszystko już się zmieniło i jest ok? - możemy jeszcze sobie długo poczekać. Gminy, gdzie bezrobocie dramatycznie spadło wskutek migracji, wcale nie palą się, by Polacy z Londynu zaczęli na łono Ojczyzny wracać. Na tydzień, dwa, zostawić parę tysięcy w knajpach owszem. Szukać pracy? No way.
Ludzie na huśtawkach
W dzisiejszych czasach jednak, w coraz większym stopniu pytanie o powrót staje się anachroniczne i fikcyjne. Brytyjskie władze i media, które pytają: ?czy oni wrócą?? zapominają, że w świecie gdzie granice straciły na ostrości, zmianie znaczenia uległ też sam fakt bycia za granicą. W czasach tanich linii, lotnisk w Szczecinie, Bydgoszczy, Katowicach, Rzeszowie i Wrocławiu, gadu-gadu, komórek i otwartych granic jedną z dominujących strategii Polaków staje się migracja wahadłowa ? kilka miesięcy tu, kilka miesięcy tam - sezon tu, sezon tam. W ten sposób praca w Londynie niewiele różni się od wyjazdu sezonowego na budowę w Warszawie. Ludzie, którzy studiują w Polsce i potrafią w ciągu miesiąca być w swoim mieście dwa, trzy razy - też nie należą do wyjątków.
?Ludzi na huśtawce? ? jak nazywają ich socjologowie - pytanie o powrót nie dotyczy ? oni w rzeczywistości nigdy nie wyjechali w sensie opuszczenia domu ? raczej dojeżdżają do pracy. Pytanie oczywiście o to, jak długo tak mogą i jakie są tego koszta. Niektórzy badacze migracji o ludziach prowadzących taki tryb życia mówią, że ulegają ?podwójnej alienacji? ? po kilku latach podobnego kursowania osoby takie ani tu, ani tam nie są u siebie. W kraju, gdzie ciułają, myślą tylko o sposobie wydania pieniędzy w domu, nie mając zamiaru inwestować w siebie, czy awansować. Powrót to chwila szczęścia, po czym dość szybko przychodzi moralny kac ? w końcu status takiej osoby wiąże się tylko z jej wyjazdami zarobkowymi, musi więc stale pamiętać o tym, że kiedyś wróci z powrotem zarabiać. Po kilku latach okazuje się, że cykl wyjazdów i powrotów to jedyne, co taki ?ziemny? marynarz jest w stanie robić, od tego bowiem zależy jego pozycja społeczna, a powrót na stałe wiązać się będzie z jego utratą. Z kolei w kraju zarobkowania, ze względu na długie okresy nieobecności też ma raczej małe szanse awansu. W ten sposób w sensie społecznym taki wahadłowiec stoi w miejscu.
Z drugiej strony ci, którzy mówią o ?podwójnej alienacji? imigrantów zapominają, że we współczesnym hipermobilnym świecie tradycyjne formy zakorzenienia i ?bycia u siebie? przestały mieć sens i znaczenie. Nie jesteśmy już mieszkańcami miasteczka czy wsi X i koniec kropka, a to, gdzie się urodziliśmy, nie wyznacza już całości naszych horyzontów ? jesteśmy jednocześnie pracownikami, mężczyznami, kobietami, Polakami, Europejczykami, rodzicami itd. Czy ludzie, którzy zostają w gminach, gdzie bezrobocie sięga 50% i powoli staczają się w alkoholizm, nie skazują się na o wiele bardziej niebezpieczny rodzaj alienacji?W końcu nikt nie załamuje rąk nad rozłąką i alienacją ludzi pracujących na platformach wiertniczych, nad marynarzami, czy komiwojażerami. Tym bardziej, iż historia nas uczy, że podobny wzór przemieszczania się ludzi był dość powszechny i dawniej. Dla młodego człowieka z Moniek czy Podhala, wyjazd zarobkowy za granicę był wręcz rytuałem, rodzajem ?studiów? i przedłużeniem edukacji zarówno sto lat temu, jak i dzisiaj. Dla zubożałego ziemianina w XIX wieku takim rytuałem była wycieczka po Europie (jak opowiada badacz pielgrzymek i turystyki, Antoni Mączak, szlachta europejska łączyła wówczas zwiedzanie miejsc pielgrzymkowych z wizytacją miejscowych domów publicznych). Patrząc na historię ludzkości pytanie o to, dlaczego ludzie wyjeżdżają - w ogóle jest źle postawione: czymś wyjątkowym jest raczej fakt, że istnieją ludzie, którzy całe życie potrafią przesiedzieć na miejscu - a nie ci, którzy decydują się na opuszczenie własnego zakątka.
