Dywagacje, autosugestie, hipotezy - czy w tej materii Stanisław Lem przełamał już wszelkie bariery banalizacji języka polskiego i dzięki temu trafnie przewidział reality kolejnych generacji? Merytoryczna konfrontacja z książką „Tajemnica Chińskiego pokoju”, wszelkie próby kwestionowania futurodialektyki zawartej w tej lekturze, byłyby działaniem wysoce nietaktownym z mojej strony, prezentowałyby się nieco groteskowo, niedorzecznie. Nie zamierzam się wpasowywać w konwencję Pana Profesora Jerzego Jastrzębskiego, historyka literatury i kultury, który przypuszczalnie odbył najdłuższą peregrynację wzdłuż i wszerz dzieła Lema z kilku względów:
po I primo - nie zaliczam się jeszcze do Lemologów
po II primo - skoro Lem zastanawiał się nad fenomenami cywilizacyjnym, takimi jak np. bioróżnorodność, to ja schlebiam twórczej różnorodności (nie ma w tym stwierdzeniu ani cienia bałwochwalstwa)
po III primo - wszelka próba przywłaszczenia sobie wspomnianej już konwencji, powtórzę się, prezentowałaby się nieco groteskowo i rzecz jasna - niedorzecznie
Za meritum mego szkicu obrałem sobie czynniki etiologiczne, którymi kierował się autor oraz wpływ i możliwości percepcyjne czytelnika do właściwej interpretacji tej książki. Czy jednak sprostam tej tezie, to już kwestia względna.
Twórca przedsięwziął się zadania wymagającego zestawienia dwóch kompatybilnych bytów - anatomicznej modułowości struktury naszego mózgu i jego fizjologicznych możliwości do przetwarzania danych, jego charakterystyki jako dystrybutora elan vital, de facto ewolucji niedostępnej dla nas up-to-date.
Czy ta wirtualna hydra, która uzyskała nad nami od kilkudziesięciu lat hegemonię, rozprzestrzeniająca się na niewyobrażalną skalę, funkcjonująca na zasadach patogenów penetrujących wszelkie niedopatrzenia „hominidów”, luki w systemach przyczyni się do stworzenia kompleksowego odzwierciedlenia gatunku homo sapiens, zbudowania sztucznej inteligencji, która utożsamiałaby się z transcendentnym, nienamacalnym dziś jeszcze dla współczesnej medycyny klonem człowieka. Naśladowanie aktów wolincjonalnych, czyli chcenia czegokolwiek, imitacja woli przeżywania, przekazania drugiej jednostce modułu języka sygnalizacyjnego, umożliwiającego uprawianie sztuki przeżywania, zwanej survival of the fittest, owa intencjonalność - należy mniemać, że ewentualne zsynchronizowanie tych poszczególnych fragmentów puzzli ww. w miarodajną jedność, stworzy zalążek „probabilnych podstaw” do powielania prototypów wtórnych. Bieg ewolucji wskazuje jednak, że zamysł nad reprodukcją, już nie wspominając o samej reprodukcji w pełni suwerennych „archetypów biocenozy”, może nam zająć lata uranii albo lepiej, jak to Lem zwykł mawiać „eony czasu”...
Czy celem autora jest spekulacja nad interferencją patogenową, poszukiwaniem panaceum na chaos, tego inhibitora chroniącego nas przed „eksformacją” (neologizm Lema), eksplozją informacji, która ma wpływ zarówno destrukcyjny, jak konstruktywny (za tą drugą opcją opowiada się autor)? Nie, Lem nie kreuje się na abnegata cywilizacyjnego, oponenta wirtualnej akceleracji, wręcz przeciwnie - przyodział sobie płaszcz wizjonera, jednakowóż do jego zadań nie należy zrzucanie tego płaszcza, a fortiori pragmatycznego i racjonalnego określenia swego wizjonerstwa w czasoprzestrzeni, uprawiania demaskatorstwa swoich poglądów, ani szukania nieodzownych korelacji pomiędzy tym wizjonerstwem, a tym co niepodważalne. W książce spotykamy się na ogół z tezami, którym brakuje określenia współrzędnych, teoretycznej argumentacji dążącej do obalenia pewnych oklepanych frazesów, do których Lem się nie przyznaje, ale sam jednocześnie nie chce zająć jednoznacznego stanowiska. Jego polemika z innymi uczonymi jest stonowana, jakby się trochę obawiał j\'accuses jego dzieł przez kolejne generacje uczonych - tę myśl próbowałem przekazać nieudolnie w poprzednim zdaniu.
Warsztat medyczny, znajomość fachowej literatury naukowej, fascynacja naukami ścisłymi, niekonwencjonalna nomenklatura, wrodzone skłonności do konfabulacji w granicach zdrowego rozsądku - tak w skrócie można określić komponenty, które autor skrupulatnie i efektywnie wykorzystał w swoim dziele opublikowanym sprzed dziesięciu laty. W „Tajemnicy chińskiego pokoju” nie ma miejsca na manewrowanie fabułami tymi z kategorii qui pro quo., rozmyślnie omijającymi uskoki prognoz Lema. Personifikacja komputera, porównywanie zarówno jego cech fizjologicznych - hardware i anatomicznych - software do mózgowych molekuł - zadanie na pozór irracjonalne.
