George Washington urodził się 11 lutego 1732 roku w domu w Wirgini, w pobliżu ujścia Pope Creek do Potomacu. Wkrótce rodzina przeniosła się o jakieś 60 km w górę rzeki do położonego na stromej skarpie domu, znanego później jako Mount Vernon. Kiedy miał 6 lat, nastąpiła kolejna przeprowadzka, do farmy leżącej na brzegu rzeki Rappahannock, naprzeciw Fredericksburga. Tu George spędził dzieciństwo.
Zaplanowano w rodzinie, że George, podobnie jak kiedyś jego ojciec i dwaj starsi braci, wyjedzie na naukę do Anglii. Niestety tak się nie stało. Gdy miał 11 lat, zmarł jego ojciec, a tym samym upadły wszelkie nadzieje na studia zagraniczne.
Większość swego majątku Augustine Washington zapisał dwu najstarszym synom, przyrodnim braciom George’a. Dom rodzinny, Ferry Farm, miał ostatecznie przypaść jemu, ale na razie pozostawał pod nadzorem matki. Mary Ball Washington, przez całe swe długie życie nie chciał mu go oddać.
Po śmierci ojca George wyrastał pod wymagającym okiem matki na głowę rodziny i opiekuna rodzeństwa. Zostawszy w wieku 11 lat ojcem dla swych młodszych braci i sióstr oraz główna podporą, zarazem i ofiarą despotycznej matki, przyszły przywódca narodu wymykał się z domu tak często, jak tylko mógł. Sam znalazł sobie ojca w przyrodnim bracie Lawrensie, starszym od niego o 14 lat. To Lawrence właśnie, otrzymawszy stopień oficera amerykańskiego pułku wchodzącego w skład regularnej armii brytyjskiej, rozbudził w chłopcu zamiłowanie do wojska. Przetrwać ono miało przez całe jego życie.
Zapewne dzięki matce zachowały się szkolne zeszyty Washingtona, które nie świadczą by wyszedł poza naukę elementarnej geometrii i zodiakalnych konfiguracji gwiezdnych.
W edukacji Washingtona niepomiernie większą rolę od jakiejkolwiek szkoły odegrał z pewnością pobliski dwór Belvoir. Była to amerykańska siedziba wielkiego angielskiego rodu Fairfaxów. Pierwszym świadectwem niezwykłych umiejętności George’a może być sposób, w jaki ten młody chłopak zaskarbił sobie względy klanu Fairfaxów i został przyjęty na jego łono. W Belvoir przyszły wódz rewolucji zetknął się po raz pierwszy ze stylem życia angielskich klas wyższych.
Młody George podbił jego lordowską mość swoimi niezwykłymi umiejętnościami w polowaniu z nagonką. Dzięki wpływowi Fairfoxa młodzieniec trafiłby niechybnie do brytyjskiej floty, gdyby matka nie urządziła mu piekła, że ją porzuca, wobec czego musiał rozpakować torby podróżne. Później Fairfaxowie pchnęli go w zupełnie innym kierunku. Młody Washington uczestniczył w wyprawie mierniczej mającej wytyczyć granice posiadłości Fairfaxów w dolinie Shenandoah za Pasmem Błękitnym. Washington miał wówczas 16 lat. Uczestniczył w tej wyprawie głównie dla rozrywki. Zdawał sobie jednak sprawę, że powinien zacząć zarabiać. W wieku 17 lat podjął pracę jako mierniczy na terenach położonych za Pasmem błękitnym. Rok później zdołał nabyć pierwszy kawałek ziemi –585 hektarów nad Bullskin Creek, dopływem shenendoach.
Gdy Washington zaczął torować sobie drogę w świecie, zawisła nad mim męcząca zmora. Ukochany brat Lawrence zapadł na gruźlicę. George towarzyszył umierającemu w podróży na Barbados. Była to jedyna podróż morska w życiu Washingtona, jedyna podróż poza granice przyszłych Stanów Zjednoczonych. Sam zachorował wówczas na ospę, co później miało się okazać dla niego dobrodziejstwem. Zyskał odporność na tę chorobę, która podczas rewolucji amerykańskiej spowodowała więcej ofiar niż wszyscy pozostali jej wrogowie.
