O Wiktorio, zwycięstwa bogini
I wielka futbolówki władczyni
Fanko, opiewaj Kosowskiego
Co początki ród jego
Z Ostrowca Świętokrzyskiego
Wyniósł i który to chyżością
Nóg rączych, i złością sportową,
W meczu niespotykane usługi oddał,
I wielkość Anglii w wątpliwość poddał.
I oto bystrooki sędzia co patrzeć potrafi jak sokół
Wzrokiem jastrzębim jak orła bystrym wiódł wokół,
Gdy do okręgu zmierzał, by tam piłkę położyć
I swym gwizdkiem jak wiatr czystym, porywistym,
Widowisko otworzyć.
Na tej murawie zielonej, jak łąki gdzie trawy
Głowy swoje schylają i z trwożnej obawy
Przed wiatrem, tak te źdźbła syte rosy i słońca
Chylą przed zawodniki czoła swe bez końca.
Dwudziestu dwu stanęło, by w bojach
Upartych, zapomnieć o znojach
I w zrywach zażartych,
Gonić jak wichry górskie po sytej murawie
Za piłką narowistą, nie tykając prawie
Ziemi, kiedy to swojemi bramkostrzelnymi nogi
Odmierzają wytrwale do zwycięstwa drogi.
I pierwszy gwizdek zabrzmiał, pogonił powietrzem,
I stadion dziko zagrzmiał, i rozpoczął mecz się.
Zrazu piłkę mieli – Polacy w osobie Żurawia,
Co gdy biegnie boiskiem to wrażenie sprawia,
Jako by wicher złowrogi gnał gdzieś na zniszczenie,
Jego nogi bramkostrzelne – już we wrogu zwątpienie.
Gdy tak pędził boiskiem gnając w przód zastępy,
Co jak bramek zgłodniałe górskie dzikie sępy
Na angielskiej połowie siały spustoszenie,
I na wizję zwycięstwa pokładały cienie.
Potem piłkę miał zrazu Szymkowiak tlenogrzywy,
Co go Turki ostatnio do swojej drużny
Kupili. potem walkę okrutną ze sobą stoczyli
Przy bocznej prawej linii w kornerze boiska,
Rosły Rasiak skaczący i Nelson co ciska
Z ust swych pełnych złowróżbne na wrogów wyzwiska.
Zwycięsko Skaczący Rasiak ze sporu,
Wyszedł, A Nelson Ciskajacy już tego wieczoru,
Zagrożenia nie stwarzał, i powstrzymać nie mógł,
Rosłego Rasiaka tako tam zaniemógł.
Tak pierwszy gwizdek zabrzmiał połowę kończący,
Bez zwycięstw i porażek, ale niegorszący,
Bo dwudziestu dwu w walkę całe swoje serce
Włożyli a natrudzić i tak mieli wielce
Się w kolejnej połowie,
Bo włodarze angielscy niech każdy się dowie,
Co w swych rękach trzymają niezmierzoną władzę,
Stanowisko trenera złożyli na wadze.
Ten nową motywacją tchnięty jak sztyletem
Rzekł tedy do Owena, że w meczu kobietę
Bardziej mu przypomina, niźli zawodnika,
Podówczas noszącego imię rogów byka.
Owen Byk szarżujący honorem się uniósł,
I w drugiej to połowie na wyżyny wyniósł,
Drużynę co w czerwonych zwykła strojach grywać,
I co w niebezpieczeństwach laury zdobywać,
Tak oto z rad trenerskich bogatym bagażem,
Stanęli na murawie, złowieszczy wyspiarze.
I zaczęli grać znowu, Anglia jak grom nagły,
Do przodu wnet skoczyła i zaraz grad smagły
Strzałów, mocnych posypał się na bramkę Polaków.
Andy Col na przód skoczył, rozpostarł ramiona,
Lecz piłka zaraz w ręce Dudka jest złowiona.
I posłana dalekim i mocnym wykopem,
Pod nogi Stolarskiego, wielkiego piłkarza,
Co dla zwycięstwa nie szczędzi, zawsze się naraża,
Skoczył zatem Stolarski z siłą niespodzianą
Dał pędzić, skakać, lecieć swym rączym kolanom,
I wnet piłkę po ziemi podał do Rasiaka,
Popędził z nią jak wicher nasz polski hulaka.
Wysokim lobem posłał pod nogi Żurawia,
Który to bramkostrzelny zawsze tam się zjawia
Gdzie potrzeba go nagła do gry znów przywabia.
Żurawski bramkostrzelny, mija już Nelsona,
I płasko Kosowskiemu – wnet akcja skończona.
Kosowski leży półżywy na ziemi jak kłoda...
Piłka w rękach bramkarza, ach biada i szkoda.
Lecz cóż to, wspomóż sędzio, sowo sprawiedliwa,
Który swym okiem bystrym, sokolim, rozwiewa
Wszelkie w grze wątpliwości, wszystkie sporne sprawy,
Dotknął sędzia ust gwizdkiem, i nie dla zabawy,
Lecz dla sprawiedliwości do ust go przycisnął,
Zagwizdał i Polakom znicz nadziei błysnął.
I noc meczu rozświetlił im nowe nadzieje,
Kosowski piłkę bierze – już Anglik truchleje.
Ustawił wnet chyży Kosowski piłkę na jedenastce,
I patrzy bramkarzowi prosto w srogie oczy,
Nie jednego już śmiałka ten wzrok jego zamroczył,
Wzrok dziki, niedościgły co w żyłach krew mrozi,
Co to skarży się niebu, grom ciska i trwoży.
Serce w Kosie zamarło, lecz tylko na chwilę,
Bo mężny był nadzwyczaj a z boku miał Mile,
Kolegę z reprezenty, swego przyjaciela,
Po drugiej zaś stał inny, a zwał się Niedzielan.
Kosowski w duszę zbrojny, na skrzydłach przyjaźni,
Co to niesie wysoko, poza miary jaźni,
I w człowieku rozbudza najdziksze natury...
Że jakoby mu w duszy grały niebne chóry,
Wtedy tak uniesiony i w glorii Kosowski
Chyżonogi zawodnik zdawał się tak boski,
Że angielski gol kiper struchlał wnet, złagodniał,
Wzrok mu uciekł i pobladł – Wstał Janas, spogodniał
Oblicze się słonecznym pokryło promieniem,
I zdało się patrzącym że to znowu dnieje,
Taki to blask bił wówczas znad trenerskiej skroni,
Gdy widział tak wyraźnie jak Anglików goni
Strach, gdy Kosowski popędził ze swym władczym obliczem
I chyże jego nogi z leciutkim podbiciem
Posłały piłkę w stronę angielskiej już siatki.
Bramkarz ich choć w przestrachu wykonał skok gładki,
Jak łabędź po wodzie z gracją tak on tam sunął po powietrzu,
Każdy z obecnych zastygł, nie słychać ni szelestu.
Już się wszystkim zdawało, że traci on piłki,
Lecz na szczęście dla Polski nie było pomyłki
W strzale tym Kosowskiego, co w zwycięstwa szale,
W tan opętany rzucił się, gdy piłka wytrwale
Tnąc powietrze jak sokół, jak kula, grom jasny,
Wpadła w siatkę znalazłwszy sobie wyłom ciasny
Między bramkarza ręką, a bramkowym słupkiem,
Wnet też twarze Anglików pokryły się smutkiem.
Taki oto jest koniec zwycięskiej takowej pieśni,
Polska mistrzostwo świata wyrwała ze swej piersi.