Uprzejmie informuję Panie Baronie...
Jakiś czas temu, zmagając się z bezsennością, przerzucałem pilotem kanały telewizyjne, w porze tzw. „minimalnej oglądalności". Na jednym z nich puszczano reportaż z lekkoatletycznych zawodów „Muminków", dzieci z zespołem Downa.
Odłożyłem pilota, usiadłem wygodnie w fotelu i z uwagą zacząłem śledzić ten szczególny mityng sportowy. Co mnie do tego skłoniło? Sam nie wiem. Może ta mała, puciata dziewczynka ze śmiesznymi palemkami na głowie, roześmiana od ucha do ucha? A może dumna mama, obejmująca ze łzami w oczach swojego synka, który rozpaczliwie starał się wyrwać z tego iście pytonowego uścisku? Był przecież bohaterem, zwycięzcą z prawdziwym pucharem, a nie jakimś tam sobie maminsynkiem.
Niewielki stadion, garstka widzów - głównie rodziców, bliskich oraz przyjaciół. Przed telewizorem ja i ułamek procenta podobnych do mnie, bezskutecznie zmagających się z brakiem snu. Podczas tych zawodów byłem świadkiem wydarzenia niezwykłego, przepięknego. Przywracającego wiarę w coś, co wydawałoby się, minęło bezpowrotnie. Obraz ten powraca do mnie bardzo często, gdy oglądam zmagania współczesnych herosów światowych stadionów.
Bieg na sto metrów. Na linii startowej ustawiło się ośmiu chłopców. Miny dziarskie, podskakują, rwą się do biegu z takim zapałem, że starter z trudem ustawia ich w szeregu. Start! Ruszyli. Biegną ile sił w nogach. Uniosłem się w fotelu i kibicuję. Wszystkim.
Jeden z Muminków wyraźnie zaczyna wyprzedzać rywali. Wpatrzony w taśmę na mecie, biegnie ile sił w nogach po puchar, po wymarzone zwycięstwo. W pewnym momencie, na sąsiednim torze przewraca się na ziemię rywal. Koziołkuje, uderza głową w bieżnię. Ciężki i bolesny upadek. Chłopiec prowadzący w biegu odwraca głowę i... zatrzymuje się! Spogląda przez moment na linię mety, na wyprzedzających go rywali.
Zamarłem w bezruchu metr przed telewizorem. Pytam w myślach - Co robisz, co robisz...? Niedoszły zwycięzca podejmuje decyzję, podbiega do leżącego rywala, podnosi go z bieżni. Tamten lekko utyka, widać otarcia na nogach, na ręku. Przez krótką chwilę ze sobą rozmawiają, jakby się o coś spierali. Trwa to dwie sekundy, pięć - nie wiem. Czas nie ma w tym momencie już żadnego znaczenia.
Biorą się pod ręce i razem biegną do mety! Jeden kuśtyka, krzywi się z bólu, ale drugi mocno go trzyma i co chwila coś pokrzykuje, dodaje otuchy. Są już ostatni, wyprzedził ich nawet ten mały grubasek na pierwszym torze, który w pewnym momencie zmienił bieg na chód.
Gdy przekraczają linię mety obydwaj podnoszą ręce w geście tryumfu, śmieją się i cieszą. Przegrali bieg, wygrali coś więcej niż bieg...
W roku 1894, ponad sto lat temu, baron Pierre de Coubertin powołał do życia ideę igrzysk olimpijskich ery nowożytnej. Wskrzesił ducha szlachetnej rywalizacji sportowej, szacunku wobec przeciwnika, czystej, uczciwej gry.
Oglądając dzisiaj zmagania na arenach sportowych, wiele osób zadaje sobie pytanie, co z tych idei zostało? Gdzie ich szukać we współczesnej, bezwzględnej rywalizacji, trawionej trądem afer dopingowych, korupcyjnych, zakulisowych rozstrzygnięć. Przykładami można sypać, jak z rękawa. Dla mnie rangę symbolu mają dwa wydarzenia ze współczesnych stadionów sportowych.
Pierwsze miało miejsce podczas mistrzostw świata w piłce nożnej przed kilkunastu laty. Mecz Argentyna - Anglia. Klasyk - jak określają takie mecze komentatorzy i kibice. W drużynie Południowoamerykańskiej gra - jak go wszyscy okreśłają - cudowne dziecko futbolu, czarodziej piłki, wielki Diego Maradona. Ja też przyłączałem się do tej opinii. Do tego dnia.
Mecz jest zacięty i wyrównany. W pewnym momencie Diego dostaje na polu karnym podanie prosto na głowę. Wyskoczył w górę. Mały wzrost piłkarza i las rosłych obrońców angielskich, nie pozwala na dosięgnięcie piłki, a więc najspokojniej w świecie wpycha ją do bramki... ręką. Wszyscy to widzą: kilkadziesiąt tysięcy ludzi na stadionie, ponad miliard ludzi przed telewizorami, wie o tym cudowne dziecko futbolu. I co? Podnosi ręce w geście tryumfu, sędzia uznaje gola (w końcu, czy wielki Diego może się mylić?). Wściekli Anglicy protestują. Na próżno.
Po meczu Maradona kwituje z cynizmem dociekliwe pytania dziennikarzy: „Jeśli to była ręka, to była to ręka boska".
Czy o taką szlachetną rywalizację chodziło baronowi de Coubertin?
Drugie symboliczne dla mnie wydarzenie miało miejsce podczas jednej z olimpiad. Finisz biegu maratońskiego kobiet. Na wypełniony po brzegi stadion wbiega Szwajcarka. Biegnie po pewny medal. Mniej więcej sto, sto pięćdziesiąt metrów przed metą rozpoczyna się dramat. Zawodniczka zatacza się, nogi się uginają, plączą. Uderza w bandę, przewraca się, znów wstaje i stara się biec. Widzi metę i nie może do niej dobiec! Na stadionie zapada grobowa cisza. Wbiegają inne zawodniczki i mijają ją bez żadnej reakcji. Nie ma pomocy, nie ma litości. Jest meta, medal, pieniądze od sponsorów za jak najwyższe miejsce. Obserwują to tysiące ludzi na olimpijskiej arenie, ponad miliard w telewizji. Po dramatycznej walce z włas- nym organizmem, Szwajcarka dobiega do mety. Sama.
Czy o taki rodzaj szacunku wobec rywala chodziło baronowi de Coubertin?
Herosi naszych czasów dają przykład na cały świat. Współcześni idole są: boscy, ponadprzeciętni, bogaci do obrzydliwości. A jakieś tam szczytne idee sprzed stu lat? Mamy przecież XXI wiek! Takie czasy, inne czasy...
Szanowny Panie Baronie,
uprzejmie informuję, że jednak Pana idea żyje. Widziałem ją na małym, cichym, prawie pustym stadionie. Wnieśli ją na metę, podnosząc ręce w geście tryumfu, dwaj uśmiechnięci chłopcy z zespołem Downa. Nazywają ich - Muminki.
Z wyrazami szacunku