W Wirginii, jak w każdej kolonii, miejscowa społeczność utrzymywała ochotnicze oddziały milicji mającej pełnić rolę sił zbrojnych. Bardziej to przypominało klub męski, w którym pito i politykowano. Lawrence, mianowany był jej dowódcą w Wirginii. Po śmierci brata George zabiegał o to stanowisko. Dążył do niego metodą Fairfaxów, to jest nie przez opanowanie sztuki wojskowej, lecz przez szukanie poparcia wpływowych członków rządu. W ten sposób, zgodnie ze zwyczajami arystokratycznego świata, uzyskał w wieku 20 lat stopień majora i miał odtąd ćwiczyć milicję w sztuce, której sam nie posiadł.
Między Anglią a Francją trwała zimna wojna, w której każda ze stron usiłowała powstrzymać ekspansję drugiej. Jednym z rozsianych po świecie obszarów spornych była dolina Ohio. Francja wdzierała się tam od strony Kanady, Brytyjczycy- przez góry Allegheny. Dolinę zamieszkiwali Indianie. Najwyższy oficjalny przedstawiciel Korony urzędujący w Wirginii, gubernator Robert Dinwiddie, sprzymierzył się z wpływowymi osobistościami w swej kolonii oraz w Londynie (między innymi z Fairfaxami), by uzyskać nadanie 200000 hektarów ziemi dla Ohio Company.
Sen z oczu Dinwiddiego spędzały pogłoski, że Francuzi, kontrolujący obszar Wielkich Jezior, umacniają drogę od jeziora Erie do rzeki Ohio i jej dopływów. Tak żeby ich oddziały mogły bezpiecznie dostać się na leżące na zachód od Wirginii tereny, do których pretendowała Ohio Company. Skarżył się na nich swemu monarsze. Jerzy II nakazał zbudować fort oraz wyprawić do puszczy wysłannika mającego ustalić pozycję Francuzów. Gdyby rzeczywiście znajdowali się oni na ziemiach, do których pretensje zgłaszali Brytyjczycy, miał im zalecić wycofanie się. Jeśliby intruzi nie usłuchali, Dinwiddie mógł użyć siły.
Znalezienie odpowiedniego wysłannika sprawiło Dinwiddiemu poważne trudności. Żaden mieszkaniec Wirginii o pozycji społecznej odpowiadającej randze królewskiego emisariusza nie był obeznany z puszczą.
Pleinpotent Fairfaxów poparł kandydaturę młodzieńca odznaczającego się niezwykłymi warunkami fizycznymi. Wprawdzie nie przebył on jeszcze nigdy Alleghenów. Miał już jednak doświadczenie zdobyte przy wytyczaniu parceli na wpół dzikiej dolinie Shenandoah. George Washington, choć miał zaledwie 21 lat, robił przy tym wrażenie człowieka stworzonego do sprawowania przywództwa. Przydzielono mu dwóch tłumaczy. Holendra Jacoba von Brama- który kiepsko znał zarówno francuski jak i angielski- oraz handlarza futrami Christophera Gista. Ten z kolei okazał się mniej biegły w narzeczach indiańskich, niż oczekiwano. Było tam też 4 myśliwych, którzy występować mieli jako słudzy, kilka wierzchowców i parę jucznych koni. Oto cały skład ekspedycji, która w październiku 1753 roku, zmagając się już od początku ze śnieżycami, przebyła góry i znalazła się w dzikiej dolinie Ohio.
Washington na czele swej grupy dotarł wkrótce do miejsca, gdzie Monongahela łączy się z rzeką Allegheny i tworzy majestatyczną Ohio(dziś Pittsburgh) stanowiły punkt strategiczny panujący nad tysiącami kilometrów kwadratowych puszczy, nie znaleziono żadnych ludzkich śladów. Przez dwa dni Washington sam badał okoliczne lasy, szukając- mimo swej ignorancji w sprawach wojskowych- odpowiedniego miejsca do postawienia fortu. A jednak jego wybór znalazł uznanie zarówno Anglików, jak i Francuzów, którzy później prowadzili prace fortyfikacyjne właśnie w wyznaczonym przez niego miejscu.
