Ludzie absolutnie odporni na wykluczanie nie istnieją.
Bywają ludzie bardzo świadomi swojej podsterowności pod wpływem lęku o wykluczenie i tacy łatwo rozpoznają sytuacje, w których dochodzi do manipulowania ich potrzebami.
Bywają ludzie ulegający lękowi o wykluczenie tylko w obrębie zachowującym ich poczucie wolnego wyboru i samodzielnego dokonywania ocen. Np. wnuczek, który od razu się buntuje, gdy słyszy od dziadka: "Załóż kurtkę, bo ci zimno!", "Zjedz śniadanie, bo jesteś głodny!" - słyszy w tym niechęć interlekutora do udzielenia mu autonomii. Autonomii, która jest faktem w danym zakresie, bo to dziecko umie samodzielnie rozpoznawać, kiedy mu jest zimno, kiedy jest głodne. Tym samym naturalne jest, że poczuwa się do uświadomienia tego faktu dziwnie rozumującemu dziadkowi, iż do posiadania takich zdolności trzeba być dorosłym. Ten sam wnuczek wcale nie musi rozpoznawać manipulacji własnym wyborem, gdy odzywa się sprytniejsza babcia, nie wprost do niego, a do hipotetycznego Współczującego (czasem tą rolę pełni nic nie mówiacy dziadek, a czasem nikt konkretny - Bóg w eterze): "Jak ona tego dzieciaka ubiera?". Po doświadczeniu litości taki "dzieciak" nie zgadza się już na żaden ciuch wybrany przez matkę. Boleśnie do niego dociera fakt, iż był obiektem nieudanego ubierania, z którego sam wywiązałby się lepiej, i nie będzie miało dla niego żadnej wartości, jak są ubierani jego rówieśnicy, że chodzą w wycieruchach i bluzach - on ma mieć kupowane spodnie garniturowe plus koszulę i koniec, bo tu jedynym kryterium jest dowieść swojej wyższej sprawności od matki. Byle było odwrotnie, niż kupowała dotąd matka, przez którą odkrył swoje wykluczenie, choć jedynym wykluczającym była babka, która udała masę - nie rozpoznał jej jako oceniającego indywidualnie, tylko - instytucjonalnie, jako gust społeczny.
Miałby dylemat dopiero wówczas, gdyby na skutek swojego dziwacznego ubierania, niczym miniaturka urzędnika (ew. własny dziadek w wersjii mini) został powtórnie ośmieszony. Ale przez kogo? Zdrowa na umyśle matka nie wyśmieje samodzielnych wyborów swojego dziecka w zakresie ubierania się, nie roztoczy też przed potomkiem psychoanalizy własnej matki (kłótnia z tą byłaby tylko kłótnią o władzę nad dzieckiem, a nie to jest do załatwienia w takim przypadku). Natomiast do tego, aby inne dzieci zechciały je wyśmiać za wygląd, musiałoby najpierw zachodzić wiele czynników bodźcowych: wiedza, że dany wygląd jest dziwny (a strój galowy każde dziecko ma po parę razy w roku na sobie); orientacja, czy taką wiedzę posiada się samemu, a więc czy byłoby się osamotnionym w przypadku konfrontowania racji - czy dla zdobycia popleczników trzebaby kogoś nauczyć o swoim przekonaniu, spopularyzować je; oraz wybranie systemu wartości według którego zamierza się kolegę skrytykować.
Ten ostatni czynnik jest najsilniejszym hamulcem krytyki. Jeżeli wybiera się krytykę wyglądu za czyjąś chęć wyróżnienia się, to trzeba dokonać swoistego rozpoznania (badania - mówiąc językiem naukowym) czy intencją dziwnie wyglądającego dziecka (osoby)napewno jest chęć wyróżnienia się. Sam wygląd o owej intencji nie świadczy, jak w podanym przykładzie (znanym mi przez lata jako trwały), wystarczy znajomość danej osoby w działaniu, żeby błędu nie popełnić. Posiadanie takiej wzajemnej znajomości w klasie jest nieuniknione.
Osoba może być tak bardzo przejęta utrzymaniem się w Akceptowanej normie, że dokonuje oglądu wyłącznie własnej osoby, a nie większości ludzi w swoim wieku, grupy z którą najczęściej przebywa itp. Tą informację, którą zaliczy do zdobytej przez siebie wiedzy na temat wyglądu Akceptowanego (t.j. takiego za który należy się bezwzględne uznanie), będzie stosować tak długo, dopóki nikt jej nie zmieni. Z tej zasady wywodzi się np. chęć podporządkowywania nowym modom. Pozornie polegająca na wyróżnianiu, a nie dostosowywaniu. Bo nie jest waże czy choć jedna osoba już ma najdroższe spodnie marki jakiejś tam, tylko że to ja będę dzięki temu obiektem podziwu, zazdrości, bo uda mi się prześcignąć innych w osiągnięciu normy Akceptowanej. Do tej osoby nie dociera, że nie wszyscy biorą udział w wyścigu, podobnie jak to jest ze zdobywaniem wykształcenia przez niektórych - oni nie wiedzą, że to nie wyścig, wystarczy że oni się ścigają i biorą innych za tych, którzy nie potrafią, więc potem przyjmują postawę roszczeniową o puchar, o wyróżniające ich zarobki w społeczeństwie itp.
