Pewnego razu zaginał latarnik strzegący wejścia do Kanału Panamskiego. Poszukiwano zastępcy, który jak najszybciej mógłby objąć to stanowisko. Jedynym chętnym był Skawiński. Chociaż praca była bardzo monotonna, a przy tym odpowiedzialna, Skawińskiemu jawiła się wymarzonym zajęciem na starość. Miał nadzieję, że osiądzie tutaj po wielu latach tułaczki i w spokoju dożyje ostatnich dni. Czuł się już zmęczony i pragnął więcej przygód ani podróżowania.
Rzeczywiście praca latarnika spełniała oczekiwania Skawińskiego. Z dala od ludzi mógł w spokoju oddawać się rozmyślaniom. Bardzo sumiennie wywiązywał się z obowiązków, punktualnie zapalają latarnię, a w wolnych chwilach obserwował przyrodę. Jednak ta samotnicza praca jeszcze bardziej pogłębiła odseparowanie Skawińskiego od ludzi. Unikał coraz bardziej jakichkolwiek z nimi kontaktów. Nie bywał na niedzielnej mszy w kościele, nie wdawał się w rozmowy z marynarzami, przywożącymi mu jedzenie. Powoli tracił poczucie czasu, oddawał się melancholii i wspomnieniom.
Wydawało się, że w spokoju doczeka swych dni pełniąc obowiązki latarnika, gdy nieoczekiwanie dostał przesyłkę od Polskiego Towarzystwa z Nowego Jorku, która zawierała, wśród innych książek, "Pana Tadeusza". Skawiński pogrążył się w lekturze mickiewiczowskiej epopei, która wywołała u niego falę wspomnień. Wzruszony płakał nad swoim i ojczyzny losem, na nowo wezbrała w nim tęsknota do opuszczonej czterdzieści lat temu ojczyzny. Skawiński tak bardzo pogrążył się w lekturze, że mimo zapadającego mroku, nie zapalił latarni. Zmęczony usnął, a ze snu wyrwał go dopiero portowy strażnik. Z powodu jego zaniedbania na wybrzeżu rozbiła się łódź. Wina Skawińskiego była oczywista, na szczęście nikt nie zginął, bo emigrant skończyłby w więzieniu. Oczywiście natychmiast zwolniono go z pracy. Jego marzenie o spokojnej starości prysło jak bańka mydlana. Znów musiał wyruszyć w drogę. Wsiadł na pokład statku do Nowego Jorku, cały czas przyciskając do serca "Pana Tadeusza".