Gdy ekspedycja Washingtona zebrała się ponownie i wyruszyła w dalszą drogę, dotarła wkrótce do indiańskiej wioski Logstown, w której spodziewał się uzyskać eskortę wojowników na dalszą drogę. Washington spotkał się z wodzem Irokezów (miał on odegrać w jego dalszych losach rolę większą niż ktokolwiek się spodziewał). Teraz żółtodziób mógł popróbować swych umiejętności w zawiłej sztuce pertraktacji z Indianami. Zabrał się żwawo do dzieła i –oczywiście –ośmieszył się. Na wstępie przypomniał Indianinowi o zawartym układzie przyjaźni z Brytyjczykami. Pół –król nie kwestionował go, uważał jednak, że Anglicy zgodnie z układem mieli tylko handlować, a nie pretendować do ziem. Zapytał również z jaką misją Washington udaje się do Francuzów. Washington zdawał sobie sprawę, że nie powinien w żadnym wypadku mówić o roszczeniach Jerzego II do doliny. Indiański mąż stanu przyjął unik za dobrą monetę. Żeby nie prowokować Francuzów, pół –król nie dał Washingtonowi zbrojnej eskorty. Dalej towarzyszyło mu trzech starych wodzów (w tym pół –król), oraz jeden myśliwy, zaopatrujący ekspedycję w mięso.
Podróż do pierwszego z szeregu francuskich fortów nie była uciążliwa. Washington wszedł do fortu i spotkał się z najwybitniejszymi specjalistami od negocjacji z Indianami. Powiedzieli oni Washingtonowi, że musi wieść swe posłanie dalej. Washington wybrał się w dalszą drogę. Pogoda mu nie sprzyjała. W odległym o setki kilometrów od cywilizacji posterunku przyjęto go z pompą. Washington przyodziany w mundur majora Wirginii, odbył oficjalne spotkanie z jeszcze bardziej eleganckim Legardeurem de st. Pierre. Młodzieniaszek z Wirginii przedłożył mu ultimatum Jerzego II, stary Francuz odrzucił je.
Była już połowa grudnia, powrót był trudny. Chcąc jak najszybciej uprzedzić Dinwiddiego o zbliżającej się inwazji Francuzów, Washington zadecydował, że on i Gist pójdą o własnych siłach. Gist ostro się temu sprzeciwiał. Tym bardziej, że Washington wziął w indiańskiej wiosce Muthering Town, przewodnika któremu Gist nie ufał. Dinwiddie, dowiedziawszy się o tym, zabrał się do przekonywania mieszkańców Wirginii, że po to, by uprzedzić atak Francuzów, kolonia powinna opłacić budowę fortu w Widłach Ohio.
W wyniku politycznych przetargów Dinwiddie zdołał wreszcie uzyskać zgodę ciała ustawodawczego Wirginii na powołanie pod broń 300 ludzi. Dowództwo chciano powierzyć 21 –letniemu majorowi Washingtonowi. Zadośćuczyniłoby to jego ambicjom, ale niepewność siebie, wzięła w nim górę. Zdaniem Washingtona, nadawał się on do objęcia zastępstwa, natomiast na stanowisko dowodzącego przekracza jego możliwości i doświadczenie. Dinwiddie przychylił się do tej odmowy.
Gubernator wysłał operacyjny oddział składający się z 33 ludzi, by zbudowali fort w Widłach Ohio. Kiedy dotarły stamtąd pogłoski o poważnej inwazji Francuzów, przez góry wysłano Washingtona na czele zebranych dotąd sił liczących 159 ludzi. W kwietniu 1754 roku udali się oni na zachód.
Wkrótce Washington ujrzał zbliżającą się w jego kierunku nieliczną załogę fortu. Żołnierze opowiadali, jak to okrążyli ich Francuzi i Indianie, którzy nadpłynęli z armatą z północy. Na szczęście nie zostali zaatakowani, lecz tylko grzecznie wyproszeni i odesłani z powrotem do Wirginii. Washington był pod wrażeniem wiadomości, jakoby pół –król przeklął najeźdźców. By nie porzucić indiańskich sprzymierzeńców, Washington postanowił kontynuować marsz mimo znacznej przewagi liczebnej przeciwnika. Pół –król powiadomił go wkrótce o czyhającym w okolicznych lasach oddziale Francuzów. Chociaż Anglia i Francja nie były ze sobą formalnie w stanie wojny, a Francuzi nie zaatakowali angielskiego garnizonu u Wideł Ohio. I chociaż Dinwiddie nakazał mu uprzedzić wroga, nim podejmie przeciwko niemu działania, Washington samowolnie zdecydował się obrać indiańską taktykę niespodziewanego ataku. W potyczce jaka się wywiązała, przeciwnicy ledwo zdążyli chwycić za broń i tylko nieliczni zdołali odpowiedzieć ogniem.