Pewna pani socjolog nauczona w szkole, że wygląd zewnętrzny ludzi obligowany jest grupami aspiracji, bądź istniejącej przynależności jednostki do danej grupy czy kategorii (dzieci, kobiety, starcy itd.), nie może umiejscowić w tej regule faktu, że jakaś staruszka, robiąca wrażenie sprawnej na umyśle (bo dająca się obserwować w sklepie na zakupach), chodzi w różowych spudniczkach przed kolana i z rozwianymi siwymi włosami...
Widocznie staruszka nie nauczyła się od tego uczonego, co książkę w temacie napisał, ani do czego powinna aspirować, ani do czego wypada przynależeć w jej wieku. Może chciała tylko przynależeć do takiego Gościa, który ją kiedyś za brak tego wyglądu wykluczył, a był uosobieniem jedynego szczęścia jakiego warto szukać we wszystkich mężczyznach. To nie podryw z jej strony, a wyrok na niesprawiedliwość, bo ona umiała tak wyglądać zawsze, tylko jemu nie chciało się o tym mówić i przeszedł na inną - tą w za krótkiej spódniczce, kiedy ona chodziła w szarych marynarach z wyłogami, żeby mu nie robić wstydu przed ludźmi, żeby było tak przyzwoicie jak wypada wpatrując się w innych. Czy to znaczy, że ona tym wyglądem aspiruje do kategorii - mężczyźni? No - nie to znaczy, dlatego pani doktor tak ciężko znaleźć odpowiedź na pytanie, skąd się bierze wygląd tej kobiety. (Im mniej uczyć się od mężczyzn, tym świat staje się zrozumialszy.)
Człowiek nie buduje swojej tożsamości w oparciu o grupy odniesienia, jak mówią różne teorie socjologiczne czy psychologiczne, bo człowiek jej w ogóle nie buduje - człowiek ją ma od razu bardzo silną, a na skutek "rozwijania" w nim tożsamości można mu ją tylko odebrać.
Ale wracając do wątku przyjmowania różnego wartościowania w celu skrytykowania odmieńca. Możnaby go jeszcze skrytykować (to wyczerpuje listę powodów) w poczuciu zagrożenia własnej wartości, czyli gdy odbiera się czyjś wygląd jako krytykę niewerbalną skierowaną do siebie. Ten powód krytyki nie uaktywnia się w przypadku dzieci, które jeszcze nie mają wpływu na to jak są ubrane (decydują o tym rodzice). Dlatego to konkretne dziecko, życzące sobie spodni z kantem bez oglądania się na innych, nie doświadczało żadnego ostratyzmu między rówieśnikami. Co do kreowania swojego wyglądu było samodzielne między niesamodzielnymi. Owszem poza szkołą zdarzało mu się, że zostawał napadany przez kogoś starszego bez żadnego wyjaśnienia i bity jako winny swojego wyglądu. Natomiast przy różnej odpowiedzialności za przeciwstawny wybór (dany stan rzeczy) tego rodzaju konflikt jest niemożliwy.
Odniesienia porównawcze nie dotyczą ani grup, ani schematu jakiejś osoby mającej personifikować przedstawiciela danej grupy, a tylko konstutuowania sią samoakceptacji t.j. odpowiadania sobie na pytanie - czy ja mam prawo ją zachowywać, czy już - nie, gdyż jakieś nowe dane (w tym czyjś wygląd) to uniemożliwiają.
Teoretycznie można się akceptować bezgranicznie i bezkrytycznie, tylko że ignorując zmieniające się informacje wchodzi się w konflikt z własnym rozumem, w zastępstwie którego odruchowo poszukuje się inteligencji wyższej, zewnętrznej, ustawowej, autorytetu naukowego itp. w każdym razie takiej, która podtrzyma rację, wartość dokonanego już postępowania, wyboru.
To tak jak z pewnym starszym panem, który podszedł do mnie, anonimowej dla niego osoby, na peronie, żebym go poparła w oburzeniu (roztrzęsiony ze zdenerwowania), że mężczyzn noszących kucyki, to trzeba albo wyłapywać i przymusowo strzyc, jak chłopaków do wojska (ci, w ramach profilaktyki przeciw wszawicy, to kiedyś byli strzyżeni przymusowo, ale obecnie to już chyba nawet z tego powodu nie wolno przymuszać), albo automatycznie umieszczać w szpitalach psychiatrycznych, bo tacy normalni napewno nie są... Staruszek zobaczył mężczyznę z kucykiem w kolejce do kasy biletowej i podprowadził mnie do niego, żebym sobie tego "nienormalnego" obejrzała. Chciał żebym potwierdziła, iż widzę anomalię zaburzającą życie społeczne, które trzeba jakąś metodą ratować - tym przymusowym strzyżeniem lub zamykaniem.