Zmiana tradycji
Inna sprawa, że jako Polacy ?powrót? mamy niestety wpisany mocno w tradycję. Wskutek pogmatwanych zawirowań historii kultura polska wypracowała mechanizmy, czyniące emigrację w powszechnej świadomości czymś co najmniej dwuznacznym, a najczęściej wręcz etycznie nagannym. Wyrażenie ?wyjazd za chlebem? jest ukrytym potępieniem faktu, iż opuszcza się Ojczyznę dla pieniędzy. Przez niemal 200 lat akt pozostania w kraju był dowodem na heroizm i patriotyzm, a ci, którzy wyjeżdżali w celach indywidualnego rozwoju, traktowani byli co najmniej jako oportuniści. Skoro każdy człowiek w Polsce był potencjalną cegłą w murze oporu przeciwko najeźdźcy, każdy wyjazd był powolnym osłabianiem społeczeństwa, wzmacniając stan niewoli. Dlatego samo słowo ?emigracja? wzbudza tyle emocji.
W polskiej tradycji, zwłaszcza przedstawianej na użytek masowy, migracje naznaczone są więc negatywnie, będąc tożsame z degradacją, nawet zdradą. Jedyną dopuszczalnie moralnie emigracją była emigracja polityczna, a i ta musiała często się tłumaczyć ze swej decyzji. Symbolicznym emigrantem polskim jest umierający na gruźlicę Norwid, wyjący z nostalgii Mickiewicz, ewentualnie Latarnik ze słynnej (i jakże nudnej) noweli Sienkiewicza. Ludzie, którzy w tych czasach robili za granicą światowe kariery ? właśnie dlatego, że wyjechali ? tak, jak Bronisław Malinowski czy Marie Curie-Skłodowska, nie weszli w nasz oficjalny panteon emigrantów, gdyż brakowało im tragizmu, i nie cierpieli za miliony. Stąd powrót był postrzegany zawsze jako szczyt aspiracji politycznych i realizacja najgłębszych marzeń. W końcu w skocznej piosence, którą śpiewamy na uroczystościach państwowych z poważnymi minami na stojąco, maszerujemy ?do Polski?, a więc wracamy.
Dzisiaj na szczęście wizerunek ten się zmienia. Gdy migracja kojarzona jest raczej z awansem, mobilnością społeczną, wyrwaniem się z dusznego grajdołka polskiego, zarabianiem pieniędzy i poznawaniem szerszego świata ?stare symbole odchodzą do lamusa ? w końcu ani Norwid, ani tym bardziej Mickiewicz z sukcesem raczej nam się nie kojarzą. A to znaczy, że zmienia się jednocześnie znaczenie powrotu. ?Ja wcale nie czuję się emigrantem? ? to bardzo częste słowa Polaków w Londynie, którzy nie zgadzają się na zapakowanie ich w ciasne ramki narodowej narracji spod znaku Olszynki Grochowskiej, grochówki wojskowej i bogoojczyźnianego grochu z kapustą.A skoro nie jest się emigrantem, no to nie ma skąd wracać.
55 proc. Polaków w Wlk. Brytanii i 49 proc. w Irlandii zapowiada, że nie wróci, a jeśli już, to dopiero za 5-10 lat. Aż jedna piąta z tych, którzy chcą zostać na Wyspach, ma wyższe wykształcenie. Autorzy badania podkreślają, że trudno traktować jako zobowiązujące deklaracje powrotu za 5-10 lat i dłużej. Bo po tym czasie emigrant będzie już na tyle zadomowiony w nowym kraju, że prawdopodobnie do Polski nie wróci.