Błyskawiczne zwycięstwo odniesione przez Washingtona wydawało się całkowite. 10 Francuzów poległ, resztę wzięto do niewoli. Ci co przeżyli nie ukrywali oburzenia. Tłumacze wyjaśnili, że jeden z poległych, Joseph Coulon, Sieur de Jumonville, dowodzący oddziałem, pełnił misję podobną do tej, jaką kilka miesięcy wcześniej spełniał Washington. Miał uprzedzić Brytyjczyków o francuskich roszczeniach do tych ziem. Zdaniem jeńców Washington zaatakował pokojową misję i zamordował ambasadora. On jednak nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji. Upierał się, że bez względu na to, jakie listy wieźli Francuzi, mieli oni wrogie zamiary.
Według informacji leśnego zwiadu Francuzom wznoszącym fortyfikacje w Widłach Ohio (Fort Duquesene) pozostało dość ludzi by wysłać 800 żołnierzy i 400 Indian w celu rozbicia nielicznej armii Washingtona. Jego indiańscy sojusznicy szybko go opuścili. Pól –król przewidywał porażkę Brytyjczyków i nie miał ochoty w niej uczestniczyć. Nim się oddalił uprzedził, że fort, który Washington postanowił zbudować okaże się bezużyteczny. Rzeczywiście Fort Necessity był dziełem całkowitej niekompetencji. Większość żołnierzy chronił tylko nasyp ziemny i fosa. Oczekując ataku nieprzyjaciela przez puste pole, w ogóle nie zwrócono uwagi na porośnięte krzewami wzgórza, pod którymi stał fort.
3 lipca 1754 r. doszło do bitwy. Francuzi i Indianie rozlokowali się na wzniesieniach, z których prowadzić mogli krzyżowy ostrzał umocnień. Bitwa ciągnęła się, obie strony raczyły się salwami z muszkietów, ale Francuzi mieli nieustanną przewagę. Po południu spadł deszcz. Ulewa zmusiła walczących do zaprzestania ognia, choć nie na długo. Fort Necessity był tak usytuowany, że przekształcił się w zbiornik wodny. Dach zaczął przeciekać i zniszczeniu uległy zapasy prochu. Washington nie chciał się jednak poddać. Dodawał otuchy swoim ludziom. Obrońcy fortu znowu zaczęli strzelać. Zapadł już zmrok, kiedy zwyciężający Francuzi zaproponowali rozmowy. Zawieszenie broni pozwoliło Washingtonowi oszacować straty. Zabitych i rannych było około 100 ludzi –jedną trzecią swych sił. Prawie nie miał żywności ani zdatnego do użytku prochu. Najcięższe warunki kapitulacji nie byłyby zaskoczeniem.
Dowódca sił francuskich, Coulon de Villiers, okazał się bratem zabitego Jumonville’a. De Villiers zgadzał się teraz, by oddziały Washingtona wycofały się i wróciły do domu.
Reperkusje tej sprawy w Europie były katastrofalne. W przeddzień wojny z Francją Korona Brytyjska uchodziła nie tylko za agresora, ale również za bezwzględną potęgę mordującą dyplomatów.
Nieliczni pozostali przy życiu żołnierze Washingtona uznani zostali za „pułk Wirginii”. Washingtonowi wydawało się, że u progu wojny z Francją nie było nic bardziej naturalnego jak wcielenie całego pułku do regularnej jednostki. Gdy wciąż oczekiwał awansu, zawiadomiono go o rozwiązaniu pułku Wirginii. George Washington zrezygnował ze służby wojskowej.
W grudniu 1754 roku Washington wydzierżawił od wdowy po swoim przyrodnim bracie Lawrensie. Postanowił zostać plantatorem. Mimo wielkiego zamiłowania do wojska, odrzucił propozycję nowego brytyjskiego dowódcy, gubernatora Marylandu Horatio Sharpe’a, by służyć jako doradca od przepraw górskich. Ofiarowany mu stopień pułkownika byłby czysto honorowy.
Chociaż wojny jeszcze oficjalnie nie wypowiedziano, stosunki miedzy Francją a Anglią stawały się coraz bardziej napięte. Po Potomack, nad którym leżała farma Washingtona, żeglowała brytyjska eskadra. W marcu 1755 roku na czele dwóch brytyjskich pułków generał Edward Braddock przybył do Alexandrii. Zaprosił całą okoliczną socjetę na paradę. George chciał uzyskać przy generale taka pozycję, która otworzyłaby mu ponownie drogę do kariery wojskowej i pozwoliła zdobyć większą biegłość w sztuce militarnej. Braddock słyszał o Washingtonie już wcześniej jako o tym, kto wie więcej niż ktokolwiek inny o puszczy, którą jego armia musiała przebyć w drodze do Wideł Ohio, by zdobyć fort Duquesene. Energiczny i poważny kolonista wywarł na generale silne wrażenie. Braddock wyznaczył mu spotkanie, na którym miano ustalić udział Washingtona w zbliżającej się kampanii.