Dlaczego ułożony sędziwiec - w krótkiej fryzurze i garniturze - może się czuć zagrożony samą tylko odmiennością wyglądu zewnętrznego innego mężczyzny? Otóż dlatego, że z taką zmianą uległa przesunięciu granica między tym co jest robione dla zaspokojenia innych, a tym co jest robione dla zaspokojenia siebie. Jeżeli starzec czerpał w swoim życiu satysfakcję (samozadowolenie) z tego że potrafi dostosowywać swój wygląd do czegoś co sobie wyobrażał jako oczekiwanie społeczne wobec niego, albo nawet bał się wyglądać inaczej, niż w garniturze i z wystrzyżonymi włosami, może bił swoich synów ilekroć za długo nie chodzili do fryzjera itp. to pojawienie się odmieńca jest przykrym komunikatem wymuszajacym weryfikację pobudek własnego działania - skoro inni akceptują tego mężczyznę w kucyku, nikt nie krzyczy, nie wyśmiewa, nie potępia, tylko wydaje mu bilet w kasie na równi z każdym, to znaczy, że nie ma takiego oczekiwania społecznego, by mężczyźni obcinali włosy na krótko. Dla kogo więc zakłada garnitur starzec, który przez całe życie myślał, że dla Nich? Od Nich oczekuje wyróżnienia i obrony za to swoiste "posłuszeństwo". Mniemanie o takim oczekiwaniu wzięło się z lęku, co bardzo dobrze uświadomiła sobie staruszka w różowej spódniczce mini, którą ten też pewnie kazałby gdzieś zamykać, gdyby tylko zobaczył. Poszukiwał we mnie ratunku przed rozmyciem (utylizacją) swoich wieloletnich "zasług" , bo to o takich anonimowych ludziach jak ja myślał jako stawiających mu wymagania co do wyglądu. Jego samozadowolenie w konfrontacji z odmieńcem nie może się dłużej konstytuować w poczuciu służenia społeczeństwu, chyba że uda mu się odnaleźć kogoś kto tą jego ofiarę przyjmie, zechce umieścić go w kategorii - norma, w odróżnieniu od tego drugiego.
No, może też pokusić się o wymierzenie kary osobiście , by tego drugiego podporządkować siłą do jednakowo objawiających się lęków o odrzucenie, jak wybrał "luzak" bijący dziecko w spodniach na kant - jeśli nie umiesz się bać tego co ja, bądź wstydzić za to samo, to trzeba cię tego "nauczyć".
Ten rodzaj nauczania - przez karanie - bierze się z poczucia upokorzenia. Jest nauczaniem swoistym, ponieważ wywołuje tylko jedno pytanie: za co? W przypadku osób niesprawnych do rozumienia (np. za małych), że czyjąś intencją działania jest kara, oczywiście nie wywołuje nawet takiego pytania.
Gdy chcieć znaleźć nauczanie alternatywne, to pochopnie można dojść do wniosku, że jest nim nagradzanie, i przez to popaść w złudne różnicowanie, które w psychologii nazwano kiedyś systemem kar i nagród. Ale doświadczanie nagrody wywołuje to samo wąskie pytanie: za co? Co do natury i wartości oddziaływania, nagroda wymierzana przez drugiego człowiaka, nie różni się od kary. Nie stoi na żadnych antypodach jako metoda nauczania, gdyż rzeczywistym przeciwieństwem nauki wywołującej tylko jedno pytanie może być np. nauka wywołująca nieskończoną ilość pytań, bądź niewywołująca żadnych pytań (dająca odpowiedzi). Czy takie istnieją w naturze, w życiu społecznym? Nauka wykładana (mówiona, pisana) wywołuje nieskończoną ilość pytań. Akt miłości (poświęcenia) nie wywołuje żadnych pytań, a więc stanowi odpowiedź na pytanie stawiane przez człowieka. Pytanie organiczne, egzystencjalne (nie trzeba go werbalizować, żeby istniało).
Te trzy rodzaje nauk stanowią dopiero system kształtujący człowieka.
Potencjalna możliwość znalezienia się poza tym systemem wywołuje lęk dotyczący potencjalnie każdego bez względu na wiek. Dlatego we wstępie napisałam, że nie istnieją ludzie absolutnie odporni na wykluczanie. Trzeba złego pojmowania systemu nauczania właściwego dla człowieka, żeby wyobrażać sobie coś takiego jak konieczność doprowadzenia człowieka do systemu nauczania, by jego rozwój był stymulowany... Tym złym pojmowaniem jest na ogół branie jednego elementu za cały system. To wówczas dochodzi do roztrzepywania jednej z metod nauczania na nieistniejące dualizmy. Nieistniejące w sensie oddziaływania jako całość, jako system przynoszący rozbieżne wyniki w zależności od przyłożenia.
