„Zbliża się, czy raczej przypełza mój własny koniec Świata.”
T. Konwicki, Mała Apokalipsa w porównaniu do „wielkiej” Apokalipsy
Apokalipsa w terminologii judaistycznej i chrześcijańskiej literatury religijnej jest opisem proroctwa dotyczącego wydarzeń, które będą miały miejsce w dniach ostatecznych, przekazanego przez Boga wybranemu prorokowi. Samo słowo pochodzi z od greckiego apokalypsis, czyli „objawienie”.
Najbardziej znaną apokalipsą jest ostatnia część Nowego Testamentu, której autorstwo przypisywane jest świętemu Janowi. Mianem apokalipsy określano również inne podobne księgi, których autorzy byli wyznawcami chrześcijaństwa oraz judaizmu.
„Gdzieś tam na trzęsawiskach, na rojstach małej jak atom ziemi, umierają ludzie i konają przedwcześnie nieszczęśliwe narody… Serce kosmosu bije na alarm.”
W świecie Kowickiego dotkniętym „małą” apokalipsą nie nadciągają jeźdźcy, nie słychać zewsząd trąb, a Ziemia nie wali się spektakularnie, trawiony morzem ognia – jak ma to miejsce w Biblii. Wszystko skurczone jest w małym formacie – destrukcji ulega zaledwie jedno państewko konające już od jakiegoś czasu pośrodku Europy. Jednak, tak jak w przypadku „wielkiej” Apokalipsy, nawet w tym niewielkim wymiarze nieuchronne apogeum zniszczenia poprzedzają rozliczne znaki. Na plan pierwszy wysuwa się postępujący rozkład świata przedstawionego, który stacza się po równi pochyłej ruchem jednostajnie przyspieszonym, jak wspominana
„Kamienica z epoki stalinowskiej. Dokonywająca swego żywota. Przeznaczona na rozbiórkę. Zmęczona wieloletnią egzystencją. Nigdy nie dopieszczona remontem, nie wyiskana z grzyba, zostawiona własnemu losowi, jak wszystkie domy naszych miast. Już tylko jedno piętro funkcjonuje. W pozostałych wybito szyby, wyłamano drzwi, obeszczano ściany.”
Podczas swej wędrówki bohater cały czas zwraca uwagę na otaczającą go ruinę mijanych domów, zakładów pracy, ogródków działkowych, etc. Sam Pałac Kultury – niegdyś ogromna budowla budząca strach, nienawiść, „magiczną grozę”, były Pałac Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina prezentuje się w całej swej „okazałości”, jako
„(…) wielki barak, postawiony na sztorc. Zżarty przez grzyb i pleśń stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim rozdrożu.”
Wszechobecny obraz zniszczenia i brzydoty dopełnia degradacja warunków życia społeczeństwa, któremu ograniczony został dostęp do elektryczności i gazu, a także gazet, oraz informacji o otaczającym świecie. Brak podstawowych produktów, jak żywność (sklepy oferują trocinowe atrapy kiełbasy), zapałki, czy benzyna; a „kapitalistyczne pieniądze”, dzięki którym można zaopatrzyć się w sklepach walutowych posiadają tylko nieliczni. W przedstawionej codzienności Warszawy Konwickiego silnym estetycznym zgrzytem wybijają się ustawiczne manifestacje i nieprzerwanie celebrowane święta partyjne oprawione kolorowymi dekoracjami i transparentami, na których czerwień powoli wypiera biel.
Ogólnej degradacji nie jest w stanie oprzeć się nawet natura:
„Widziałem trujący zalew rzeki, plaże Pragi i skołtunioną, pożółkłą roślinność Grochowa oraz Gocławka, wielką strzępiastą łąkę, która się nie poddawała. Karlejąc z wolna, co roku wdzierała się do zatłoczonego miasta.”
Towarzyszą też temu osobliwe zjawiska meteorologiczne i pomieszanie pór roku, w których kwestii nikt już chyba nie jest zdolny się zorientować, gdyż nie wiadomo, jaki właściwie jest miesiąc (o dokładnej dacie nie wspominając).