Ponieważ generał nie mógł zaoferować Washingtonowi żadnego stopnia, który uznałby za odpowiedni, ten zgodził się służyć jako adiutant –ochotnik bez stopnia.
Chociaż Washington przetarł już wcześniej własny szlak przez góry, był teraz pod wielkim wrażeniem tego, jak angielscy inżynierowie układają równy, starannie umocniony szlak. Wiedział jednak dobrze, że przy tym tempie prac armia nie dotrze do Fortu Duquesene przed zimą. Brytyjczycy przemieszczali się teraz szybciej pomagając inżynierom.
Washington podczas tej podróży zachorował. Prawdopodobnie na dyzenterię, która zmusiła go do pozostania na tyłach. Źle się czuł z powodu fizycznych cierpień oraz z obawy, ze nie weźmie udziału w zdobyciu fortu. Daleki od wyzdrowienia podjął uciążliwą podróż wozem. Z niemiłym uczuciem przejechał koło fortu Necessity i miejsca potyczki z Jumonville’em i posuwał się w głąb terytorium. Dotarł do armii w miejscu położonym o ponad 3 kilometry od Monongaheli i o 19 kilometrów of Fortu Duquesene. 9 lipca 1755 roku miał przynieść największą katastrofę w całej anglo –amerykańskiej historii. Najbardziej niebezpiecznym manewrem zaplanowanym przez oficerów było dwukrotne przebycie rzeki Monongaheli. Przeprowadzono go z zawodową sprawnością, nie napotykając żadnego oporu. Żołnierze Braddocka wpadli w pułapkę. W szerokiej na ponad trzy metry przecince, byli doskonałym celem. Regularni żołnierze brytyjscy byli niezaprawieni do indywidualnej walki poza ustalonym szykiem oddziałów. Wróg był niewidoczny. Z lasu, z obu stron, rozległa się gęsta strzelanina. Brytyjczycy przemieszani ze sobą na wąskiej, długiej, wystawionej na ogień drodze, bezwładnie ostrzeliwali się nawzajem, beznadziejnie próbując się uchronić od niewidzialnego, siejącego spustoszenie wroga. Braddock odrzucił żądanie Washingtona, by pozwolono mu poprowadzić miejscowych żołnierzy w las. Chciał podjąć walkę z przeciwnikiem zgodnie z jego własną taktyką. Ranny Braddock rozkazał Washingtonowi wrócić konno do oddalonego o ponad 60 kilometrów i przyprowadzić posiłki. Dotarł do celu, ale posiłki, które miał przyprowadzić, były zbyt przerażone by wyruszyć. Braddock zmarł. Pozostali przy życiu żołnierze uciekli do Filadelfii.
W oczach swych rodaków Washington był bohaterem tragicznej wyprawy Braddocka. Czy nie skłaniał zawodowego dowódcy do obrania innego sposobu walki? A kiedy mu na to wreszcie pozwolono, czy nie wyprowadził niedobitków z indiańskiej zasadzki? Jego sława przekroczyła granicę Wirginii, głośno o nim było na całym kontynencie. Dowództwo brytyjskie dość miało dzikiej puszczy w dolinie Ohio. Przeniosło swe działania na północ, a z obszarów leżących na zachód od Wirginii zrezygnowało, zostawiając je Francuzom i ich indiańskim sojusznikom. Rubieże osiadłej Wirginii, dolina Shenandoah między Alleghrnami a Pasmem Błękitnym, stała dla nich otworem.
Zgromadzenia Wirginii powołało własną armię o zmiennej liczebności (od 1200 –2000 ludzi). 22 letniego Washingtona mianowano pułkownikiem pułku Wirginii i głównodowodzącym wszystkich jej sił. Chociaż nadal głośno wyrażał wątpliwości co do swoich kompetencji, zdawał sobie jednak sprawę, że musi mocno wziąć wszystko we własne ręce. Stawką bowiem była jego reputacja. Nie powinien być uzależniony od innych. Chciał sam mianować oficerów i samodzielnie zapewniać sobie zaopatrzenie. Zgromadzenie chętnie zrzuciło z siebie odpowiedzialność i powierzyło mu troskę o wysiłek obronny.