Dzieci wychowywane w poczuciu ich rzekomego nienadawania się do bycia człowiekiem, do rozwoju jako człowiek, bo nie dowiodły jeszcze tego osiągnięciem jakiś etapów nauczania w nauczaniu wykładowym, subiektywnie mogą nabrać mniemania nienależenia do świata ludzi, nadając sobie status obserwatora nie mającego wpływu na swoje życie. Wobec nich nie działają jeszcze aż dwie nauki: (miłości - doświadczania czyjegoś poświęcenia) i wykładowa, którą są straszone jako mającym nadejść dowodem ich niesprawności. Działa tylko nauka kary (zamiennie - nagrody). Ale ponieważ obiektywnie (bez tego zafałszowania) przenaczony dla nich schemat nauczania wygląda inaczej, kończy się to na ogół buntem wobec metody nauczania uzurpującej monopol na całość.
Nie ma buntów wynikających z niedostosowania społecznego. Przeciwnie - to każdy bunt jest wynikiem przymuszania do niedostosowania społecznego, do niekorzystania z całego systemu nauczania. I chociaż bunt nie jest działaniem mądrym przez nieuświadamianie sobie problemu - niejako automatycznie wpędza w drugą skrajność, wykluczając to co dominowało - to obiektywnie jest działaniem racjonalnym. Uczy chociażby obserwatorów o niemożności zachowania stabilnosci systemu przy kultywowaniu jednej tylko metody nauczania człowieka. Skłania do nanoszenia poprawek. A przecież tylko o to chodzi w każdym dobrym systemie... Tak, jest jedno - Ale.
Przy tak pojmowanej sprawności systemu śmietanka zdaje się być przeznaczona dla tych na końcu, którzy już w szkołach czy w kochających domach będą mieli wyłożone wszystkie przyczyny konfliktów między ludźmi, zamiast trygonometrii czy innego całkowania, i swoim dzieciom zupełnie sprzątną je z drogi (dobra teoria = dobra praktyka) po czym będą żyli w idylli. A co z tymi, którzy cierpieli świat nieudany, porąbany (powinnam napisac prosto - cierpieli męki, ale nasza kultura religijna każe takie pojęcie kojarzyć z wybranymi przez Kościół osobnikami, a nie o tym tu mowa, tylko o trudniejszym jakościowo czasie bytowania dla ogółu) i pomarli?. Czy można ich traktować jako element (etap) gry wymyślonej dla garstki wybrańców, której przyjdzie ład, sprawiedliwość i mądrość konsumować? Albo całkiem zacieśniając- jako element gry dla jednego, tego ostatniego?
Który objawi się przez to jako co? Bóg? To, co by wyrosło (objawiło się) na tylu ofiarach jako przyczyna, nie mogłoby by bogiem. Byłoby bestią. Czy można zatem rozumieć niechęć ludzi do pełnienia tej roli? Z łatwością.
Ludzie podświadomie wzbraniają się przed pełnieniem roli bestii, traktując jako środek zapobiegawczy pełnienia tej roli w przyrodzie wtopienie się w masę, zunifikowanie swoich pragnień do tego co chcą i robią inni, co robi ktokolwiek.
Tylko podświadomie. Ponieważ gdy są świadomi takiego wystraszonego siebie, który potencjalnie jest przeznaczony na zostanie bestią, jeśli tylko okaże się przeżyć wszystkich (każdy potrzebuje zbawienia od tego wyroku), który za nic nie chce być indywidualnością, mówić własnym głosem bez upoważnień i mianowań do tego, nie chce być winnym, że wywołał zmianę w świecie, że zrobił cokolwiek jako Ja, gdy mu nie przykazano, nie nauczono że tak trzeba, nie służyło to nikomu poza nim, to już wartościują to co robią i nikogo mechanicznie nie naśladują. Nie znajdują w naśladownictwie usprawiedliwienia dla siebie.
Jednak i ci nieświadomi swoich lęków i - świadomi, działają w jednym duchu, jak się nad tym dobrze zastanowić - uniknięcia kary, uniknięcia odpowiedzialności za los zmarłych. Skąd zatem pojawia się pęd do piętnowania indywidualistów, i to jako zarzewie wszelkich możliwych konfliktów między ludźmi?
Odbiegnę od przykładu chłopca w garniturze i mężczyzny w kucyku, żeby pokazać niezanikanie tej skłonności z tzw. rozwojem cywilizacyjnym, pomimo więc pozornego wzrostu różnicowania się ludzi, zgody na różnorodność, a wręcz nawet mody na indywidualność (lansowanie jej i próby zarabiania na takowej). Piętnowanie indywidualistów niezmienie cechuje maniera do instytucjalizowania. Jest najłatwiejsze do wykonywania za pomocą instytucji. I na dodatek rozwija się w miejscach niejako dziewiczych - bez wyznaczonego przeznaczenia instytucji do takiego celu.
