Czwartek, 8 kwietnia 2004 – pierwszy dzień wolny od pracy, dzień wielkich przygotowań, pora na świąteczne porządki w całej Polsce. Również tu, w Winowie wszyscy łączą się w monotonii dźwięku odkurzacza, energicznym łomocie wytrzepywania ciężkich już od kurzu i brudu dywanów... Gospodynie cicho pogwizdują pod nosem, szorując podłogę na klęczkach, a ich córki nerwowo przygotowują polewy na dorodne babki. Tu, na ulicy Zbożowej szczególnie widoczna jest gorączka pieczenia, gotowania, mycia, prania, płukania, wycierania, odkurzania, pucowania, szorowania i wszelkiego rodzaju sprzątania. Na ulicy najgorliwszych pań domu i najukładniejszych gospodarzy we wszystkich oknach widzimy przemykającą w pośpiechu kobietę ubraną w odpowiedni strój (fartuch zakładany przez głowę, obowiązkowo ze wzorem w przecudnej urody kwiaty, na włosach chustka dowolnego koloru, ale koniecznie mająca już parę ładnych lat), odprawiającą ten przedziwny rytuał. Na tejże właśnie ulicy, gdzie panują niesamowicie sprzyjające warunki do pracy i gdzie osoba niepodporządkowująca się do wymogów, wytykana jest palcem w kościele, w tej społeczności, która silną ręką odtrąca każde niepowodzenia i kłopoty, tu właśnie, w najmniej oczekiwanym i odpowiednim momencie... braknie wody. Długie godziny siedzę już w oknie i przypatruję się zaistniałej sytuacji. Hydrant stojący naprzeciw mojego domu wyrzuca z siebie dziesiątki litrów, zalewając już pół ulicy. Po 15 minutach od rozpoczęcia się katastrofy na miejsce wypadku przychodzi pani Stasia. Wykonuje serię rozpaczliwych okrzyków, po czym oddala się, by powrócić z panią Różą. Po długiej naradzie jedna z nich zostaje na straży, a druga potrząsając nerwowo głową odchodzi.
- Dzień dobry. – przybieram jak najbardziej zatroskany wyraz twarzy, by móc porozmawiać z sąsiadką, która z rękami na biodrach czeka przy hydrancie.
- Dzień dobry. Widziała Zuzia co nam się przydarzyło, no, wody ni ma.
- Ta...
- A joł już zaczęła podłogi myć i ciasto piec, i pranie żem wstawiła, na jajka wodę chciałam zagotować... – prawie krzyczy i założę się, że jej głos dociera do uszu wszystkich mieszkających na Zbożowej.
- A czy ktoś zadzwonił po pomoc?
- Ja, Róża poszła do sołtysa.
- Hmmm... No, to ja już chyba pójdę...
- Odkurzać?
- No... tak.
Po godzinie przy hydrancie pojawia się specjalista. Jego jaskrawy strój zadowala Winowianki, które przekonane o jego profesjonalizmie wracają do domów, by obserwować go już tylko z okna. Nasz kosmonauta profesjonalnie kopie hydrant, po czym oddala się nieśpiesznym krokiem pana sytuacji. Po kolejnych dwóch godzinach nerwowych telefonów, jaskrawy profesjonalista zjawia się ponownie, tym razem badawczo przygląda się hydrantowi, a nawet kuca przy nim na chwilę i znów znika. Za trzecim podejściem udaje się mu wyciągnąć z kieszeni klucz i coś tam pokręcić przy jakieś śrubie, ale dopiero za czwartym razem, kiedy przyjeżdża już dwóch profesjonalistów, hydrant zostaje naprawiony.
I znów na całej ulicy w ruch idą wszystkie szmatki, a na twarzach energicznych Winowianek pojawia się zacięty wyraz walki z brudem.
Piątek, 9 kwietnia, 2004 – święto kościelne, dzień męki Pańskiej. Winowski kościół pełen ludzi, taki widok nie jest jednak niczym nienormalnym. Szczególnie zadziwiająca tutaj jest niezwykle częsta obecność młodzieży przy każdej okazji. Przed nami roztacza się uroczy obrazek kilkunastu ministrantów w olśniewająco białych szatach, otaczających zadowolonego księdza , nad nami na chórze śpiewa wiejska schola... Wszystko pięknie, nawet do komunii wszyscy chodzą. Pocieszający jest to widok w naszych czasach, kiedy coraz częściej młodzi ludzie unikają instytucji kościoła. Winowska młodzież od małego miała wpajane przez matki, ojców i babcie jak ma być.
Po wieczornej mszy wracam na piechotę do domu, za mną idą dwie dziewczyny i głośno rozmawiają.
- Poczekaj, potrzymaj mi przez chwilę komę, muszę znaleźć forsę.
- O, masz nowego smsa od Adama.
- Przed chwilą widziałam go przecież w kościele...przeczytaj.
- Wesołych jajeczek.
- Tylko tyle?
- Już ja wiem o jakie jajeczka mu chodzi...
- Odpisz mu tak: Obyś w łóżku był tak mocny jak zajączek wielkanocny, żeby była też owocna Twoja Palma Wielkanocna, abyś spuszczał się z fajfusa tak obficie jak w Dyngusa!
Przyśpieszam kroku, a ich głosy cichną.
Sobota, 10 kwietnia, 2004. Wychodzę z domu po proszek do pieczenia, którego zabrakło. Sklep w Winowie, to niezwykle ciekawy obiekt. Pomijając, że sam budynek jest stary i zniszczony to, zawsze o każdej porze dnia, przed sklepem siedzi paru pijaków. Mimo kolejnego apelu z kościoła, nawet w Święta jest tu udostępniany im alkohol. Wchodzę przez drzwi, w których zawieszony jest dzwoneczek, jednak kiedy jego dźwięk rozlega się w sklepie, nikt nie przychodzi by mnie obsłużyć. Czekam dobrych pięć minut, zanim przy ladzie pojawia się ekspedientka. Gdzieś z zza szafy słyszę jak jej koleżanka mówi:
- Nie sprzedawaj im już dzisiaj na zeszyt
- Dlaczego?
- Bo już i tak dzisiaj popili, poza tym rzadko kiedy oddają, rolnicy od siedmiu boleści.
Kobieta przewraca oczami. Kiedy wychodzę z proszkiem w ręce, właśnie odmawia komuś sprzedania mu „jednego”. Staję w drzwiach i patrzę jak w końcu ulega i pisze coś na karteczce, którą szybko chowa do leżącego na ladzie notesu. Zadowolony mężczyzna odwraca się, trzymając w ręku butelkę. Zauważa mnie
- Co się tak gapi, człowieka nie widziała?