W jakim odstępie czasowym będzie możliwe zmontowanie uniwersalnego transmitera tworzącego łańcuch zależności - człowiek-maszyna, człowiek- człowiek, a także patrzenie oczami drugiego człowieka? Mianowicie, po zespoleniu obwodowej części nerwów wzrokowych z ośrodkowa częścią nerwów drugiego. A może antonimem słowa telepatia będzie w przyszłości tzw. intropatia - wgląd w sferę umysłową człowieka oparty nie tylko na domniemanej, ale i na rzeczywistej autentycznej absorpcji ad libitum funkcjonowania zmysłów drugiego hominida, a wszystko hipotetycznie będzie można zawdzięczać empirii, opierającej się na zasadach aproksymacji. Póki co, są to jedynie gruszki na wierzbie, gdyż mózg w toku swojej ewolucji figurował zawsze jako nieprześcigniony i nieosiągalny twór w całym kosmosie, funkcjonujące jako ultymatywne wcielenie rozumu. Jednak ma on również i swoje wady, przy zawłaszczaniu sobie nowych obszarów wiedzy, towarzyszy nam „naiwny optymizm” bagatelizujący niewygodne kwestie, celowo je redukując. Omijanie szerokim łukiem tejże niewygody wprowadza umysł w jedynie w błędne koło, przyczynia się do stagnacji cywilizacyjnej, neutralizuje proces autostymulacji, stwarza pozory w złym tego słowa znaczeniu. Generalizując, Lem w swojej dialektyce nie wyklucza sofizmatów(rozumowania zakładającego margines błędu), ale rzecz jasna neguje „naiwny optymizm”- (w tym momencie posługuje się figurą językową zwaną truizmem, bo któż by tego nie negował), tak przynajmniej wnioskuję z jego wywodów.
Lem w swoich przemyśleniach separuje się od politycznych wątków i raczej stroni od syntetycznej analizy konwencji behawiorów tejże kasty społecznej, tzw. wirtuozom naiwnego optymizmu, wykazującym epileptyczne objawy nie poświęca „eonów czasu”. Sam autor nie waha się niekiedy określić cały ten konglomerat politykierów i podległych mu technokratów - zgrają „zidiociałych debili” (te sformułowanie daje mi dużo do myślenia), od których nawet prymitywne owady osiągnęły wyższy stopień zaawansowania cywilizacyjnego. Potwierdza się więc, że i w tym zakresie Lem był profesjonalnym futurystą, przewidział transformacje ustrojowe i zmianę cyferek rzymskich z nieparzystych na parzyste przy rodzimym odpowiedniku łacińskiej res publice. Wgląd w ten społeczny android, mógłby jedynie zbić Lema z pantałyku, gdyż i tak cienka struna pomiędzy racjonalnym odwoływaniem się do rozpoczętych wątków, a abstrakcyjnym dryfowaniem w prozaicznym misz-maszu, czyli kontinuum treści opartych na regułach zwanych extra ordinem, została nadto nadwerężona. Zdarzają się jednak wyjątki od reguły i co niektórzy pomysłodawcy przewietrzenia polskiej lewicy, dla których poglądy socjaldemokratyczne są punktem odniesienia, zaliczają się do wybitnych Lemologów... A zakładałem sobie, że w moim szkicu nie zawrę pewnych treści - „ani słowa o perfidii”, widocznie też mam skłonności epileptyczne...
Nie ma jednak najmniejszych wątpliwości co do faktu, że „wirtualne ultymatywy” są o wiele lepiej zdiagnozowane niż biologiczny agregat. Także w tym kontekście realizacja dewizy Kochanowskiego \"homo sum et nihil humanum...\", krótko mówiąc, nie ma racji bytu. Algorytmy genetyczne mają stanowić alternatywę dla matematyki, która sama w sobie jak autor twierdzi nie jest doskonała, buduje struktury, ale nie wiadomo czyje, modele doskonałe, lecz matematyk nie wie czyje to są modele. Okazuje się jednak, że wertowanie poznawanych treści, nauk współgrających ze sobą w celu demistyfikacji sztucznej inteligencji trwają, ten eliksir jest równie dobrze zakamuflowany jak enigmatyczny Święty Graal.
Nie sposób zgłębiać wszystkich dylematów poruszonych w książce „Tajemnica chińskiego pokoju”, które są generalnie implikacją poprzednich, nierzadko ich „poligrafią”, gdyż zajęłoby mi to miesiące, lata, dekady, żeby nie wspomnieć o przywoływanych przeze mnie niejednokrotnie lemowskich „eonach czasu”. Lem w swoich wywodach generalizując pewne kwestie posługiwał się idiomem last but not least, ja natomiast pozwolę sobie dokonać inwersji tejże frazeologii - least but not last. To tak a propos mego zdebko przydługawego konspektu...