Na ostratyzmy już działające na ogół istnieje skłonność przyzwalająca w społeczeństwie (w części społeczeństwa), dlatego jeszcze wcześniej wprowadzę trochę abstrakcji (na nasze czasy, ale kto wie jak to tam się potoczy), żeby mieć Czytelnika bezwzględnie rozumiejącego co chcę wytłumaczyć.
Gdyby komuś kto mija salon samochodowy bez dokonania zakupu przyczepić kartkę do ubrania, którą ma obowiązek nosić, o treści: Skoro nie kupiłeś sobie samochodu, nie masz prawa nim jeździć; albo w spożywczym: Nie kupiłeś kurczaka, to nie wolno ci go jeść; to czy taki osobnik mógłby się czuć piętnowany?
Tak traktowany człowiek, powinien się czuć piętnowany, bo do tego zmierzało obklejenie go karteczkami. Aczkolwiek jako istota świadoma wymuszania na nim określonego uczucia przez działanie socjotechniczne może przyjąć tzw. olewający stosunek (wiem, że poloniści nie tolerują tego neologizmu, ale on jest doskonały, bo nic go nie potrafi zastępować wystąrczająco bliskoznacznie). Postawę etycznie bardzo niewłaściwą, w odróżnienia od buntu, który należałoby tu zastosować. Ale ponieważ żyjemy w czasach przeedukowanych, to każde powściąganie uczuć jest traktowane jako przejaw inteligencji. Tak czy siak, to jest zjawisko ostratyzmu. Cóż z tego, że kartki głoszą prawdę, więc w jakimś sensie obraźliwe nie są - nie szkalują takiego człowieka, skoro zmuszają do obwieszczania tego, co zrobił, w odróżnieniu od tych, którzy uczynili przeciwnie. Tworzy się podział na tych, którzy znajdują się w obowiązku do działania (życia) świadomego i tych, którzy z tego obowiązku są zwalniani... Bo? Bo skomercjalizowali swoje potrzeby zgodnie z podażą.
No i teraz przykład rzeczywisty. Dziecko niekorzystające z proponowanego przez szkołę ubezpieczenia (szkoła - pośrednik ubezpieczyciela, a nie ubezpieczyciel; piszę bo niektórzy nawet o tym nie mają świadomości, wyobrażajac sobie swoje działania w tym zakresie jako wymóg szkoły swojego dziecka), ubezpieczenia od następstw nieszczęśliwych wypadków, dostaje od szkoły kartkę, którą ma obowiązek nosić wczepioną do dzienniczka, o treści, iż w związku z tym, że nie opłaciło ubezpieczyciela nie będzie miało prawa do ubiegania się o odszkodowanie w okolicznościach dojścia do wypadku.
Wzięłam przykład z działania nowatorskiego, które na czwórkę moich dzieci niekorzystających z tego typu ubezpieczeń, przerabiających rożne szkoły, jest praktykowane tylko w tej jednej, ale wspieranie komercji przez piętnowanie indywidualistów zawsze ma gdzieś swój początek. Co oczywiście nie znaczy, że tego typu metody nie funkcjonują w formie ugruntowanej i że są nowością życia społecznego w ogóle. Ja po prostu lubię pokazywać początki różnych mechanizmów społecznych, bo kiedy czytam socjologów (aktualnie Giddens'a), którzy tego nie potrafią robić, a starają się tworzyć coś w rodzaju historii instytucji społecznych, to z samej przekory chciałabym odjąć Czytelnikowi nabożnego patrzenia na instytucje wszelkie wytwarzające tzw. obowiązki społeczne. Cokolwiek o nich mówić, one nie są przejawami postępu człowieka, bo one nie upowszechniają wartości społecznych. Najlepiej to widać w zalążkach ich powstawania, ponieważ gdy trawają długo w czasie i dorastają do rangi rzeczywistosci zastałej (dla kolejnych pokoleń), rzeczywistości, której reguł należy się nauczyć (jak gry komputerowej), aby uchodzić za sprawnie poruszającego po niej, to nikną różnicujące punkty odniesienia, ubywa znajomości alternatyw. Ich ekspansja stępia zdolność krytycznego postrzegania, rozpoznawania sytuacji intelektem i jedyny sygnał o nieprawidłowości, to dyskomfort emocjonalny, na który człowiek szuka wyjaśnienia na ogół w sobie. Tak głupio jest nauczony przez psychologię - masz nadmiar emocji, to SIĘ od nich uwolnij, albo tak jak pewna pani psychiatra uczyła mojego znajomego narkomana, na którego się napaliła: "Pozwól im wyjść z ciebie!" - nie dość, że nie wiadomo było jak ten egzorcyzm urzeczywistnić, bo mężczyzna mówił o żądzy zabijania, a nie o plemnikach, więc uważał za zboczoną podpowiedź by babę udusić, to jeszcze musiałby zakończyć takie leczenie apatią (brak emocji), która mogłaby wcale nie nadjeść nawet po serii morderstw na osobnikach tak szkodliwych społecznie jak psychiatrzy. Generalnie współczesny człowiek ma stępiony odruch szukania przyczyn swoich emocji w zewnętrznych okolicznościach. Te rozgrzesza jakby mechanicznie i wbrew zdrowemu rozsądkowi.
