Był piękny, słoneczny, sierpniowy poranek. Pomimo, iż słońce lekko wychylało się zza chmur dawało się odczuć, iż jest lato. Piękno przyrody roztaczało wkoło swój urok. Być może to swoiste zauroczenie (może rozmarzenie?) stało się przyczyną wydarzeń, które na długo zostaną w mej pamięci....
Otóż, dnia 15.08.1811r. w litewskiej puszczy, dzikiej i nieprzystępnej dla człowieka, odbyło się polowanie na najgroźniejsze z żyjących tam zwierząt – niedźwiedzia. Skłamałabym, pisząc, że cała akcja przebiegła zgodnie z planem.
Przemierzając kolejne tereny co rusz dało zauważyć się rysia, czasem dzika, łosia, a nawet wilka. Nad głowami krążyły orły i sokoły, może podświadomie czuły zbliżające się niebezpieczeństwo.
Jak dowiedziałam się od uczestników, polowanie było ściśle zaplanowane poprzedniego dnia – sam Wojski Hreczecha, człowiek odpowiedzialny za organizację szlacheckich rozrywek, wcześniej już wytropił lęgowisko niedźwiedzia i tylko czekał sposobności, by go ustrzelić. Za ostoję zwierzę obrało sobie matecznik, jedno z najtrudniej dostępnych miejsc w lesie. Ale to i tak w niczym nie przeszkodziło Wojskiemu, który ustawił koło niego myśliwych. Pomimo dużej ilości osób, panowała całkowita cisza – wszyscy w skupieniu oczekiwali zwierzyny. Jedynie czasem słychać było miło umilające czas odgłosy przyrody – m. In. ćwierkanie ptaków. Po lesie krążyły ogary – psy myśliwskie, których zadaniem było tropienie niedźwiedzia. W pewnym momencie Wojski ukląkł i przyłożył ucho do ziemi, by usłyszeć czy nie zbliża się upragnione przez wszystkich zwierzę. Wtem, nagle po puszczy rozniósł się przeraźliwy skowyt psów, szczekania, ujadanie – w samym ich tonie można było odczuć, iż ich ekspresja nie jest spowodowana wytropieniem byle zająca, a prawdziwego i groźnego niedźwiedzia.... Myśliwi, pałający chęcią własnoręcznego ustrzelenia zwierzęcia wystąpili z szeregów pomimo nawoływań i gróźb Hreczecha. Nawet i ja, zwykle ostrożna, postanowiłam lekko przybliżyć się w stronę miejsca wydarzeń – ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem. Rozległy się pojedyncze wystrzały, najpierw trzy – poprzeplatały się z rykiem niedźwiedzia – chybione, jak poinformował Wojski. Zwierzę, przestraszone i rozjuszone zamiast targnąć do matecznika zaczęło uciekać w stronę Wojskiego, Tadeusza ( młodzieńca, widać po sposobie postępowania w sytuacji zagrożenia – niezbyt doświadczonego ) i Hrabiego, który podczas polowania zabawiał mnie kilkoma opowiastkami dotyczącymi jego licznych podróży po europie. Mężczyźni stanęli oko w oko z rozjuszonym niedźwiedziem, który, po drodze, tarmosił psy, rzucał kamieniami, a nawet wyrywał drzewa razem z korzeniami. Gdy już był parę kroków od obu myśliwych, ci wystrzelili, niestety – niecelnie! Zapewne ciemna mgła osnuła ich oczy w chwili niebezpieczeństwa. Wtem, na ratunek przybyli Gerwazy, ks. Robak, Asesor i Rejent. Padły trzy strzały i niedźwiedź runął na ziemię. Wojski sięgnął po róg myśliwski, aby obwołać zakończenie polowania. Nigdy nie słyszałam wspanialszej melodii. Nie spodziewałam się, iż jeden instrument może wydać z siebie tyle różnorakich czystych i melodyjnych dźwięków. wszyscy stali jak zaczarowani, a Hreczeha wykazał się ogromnym kunsztem. Gdy skończył, pomiędzy Asesorem a Rejentem wybuchła kłótnia, kto ustrzelił niedźwiedzia. każdy z nich przypisywał sobie zabicie zwierza. Spór ich rozstrzygnął jednak Gerwazy, który, poinformował wszystkich, iż to ksiądz Robak śmiertelnie ranił niedźwiedzia wyrywając Klucznikowi flintę z ręki i strzelając z niej do zwierzęcia. Na dowód tego rozciął zwierzęciu łeb i wyjął z niego kulę pochodzącą z jego broni. Powiedział tez, iż trzeba mieć wielką odwagę i umiejętność strzelania, by w takiej sytuacji celnie trafić do rozjuszonego zwierzęcia. „Tylko jeden człowiek tak potrafił strzelać: Jacek Soplica, ale ten na pewno smaży się w piekle.”.
Niestety, pomimo moich pytań, nie dowiedziałam się wiele o ów tajemniczej postaci Jacka Soplicy. Ku ogólnemu zdziwieniu nagle zauważono, iż ksiądz Robak zniknął. Czyżby to on był wspomnianym przez Gerwazego mężczyzną...?