„Ale ostatnia wojna nie tylko zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi. Ostatnia wojna zdruzgotała niechcąco i przypadkowo wielki pałac kultury europejskiej moralności, estetyki i obyczaju. W rolls-royce’ach, mercedesach i moskwiczach ludzkość wjechała z powrotem do mrocznych pieczar i lodowatych jaskiń.”
Nie ocalały żadne wartości, w groteskowej rzeczywistości nie widać już moralnych punktów odniesienia. Życie duchowe ludzi dawno się rozpadło. Bóg stał się zapomnianym wymysłem, reliktem „ciemnej” przeszłości. Wspominany bez przekonania przez nielicznych, tęskniących za wyższą siłą, do której mogliby się odwołać.
„Tak widzę (…) raptowną, wszechogarniającą pewność, że to my ludzie, ta płynąca znikąd rzeka materii biologicznej, że to my stworzyliśmy Boga(…) mozolnie z bólem, z męką naszego Boga, Boga miłosierdzia i dobra, aby nas uchronił przed złem wszechświata, kosmosu(…) Żeby nas uchronił przed nami(…) Bóg przeciw innym Bogom(…) Bóg miłosierdzia. Bóg ludzi.”
Stan polskiego społeczeństwa analizowany przez pryzmat kwestii moralnych daje obraz sczerniałych zgliszczy. Na szczeblu ważnych przedsięwzięć wagi państwowej, jak i na gruncie błahych, codziennych spraw triumfy święcą: łapownictwo, nieuczciwość, obłuda i skrajny partykularyzm. By uzyskać należne świadczenia z strony administracji (jak gaz, ciepłą wodę, etc.) należy odpowiednio postawionemu urzędnikowi „przemówić do ręki”, inną drogą jest osiąganie swych celów dzięki układom z decydentami partyjnymi.
Artyści łatwo idą na „kompromisy” będące jedyną drogą do odniesienia sukcesu. I tak nikt nie pyta o idee, ani znaczenie społeczne ich „dzieł”. Oportunizm szerzy się jako łatwiejszy sposób na życie i osiąganie własnych celów – ludzie są w stanie zaprzeczać fundamentalnym podstawom własnej egzystencji, jakimi powinna być (jakkolwiek zorientowana) religijność, czy własne poglądy, by uzyskać zysk materialny. Są skłonni poświęcać najwyższe wartości, jak i własną tożsamość w imię najniższych pobudek, z których w ostatecznym rozrachunku nic nie pozostaje.
„Nie ma już dobrych i złych. Jest wielki tłum depczący sobie po nogach. Wyschły, wsiąkły w piasek zapomnienia, źródła ożywcze niegdysiejszej moralności. Nie ma miejsca, gdzie można się orzeźwić. Nie ma przykładu, nie ma natchnienia. Jest noc. Noc obojętności, noc apatii, noc chaosu.”
Kolejnym, będącym na porządku dziennym zwyczajem jest wzajemne oczernianie się i przysłowiowe „szukanie drzazgi w oku” przy bagatelizowaniu (bądź wręcz nieświadomości) własnej „belki”. Jaskrawy przykład stanowią Rysio i Edzio wzajemnie oskarżający się o dwulicowość, choć ostatecznie trudno stwierdzić, który z nich jest gorszy… A może żadnego nie można tak osądzać – w świecie, gdzie nie istnieją już obiektywne absoluty służące za punkt odniesienia, zatem nie może również istnieć zło.
Na tym polu rodzi się właśnie powszechna deprawacja społeczeństwa, które nie odróżnia już dobra od zła, przyzwala na oszustwa i korupcję. Mimo swojej bierności wobec niewoli, braku jakichkolwiek inicjatyw i wszechobecnej obojętności ludzie nie pozwolili partii zakorzenić się w swych umysłach. Nikt tak naprawdę nie utożsamia się z głoszonymi hasłami, ani nie uczestniczy dobrowolnie i z entuzjazmem w prorządowych manifestacjach. W obliczu braku szczerego oddania reżimowi nieliczni jednak decydują się na wyprowadzenie jakiejś kontry. Większość jest raczej skłonna przemilczeć, ale za to zsunąć na jak najdalszy plan przejawy aktywności partyjnej (np. pozostawianie włączonych odbiorników telewizyjnych nadających transmisje głównych wydarzeń życia politycznego z wyłączonym głosem) – kwestia biernej tolerancji bez poparcia, która dopuszcza narzucane poglądy i wzorce zachowań.