Gdyby z hipotetycznego (praktycznie zbyt trudne) badania socjologicznego wyszedł wynik mówiący, iż stuprocentowa wierność zaleceniom lekarskim przynosi większą śmiertelność pacjentów, niż posłuszeństwo wybiórcze (zdroworozsądkowe), bądź nawet stuprocentowa przekora, to czy z takiego powodu jakieś społeczeństwo zniosłoby instytucję tzw. opieki zdrowotnej, jako mającej za zadanie ratować zdrowie i życie zgłaszającego się pacjenta? Nie zniosłoby. Jak w przypadku odmierzenia (dużo łatwiejszego) z negatywnym wynikiem, czy "wymiar sprawiedliwości" realizuje prawo teoretyczne obowiązujące w danym okresie, w prowadzonych procesach, bez żadnych modyfikacji od siebie. Nawet empirycznie doświadczając nieprawidłowości działania sądownictwa, przeciętna jednostka nie zajmuje się podważaniem wartości instytucji (może jakiś nauczyciel religijny, ale też pósłówkami, cichutko, żeby nie stracić nadmiernej ilości adeptów na - dzień dobry), ponieważ byłoby to odbierane jako swoiste nowum, z którym związana jest konieczność zaproponowania czegoś w zamian tego co "neguje", co chce "odjąć" konsumentom danej instytucji. Chociaż faktycznie to owa instytucja weszła negując coś (kogoś), zabierając. Taka była jej etiologia, początek. I to ona jest nowością, choćby trwała ponad życie swoich Pacjentów.
Osobnik sfrustrowany działaniem instytucji (wszelkich) co najwyżej wybierze pasywne - nie, kiedy instytucja oczekuje od niego aktywności. Nie pójdzie na żadne "wybory", nie pójdzie budować instytucji nadrzędnej nad sobą w postaci Państwa, w którym widzi więcej strat, niż korzyści dla siebie (ale niekoniecznie tylko dla siebie).
Mała forma represji wobec jednostki, to nie jest szczegół dużego elementu, tylko miniatura, gdyż z potencjałem do rozrostu. Aczkolwiek bez formy dużej by nie zaistniała. Jest jak owoc gotowy do rozrośnięca od nowa i niezależnie od upadku drzewa macieżystego. Owoc, który w sprzyjających warunkach, na którymś etapie swojego rozwoju powieli drzewo z którego wyrósł.
W małej formie można zaobserwować wszystkie czynniki sprzyjające jej istnieniu, i - wrogie. Dlaczego o konsekwencjach nieubezpieczenia się, trzeba nosić karteczkę w dzienniczku, a o konsekwencjach ubezpieczenia - nie?
Bez wątpienia te drugie konsekwencje, charakteryzują się tym, że nie są jednoznaczne. Nie ma w nich nic pewnego, ponieważ z założenia mają służyć uprawnianiu się czyjejś uznaniowości. Ich treść musiałaby być zawężona do komunikatu, że w związku z dokonaniem jakiejś tam opłaty uzyskuje się prawo do proszenia... I nic więcej. Reszta to spełnianie wymogów (obowiązków) przez osobę, za którą dokonywana jest opłata. A więc: musi ona ulec wypadkowi w konkretnym miejscu i czasie, a następnie wykazać (udowodnić), że powrót do sprawności (zdrowia) związany był z ponoszeniem przez nią wydatków finasowych - nie zależał od sił natury. Mówiąc kolokwialnie - taka osoba musi bluźnić, jeśli chce, aby jej pieniądze przyniosły owoce. Oczywiście, że przerysowałam, ale czy klientom w ogóle umożliwia się rozumienie na czym polega takie ubezpieczenie?