- Trochę dziwi mnie oczekiwanie polskiej opinii publicznej na falę powrotów - twierdzi Michał Garapich, Polak, antropolog społeczny z Center for Research on Nationalism Ethnicity and Multiculturalism Roehampton University, też emigrant. - Samoloty na Wyspy są pełne w obie strony. Znam Polaków, którzy w kraju są kilkanaście razy w ciągu roku - dojeżdżają do pracy jak krakusi do Warszawy.
Polacy o pracodawcach:
Karol, lat 42: -Z zawodu jestem informatykiem. Pracuję w firmie przewozowej. Kiedy tutaj przyjechałem, nie znałem dobrze języka, dlatego musiałem zacząć od pracy fizycznej na budowie. Potem zostałem kierowcą autobusowym. Obsługiwałem linie w zachodniej części Londynu. Jacy byli moi pracodawcy? W porządku. Rzeczowi, uprzejmi. Czasem mieli pretensje o jakieś zadrapanie na autobusie, ale wszystko można było z nimi wyjaśnić. Kiedy zobaczyli, że umiem obsługiwać komputery, od razu mnie awansowali. Nie musiałem im przedstawiać żadnych dyplomów i certyfikatów, choć takie oczywiście posiadam. Wystarczyły umiejętności, no i to że mnie już znali i cenili za sumienność. To mi się właśnie w Anglii podoba: bardziej od jakiś głupich papierków, liczy się to, co naprawdę potrafisz zrobić.
Robert lat 35: -Jestem polskim dentystą. W kraju zostawiłem dom, własny gabinet. Przyjechałem tu bardziej z ciekawości niż w poszukiwaniu większych zarobków. Moi pacjenci, a równocześnie w pewnym sensie moi pracodawcy, są różni. Anglicy przyzwyczajeni są do innych standardów. Muszę się przed nimi bardziej tłumaczyć z tego co robię. No i nie spotkałem jeszcze Anglika, który nie zechciałby znieczulenia. Polacy są bardziej cierpliwi i wytrzymali. No i ufni, gdy polubią lekarza. Zdarza się, że gdy im coś drobiazgowo wyjaśniam, machają ręką. "Proszę robić tak, jak Pan uważa!", mówią. Niektórzy dodają z rozbrajającym uśmiechem: "I tak nie rozumiem, o co Panu doktorowi chodzi...".
Oskar lat 27:- Ja z moim słabym angielskim wylądowałem w fabryce opon na stanowisku produkcyjnym, które nie wymaga intensywnego myślenia. Ale skoro pracuję tu już rok to da się wytrzymać. Jednak daje się odczuć pewną dyskryminację - wykonuję zajęcia cięższe fizycznie, których Anglicy się nie podejmują. I nie mam szansy na awans! Udało mi się jednak załatwić w firmie pracę dla dwóch dziewczyn z naszego XXX-lecia. One trafiły do biura - szczęściary!!!
Jerzy55 lat, wykształcenie średnie, od trzech lat cieśla na budowie, Manchester, po przeliczeniu dostaje 10 tys. zł miesięcznie: - Waham się. Chyba kupię dom w Polsce i wrócę.
I z powodu o wiele wyższych niż w Polsce płac wielu emigrantów odwleka decyzję o powrocie. - Na razie zostaję. Mam działkę w Bieszczadach. Chcę tam zbudować pensjonat, ale najpierw trzeba na niego zarobić - mówi Anna, 28 lat, wyższe wykształcenie, w Dublinie od pół roku.
Paweł 39 lat:- wyższe wykształcenie, pięć lat w Londynie: - Zostaję. Kończę tu kurs maklera giełdowego. Zaczynam spłacać kredyt mieszkaniowy w Londynie. Tutaj żyje się spokojniej i mam pewną, dobrze płatną prace z której jestem zadowolony.