To właśnie ta bierność jest przyczyną, z której rodzi się koncepcja wyjątkowej demonstracji, mającej na celu wytworzenia iskry, mającej pobudzić wegetujący lud do działania. Samospalenie znanego pisarza w kulminacyjnym momencie partyjnego święta ma przemówić do drzemiącego gdzieś w najdalszych zakamarkach ludzkiej osobowości sumienia, ocalić zapomniane wartości moralne i wskrzesić pragnienie wolności.
Wybrany do tego zadania bohater – opozycjonista, o wojennej przeszłości w AK, zamilkł dawno jako artysta nie mogąc pogodzić się z brakiem swobody artystycznej, wydaje się być ostatnim człowiekiem będącym w stanie ocenić otaczającą go rzeczywistość z pełnym krytycyzmem. Co więcej – sam pełen jest autokrytyki.
„Moje życie, albo cudze. Najpewniej jakieś wymyślone. Ulepione z lektur, niespełnień, starych filmów, niedokończonych rojeń, zasłyszanych legend, niewyśnionych snów. Moje życie. Kotlet z białka i kosmicznego pyłu.”
W otaczającej literata, trędowatej rzeczywistości próbuje on odnaleźć choćby drobny element dawnego ładu. Podczas swej wędrówki przemierza Warszawę, odwiedza miejsca, z którymi łączą się jego wspomnienia z zagubionej przeszłości – dopiero teraz dostrzega jej prawdziwą wagę, choć gdy przeżywała ona „fazę teraźniejszości” wcale nie wydawała się być w żadnej mirze wartościową.
„Historia (…) z bliska jest odrażająca, błazeńska, głupia. Dopiero z odległości jest tragiczna, piękna i majestatyczna.”
Wraz z otoczeniem i całą materią nieożywioną zmieniają się też dawni znajomi. Spotykani teraz wydają się być niemal obcymi ludźmi. Coraz bardziej klarowna świadomość rzeczywistości, która rozwija się w bohaterze, tym samym budzi w nim niepewność. Nie uważa się on za najwłaściwszą osobę do wypełnienia powierzonego mu zadania, lecz pragnie wzbudzenia fali wewnętrznych przemian w narodzie, w co jednak sam nie wierzy. W tym błędnym kole niebagatelną rolę odgrywa Nadzieja, której brak w podejmowanym przez pisarza przedsięwzięciu, a paradoksalnie staje się pokusą odciągającą go od misji.
Ewolucja drogi bohatera rozpoczyna się od niepewności, w trakcie przechodzi fazy rezygnacji, załamań, podsycanych motywacji i chęci, a kończy się wisielczym pogodzeniem z losem, a w ostateczności dojściem do celu wypełniając tym samym niezracjonalizowane poczucie obowiązku. Nie skupia się na zamierzonym celu, środek ciężkości zostaje przeniesiony raczej na poszukiwanie sensu składania ofiary całopalnej.
W Małej Apokalipsie znajdują się rozliczne symbole nawiązujące do Biblii. Wysuwającą się na sam przód kwestią jest sam tytuł i motyw rozkładu w świecie wróżący nadejście dnia Sądu Ostatecznego. Następnym powiązaniem jest podobieństwo wędrówki bohatera do drogi krzyżowej – można dostrzec analogię do kolejnych stacji – od skazania (wizyta Rysia i Huberta), poprzez wzięcie krzyża (kanistra), spotkanie z matką (pijaną), pomoc Szymona z Cyreny (Tadzia ze Starogrodu), etc., aż po ukrzyżowanie na szczycie Golgoty, – czyli spalenie się na placu pod gmachem Centralnego Komitetu Partii. Już te porównania dają obraz posępnej groteski, która akompaniuje degeneracji państwa wykończonego przez system totalitarny; rolę krzyża pełni zwykły niebieski kanister (przynajmniej istnieje możliwość ograniczonej dowolności w wyborze koloru), a „Szymon” nie działa pod przymusem – jest zwykłym sprzedawczykiem; by zaspokoić własną próżność i ambicję pilnuje poczynań opozycyjnego literata, jako wyrobnik systemu.
Także sama koncepcja wspominanej już ofiary całopalnej przewija się niejednokrotnie w Biblii; z tą różnicą, iż tym razem na stos nie idzie niewinny, bezgrzeszny baranek.