Skoro jakaś matka przychodzi do mnie, jako ignorującej takie ubezpieczenie, z awanturą (i to nie do domu, tylko pod dom, żeby cały świat słyszał, jaką szkodę wyrządzam jej dziecku), że ona się nie zgadza na to, żebym ja nieubezpieczała swojego dziecka, i wykłada mi zależność, że jej przyszły kapitał pochodzący z przewidywanego wypadku jej dziecka (które rzeczywiście potem się parę razy łamało, tyle że w domu, bez prawa do odszkodowania za to) jest przeze mnie uszczuplany o niezapłaconą składkę ubezpieczeniową za moje dziecko, to znaczy, że ludzie nie rozumieją na czym polega takie ubezpieczenie. Widzą w nim akt solidarności społecznej, losowo rozdzielany z całości, a nie sposób na zbijanie fortuny przez instytucję. Tej matce nie przyszło do głowy rewidować instytucję - ile kumulacji już uzbierała do "wygrania" po niezaistniałych wypadkach, nie mówiąc o zdobyciu wiedzy, że zawiązała umowę do ustalonej z góry maksymalnej kwoty odszkodowania w oparciu o kapitał istniejący firmy, i żadne nadwyżki nie będą wzbogać ani jej, ani jej dziecka, bo nie dla nich ta instytucja jest wymyślona. Po prostu jak taki ubezpieczyciel nie będzie miał wpływów, by móc zaoferować atrakcyjne, konkurencyjne z innymi firmami ubezpieczenie w kolejnym roku, to przestanie działać, przestanie oferować "ubezpieczenie". Ani trochę nie mam powodów do wyrzutów sumienia z tego powodu, chociaż nie wątpię, że wiele instytucji czy osób prywatnych, jak ta mama, chciałoby żebym nabierała poczucia wstydu ilekroć nie pomnażam komuś majątku. Chciałoby poczucie moralności oderwać od zabiegania o ludzkie życie i wsadzić w to miejsce zabieganie o wzrost kapitałowy, choćby pozbawiając kogoś życia. To na tej zasadzie przedstawiona osoba poczuła się zagrożona mną, jako kimś bojkotującym system ubezpieczeń, nazywany przecież dobrowolnym...
Jaki to znak Boski? Ja nie wiem. Równie dobrze to może znaczyć, że ludziom bez końca trzeba tłumaczyć na jakim świecie żyją i że jeśli zmuszają cię do trąbienia przez okno swoich usprawiedliwień, to od razu wejdź na dach, jak i że diabeł tylko udaje, że nie śpi (a drzemie sobie w każdym).
Aby wyrobić w kimś poczucie winy z powodu nieubezpieczania dziecka od następstw nieszczęśliwych wypadków, trzeba się "napracować". Trzeba wmówić rodzicowi, że dziecko może czuć się przez taki "brak" napiętnowane czy pokrzywdzone. A jeżeli ono nie chce tego poczuć, bo za bardzo przeszkadza mu w tym inteligencja własna, to "trzeba" je wówczas rzeczywiście napiętnować, żeby uwrażliwić na "nierówność" społeczną.
Równaj do szeregu, obcinaj kucyka i nie noś spodni z kantem w wieku 10 lat, to wszystko jedno. Gdyby dać te przypadki faryzeuszom do roztrzygnięcia w prawie religijnym, to właśnie tak ciurkiem by je spisywali, jako nakazy i zakazy, mnożyli bez końca, aż jedne wykluczałyby drugie i nie dałoby się ich ogarnąć bez pomocy owych "fachowców". W mądrość faryzeuszy łatwo się wierzy, bo nie zaburza ona mniemania, że mądrość zdobywa się z czasem pilnie słuchając mądrzejszych.
Na tej zasadzie wielu ludzi przywiązuje wagę nawet do indywidualizmu - głosi pielęgnację indywidualizmu, zna go z nazwy i przykładów. Tylko że w przyrodzie chciałoby go rozpoznawać po przynoszeniu wielkiej forsy, a najmniej sławy, więc najpierw robią rozpoznanie jakie czynności pociągnęły taki skutek, a następnie wykonują powielanie, bądź zmuszają do takiego tych, których "rozwój" chcą zagwarantować. Wdrażają "indywidualizm"...
