(...)Od tej pory Marcin musiał zacząć nowe życie. Pogodzić się z rzeczywistością i iść dalej przed siebie, aby osiągnąć swój upragniony sukces. Choć był on wielce przygnębiony i podłamany z powodu odejścia „Biruty” to w skrywanych swych myślach żywił głęboką nadzieję, że jego kochanej będzie się teraz lepiej wiodło, a w niedalekiej przyszłości, kiedy on będzie miał większe możliwości odnajdzie ją i wtedy już zawsze będą razem. Ale tymczasem musi wziąć się w garść i ciężko pracować, aby skończyć studia, pomóc ojcu i ułożyć sobie życie.
Borowicz był młodzieńcem ambitnym i upartym, dlatego też w niedługim czasie rozpoczął dalsze swe kształcenie jak planował na Uniwersytecie Warszawskim. Początkowo bardzo przykładał się do nauki, dopóki jeszcze miał, jako takie pieniądze, a co za tym idzie mógł się oddać zdobywaniu wiedzy. Marcin działał także w organizacji patriotycznej o nazwie „KOTWICA”, która promowała kulturę polską. Jednak nie był jej wybitnym członkiem, gdyż nie chciał poprzez robienie rzeczy zakazanych przez władze rosyjskie narazić się im i narobić sobie kłopotów na uczelni.
Cięższe czasy jednak przyszły, gdy zaczęło brakować funduszy, a i ojciec Marcinka coraz gorzej się czuł. Od tej pory młodzieniec, aby ukończyć studia (a zostały mu jeszcze dwa lata nauki) musiał nająć się do pracy, ażeby mieć pieniądze na swoje i ojca zarazem częściowe utrzymanie Z początku Borowicz chwytał się prawie każdej, nawet najcięższej roboty. Szczególnie przyjazne były mu prace przy przenoszeniu wszelakich towarów (najlepiej spożywczych, bo prócz marnej zapłaty dostawał parę bochenków chleba, kostek masła, albo też mięso czy kiełbasę, dzięki czemu w życiu codziennym chłopak zaoszczędzał na tych produktach).
Po pewnym czasie, gdy pieniędzy było coraz mniej, a potrzeby coraz to większe postanowił Marcin, w jednym z miejskich szpitali, jako pomocnik lekarza oczywiście, bo sam nie miał jeszcze należytych uprawnień, ani doświadczenia do pełnienia funkcji wyższej.
Czas szybko minął i nastąpił czas ukończenia szkoły. Młody Borowicz pomimo wielu przeszkód (przede wszystkim natury finansowej) ukończył studia z wyróżnieniem i otrzymał „bilet do przyszłości”, którym był upragniony tytuł doktorski. W dodatku szczęśliwie ułożyło się tak, że lecznica, w której dotychczas pracował, ofiarowała mu posadę lekarza chirurgii. Nawet jego działalność w „KOTWICY” kwitła, szczególnie teraz, kiedy miał już większą władzę. Ale niestety nic nie trwa wiecznie… i także okres błogiej pomyślności wreszcie musiał się skończyć. Tego lata, tuż po żniwach, stary Pan Borowicz bardzo podupadł na zdrowiu. Marcin z żalem opuścić musiał Warszawę, pozostawiając w niej swą „świetlaną przyszłość” i udał się do Gawronek, aby towarzyszyć ojcu w ostatnich chwilach życia.
Pan Borowicz zmarł końcem września. Na jego pogrzeb zeszły się tłumy mieszkańców okolicznych wiosek, gdyż był on człowiekiem mądrym i dobrym, zasłużonym dla kraju i obdarzonym ogromnym szacunkiem.
Powołaniem Borowicza jednak nie była praca na roli, jaką pozostawił mu ojciec, ale pomaganie ludziom, w szczególności swoim rodakom, w dążeniu do odzyskania niepodległości ojczyzny za wszelką cenę, nawet przelewając krew nieprzyjaciela, jak i swoją. Sprzedał, więc Marcinek swoją marna posiadłość i ruszył w świat daleki pełnić swą powinność. Bywał w różnych miejscach, spotykał różnych ludzi, bywał w różnych czasem dziwacznych sytuacjach, ale zawsze wśród ludzi, szczególnie wiejskich spotykał się z życzliwością. I choć nieraz poświęcając się dla społeczeństwa, cierpiał głód i niedole był szczęśliwy, że robi to, co kocha - pomaga ludziom.
Pewnego razu przywędrował do wioski w głębi Rosji, gdzie mieścił się szpital polowy opatrujący walczących o wolność i swoje przekonania Rosjan. Choć szczerze nienawidził tegoż narodu i żywił do niego niejaką urazę, był lekarzem i miał obowiązek pomagać każdemu człowiekowi. Tak też postanowił zrobić. I gdy zobaczył ilu rannych leży pod ogromnym namiotem zakasał rękawy i wziął się do roboty. Pracy było dużo, ale szła dość żwawo, bo na szczęście większość była tylko dosyć poobijana, a cięższe przypadki były sporadyczne. Nagle z odległości jakiegoś kilometra dało się słyszeć strzały armatnie i okrzyki wojenne. Pielęgniarki ewakuowały poległych Rosjan w bardzo szybkim tempie. W tym motłochu zbliżającego się wojska, pomiędzy kilkudziesięcioma zapędzonymi sanitariuszkami Marcin ujrzał swoją "pierwszą miłość" - „Birutę”. Była jedną z pielęgniarek próbujących ratować ludzkie życie.
W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć własnym oczom, ale po chwili powoli zaczął zbliżać się do niej. Będąc tuż za nią uchwycił ją mocno za ramiona i gdy ona powoli odwróciła się popatrzyli sobie w oczy tak głęboko i namiętnie jak nigdy przedtem, pojawiły się w ich oczach łzy radości. Żadne z nich jednak nie mogło wydusić z siebie, ani słowa. Rzucili się sobie w ramiona i tak wtuleni po prostu byli szczęśliwi. Nie obchodziło ich już, to co się wokół nich działo. Cały świat przestał istnieć, byli tylko oni dwoje. Niestety w tej samej chwili, gdy zakochany po uszy Borowicz obdarzał swą kochaną gorącym pocałunkiem, niedaleko od nich z hukiem spadła kula armatnia i zwaliła ich z nóg. Padli na ziemię. Cali w krwi, umierający nadal trzymali się za ręce. Oboje zginęli na miejscu.
Smutnie, ale jak prawdziwie kończy się ta historia. Historia pojedynczej osoby, Marcina Borowicza, człowieka, który pomimo trudnej sytuacji państwowej dzięki pomocy rodaków, patriotów nauczył się być Polakiem prawdziwym i dobrym. Lekarzem i kochającym mężczyzną, który życie potrafił poświęcić dla ratowania ludzi i dla miłości, która nie umrze, a trwać będzie wiecznie w naszej pamięci.
edyta1409 Ja zmieniłabym trochę fabułe no ale kazdy ma swoją wyobraźnie
praca fajna pozdrowionki..;)
odpowiedz
komodaa genialna praca jestem pod wrażeniem :)
Oceniam na 6 :)
odpowiedz