„Oto nadchodzi koniec Świata. Oto nadciąga, zbliża się, czy raczej przypełza mój własny koniec Świata. Koniec mego osobistego Świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy, eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty, ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę po drabinie bezsensu.”
Przechodząc do bezpośredniej konfrontacji obu Apokalips: ta napisana przez św. Jana jest pełna patosu, bardzo spektakularna, obejmująca cały wszechświat. Apokalipsa Konwickiego nie ma natomiast wymiaru kosmicznego, ogranicza się niemal do prywatnej sfery samego bohatera – wydaje się on być jedynym, który osiągnął tak wysoki stopień świadomości – a co za tym idzie: Apokalipsa (zjawisko powszechne, dotyczące całego wszechświata) zostaje w pewnym sensie sprywatyzowana.
W Biblii ofiara Chrystusa jest odkupieniem grzechów całej ludzkości, Sąd Ostateczny ma poprzedzić Jego ponowne przyjście w celu zbawienia świata.
Mała Apokalipsa nic takiego nie wróży. Tutaj nie ma miejsca na nadzieję, bowiem w obecnej rzeczywistości nie ma Boga; zatem nikt nie liczy na zbawienie. Nie jest powiedziane, że czyn pisarza odniesie jakikolwiek skutek, a tym bardziej zamierzony. Nie posiada on zapewnionej mocy sprawczej, jest oparty na przypuszczeniu. Chwyta się w desperacji ostatniej deski ratunku, która być może nie istnieje.
Warto zaznaczyć, iż Mała Apokalipsa jedynie pozornie odnosi się tylko do konkretnego społeczeństwa w państwie komunistycznym; posiada ona znacznie szerszą perspektywę, albowiem mówi o sprawach uniwersalnych, realnych zagrożeniach. Mocno przerysowane, groteskowe, lecz niemniej istotne problemy, jak chociażby destrukcja podstawowych, ogólnoludzkich wartości, zagrażają całemu światu. Mogą mieć miejsce w systemach totalitarnych (których i w obecnych czasach, jak wiemy, nie brakuje), ale nie tylko.
Zagłada tak zwanego „człowieczeństwa”, a tym samym tożsamości jest szkodą nie do odbudowania. Tego typu epidemie szerzą się w zastraszającym tempie i nie ma szansy na ocalenie ostatnich zdrowych jednostek. Nawet uciekając w izolację zostają w końcu zaszczute i stłamszone naporem toksycznej większości, która nie jest w stanie znieść odrębności.
„Idą dni zimowe, straszne, czarne i krótkie dni przemieszane z jeszcze czarniejszymi, długimi bez końca nocami.
A mój abonament na życie dawno już wyekspirował. Żyję poza limitem. Wszystkich irytuję, pana Boga także.”
Mała Apokalipsa nie niweczy wszechświata z takim samym patosem, co „wielka”. Nie dosięga od razu całego świata – zaczyna od jednego państwa, ale ma potencjał, by móc rozprzestrzeniać się dalej. Niemniej jednak zagłada, którą z sobą niesie ma również zgubne skutki dla ludzkości – mimo, że nie tak dramatyczne w formie, lecz można by twierdzić, że nawet o bardziej pesymistycznym charakterze. Wynika to z faktu, iż apokalipsa Konwickiego nie niesie z sobą żadnych perspektyw na przyszłość. Opiera się jedynie na cieniu szansy na wewnętrzną przemianę mas, które same mogą coś zmienić biorąc swój los we własne ręce. I tu widnieje kolejna zasadnicza różnica między obiema apokalipsami – Apokalipsa ze Starego Testamentu jest kontrolowana przez Boga. W Małej Apokalipsie, z powodu „wymarcia” wszystkich starych bóstw, jej losy teoretycznie leżą w rękach ludzi, w pożądanej reakcji przemian.
Zakończenie pozostaje otwarte – proroctwo tym razem go nie przewidziało.
♥ Wszystkie cytaty pochodzą z „Małej Apokalipsy” Tadeusza Konwickiego
mała uwaga: przy tytułach brakuje w tekście cudzysłowów (w wordzie była kursywa, ale tu ją diabli wzięli;)