Pewna bardzo wykształcona rodzina (mama pedagog-terapeuta, tata psychiatra) programowo chciała taką właśnie metodą wychować swoje dzieci na wielkich indywidualistów. Z najstarszym z trójki dzieci, zaprogramowanym przez nich na zostanie wybitnym malarzem, tak dalece im się nie powiodło, że dziecko uchodziło za opóźnione w rozwoju na wszyskich etapach rozwoju. "Pracowitym" rodzicom udało się w końcu doprowadzić je do Akademii Sztuk Pięknych, tylko że ono w ogóle nie umiało objawiać swojego indywidualizmu. Było akceptowane przez rodzicow jedynie kiedy malowało, bo dla nich to było potwierdzenie ich sukcesu wychowawczego, więc malowało. Od najmłodszych lat było świadkiem metodyki rodziców na młodszym rodzeństwie, świadkiem niezdolności rodziców do akceptacji bezwzlędnej, a że było świadome zagrożenia w postaci łatwego zamknięcia w szpitalu psychiatrycznym przez tatę, to na żaden bunt (w postaci zostania np. księgowym) nie odważyło się. W przypadku śmierci takich rodziców, ich wychowanek przestałby traktować swój indywidualizm jako szkodę dla siebie, uspokoiłby się. Tylko czy to trzeba aż czyjejś śmierci do normalnego rozwoju człowieka? Teoretycznie błąd jest prosty do zauważenia, bo nawet przyjęcie wobec dziecka postawy - ja ciebie akceptuję w każdym twoim zachowaniu, sikaj na dywan, bylebyś tylko został tym i tym (w tym przypadku - bylebyś objawiał swoją twórczość), nie jest żadnym akceptowaniem bezwarunkowym. Dlaczego mogą tego nie rozumieć fachowcy? Źle zapytałam. W teorii, to oni to rozumieją. I wystarczyłoby im zwrócić uwagę, jaki warunek postawili dziecku w zamian za swoją miłość, akceptację, aby go dostrzegli, tylko że za chwilę znowu szukaliby jakiegoś wskaźnika (przepisu, teorii, naukowej do wdrożenia), który mógłby im mówić o ich własnej sprawności. A najważniejsze w ich mniemaniu - który miałby to właśnie (że są doskonałymi rodzicami) mówić "światu".
Aby wyleczyć ich relacje w rodzinie, to trzebaby oduczyć tych ludzi pracowania w domu nad swoimi dziećmi, kazać im zapomnieć tego czego ich nauczono jako fachowców, by wyszli z roli pracowników, a weszli w role rodziców. Role rodziców, jako odmienne od zawodowych, i jako role stałe, a nie zamienne, ponieważ o to, te ich dzieci stale drżą. A najprościej, gdyby matka swego czasu zrezygnowała z pracy, na rzecz bycia matką dla dziecka, a nie w oczach "świata", czy męża.... Wówczas nie miałaby ani jednego "opóźnionego" dziecka (jej określenie). Ona pierwsza dostosowała się do wymogów despotycznego mężczyzny nieakceptującego kobiet zajmujących swoimi dziećmi i niepracujących z tego powodu zawodowo, gdyż w jego mniemaniu takie matki "opóźniają" samodzielność swoich dzieci i zaspokajają tym jedynie swoje potrzeby emocjonalne... (gdyby ktoś dał mi być seksuologiem, to od razu po tym zakwalifikowałabym Gościa jako nieświadomego homoseksualistę, a gdyby - teologiem, to powiedziałabym, że ci ludzie współżyją tak, że tylko Jemu wolno nie myśleć (mieć orgazm) - ale to za dalega dygresja i w końcu nie dam rady wrócić do tematu). Ulegająca takiej demagogii matka i godząca się na zdezawuowanie choćby tylko swoich własnych potrzeb emocjonalnych jako wartości - aczkolwiek nieświadomie, bo uważała że poglądy męża jej nie dotyczą, jako osoby z wyższym wykształeniem, tylko ciemnych, gnuśnych bab, nieznających się na "prawidłowym" wychowywaniu dzieci - nie była w stanie wychować kogoś odważniejszego od siebie (w każdym razie nie byłaby to jej zasługa).
Na to jak indywidualizm ma się objawiać, nie ma reguły. Jedna matka objawi swój indywidualizm, gdy opóści dom z dziećmi wynajmując im niankę, a inna, gdy w tym domu zostanie. Rozpoznawanie jest możliwe intuicyjnie, po owocach. Indywidualista wywołuje postęp, rozwój osób wchodzących z nim w relacje (nawet te na płaszczyźnie intelektualnej - bez osobistej znajomości), a osoba dążąca do unifikacji i tworzenia mechanicznych norm postępowania - regres (taki zupełnie dosłowny w rozumieniu społecznym, ponieważ skutkujący choćby samobójstwami, upośledzeniem umysłowym podopiecznych - nie mylić z urodzeniem dziecka kalekiego).
Łatwiej, bo dużo szybciej, można rozpoznać hamowanie indywidualizmu - ono objawia się lękiem o wykluczenie.
Gdy tylko takiego lęku w kimś nie ma w danym zakresie czynności, to jest identyfikowany jako czegoś nie rozumiejący jednakowo, w uproszczeniu - nie rozumiejący w ogóle. Tym samym nie ma potrzeby przypinania kartek opisujących stan faktyczny tym, którzy się boją, ponieważ, zupełnie prawidłowo dedukując, powinno być to znakiem, że wiedzą - Czego, a więc są świadomi... Grzechu.
Czy to prawda? Nieprawda, bo przynależąc do instytucji w ogóle nie muszą się silić na świadomość własną. Instytucja za nich broni grzechu, dlatego ją pielęgnują. Tylko instytucja (ludzie w masie) może to robić. Nikt indywidualnie. Nawet sam diabeł.
Czy dość jasno wytłumaczyła, że nie istnieją instytucje prospołeczne, tym samym wprowadzające jakiś postęp?
Małgorzata Karska-Wilczek