W końcowej fazie walk, które trwały jeszcze po klęsce Braddocka, odnotowano kilka pojedynczych wypadów Indian, ale granica nie stała w płomieniach. Najtrudniejsze problemy, jakie nękały Washingtona wynikały z roszczeń Anglików wobec kolonistów oraz z rywalizacji między samymi kolonistami.
Fort Cumberland, choć stanowił niezbędny Wirginii posterunek przedni, leżał już za jej granicami, na terytorium Marylandu. Dowódcą fortu został John Dagworthy, mieszkaniec Marylandu, człowiek w średnim wieku. Choć był tylko kapitanem, upierał się, że jako oficer regularnej armii wyższy jest rangą od głównodowodzącego wszystkich sił Wirginii. Cieszący się poparciem gubernatora Marylandu Sharpe’a, wydawał rozkazy oddziałom Washingtona i przechwytywał zaopatrzenie gromadzone przez niego.
Rozwścieczony Washington zdecydował nie stacjonować ze swymi oddziałami w Forcie Cumberland. Jego oburzenie odbiło się takim echem wśród przywódców politycznych Wirginii, że Dinwiddie na dobre zaniepokoił się, czy aby pretensje niższych rangą regularnych oficerów z Marylandu nie zniweczą całego wysiłku obronnego Wirginii. Napisał więc do tymczasowego głównodowodzącego brytyjskiego w Ameryce, gubernatora Massachusetts Williama Shirleya, domagając się, by Dagworthy’ego zmuszono do podporządkowania się. Dalej Dinwiddie dodał (niewątpliwie pod naciskiem Washingtona), że tego rodzaju komplikacji można by było uniknąć wcielając –przynajmniej na okres obecnego konfliktu –pułk Wirginii do regularnej armii.
W lutym 1756 roku, kiedy zima przerwała leśne walki, Washington pojechał do Massachusetts, by osobiście przekonać Shirleya. W Bostonie Shirley zgodził się uznać niektóre postulaty Washingtona. Oddalił pretensje Dagworthy’ego, ale tak by nie stwarzać precedensu. Po prostu uznał, że nie jest on oficerem regularnej armii. Ponieważ zaś zignorował sugestię wcielenia pułku Wirginii do regularnej armii, Washington pozostawał nadal w sytuacji, w której każdy regularny oficer mógł mu rozkazywać. Co więcej Shirley potwierdził, że Washington jako głównodowodzący wszystkich sił Wirginii ma podlegać rozkazom swojego starego wroga, gubernatora Marylandu –Sharpe’a.
Wirginia była tym wszystkim równie rozdrażniona, jak Washington. Zgromadzenie odrzuciło pretensje Sharpe’a i stwierdziło w głosowaniu, że szczupła armia, jaką powołano, ma za zadanie wyłącznie obronę lokalną i nie pozostaje w żadnym związku z jakąkolwiek inną armią.
Kiedy wraz z nadejściem wiosny walki rozgorzały na nowo, jego metoda obrony okazała się całkowicie nieskuteczna. Indianie niepostrzeżenie przemykali między fortami i napadali na pojedyncze domostwa. Ci, co się uratowali, uciekali do kwatery głównej Washingtona w Winchesterze. Washington początkowo domagał się posiłków milicji z głębi kraju. Później, gdy przekonał się, co warta jest ta amatorska siła zbrojna, prosił, by nie przysyłano mu jej więcej. Ludzie ci odmawiali posłuszeństwa i rozluźniali dyscyplinę jego własnych oddziałów. Na każdą wieść o pojawieniu się w okolicy Indian uciekali w popłochu z powrotem za Pasmo Błękitne. Z tego okresu pochodzą pierwsze listy Washingtona, w których prosił on władze by zrezygnowali z milicji i wzmacniały regularną armię –pułk Wirginii i, ostatecznie Armię Kontynentalną.
W stolicy Wirginii reakcja na protesty przeciwko milicji była inna niż oczekiwał. Oddziały milicji były w gruncie rzeczy klubami politycznymi, jej oficerowie znajdowali posłuch u prawodawców. Ci solidni, drobni właściciele ziemscy, pewni siebie i niezależni, czuli się pokrzywdzeni. Kazano im słuchać rozkazów oficerów Washingtona.
Washington wraz ze swoim pułkiem wystawiony został na ostrą krytykę, gdyż zadanie, jakie mu wyznaczono, okazało się niemożliwe do spełnienia. Nawet wielokrotnie liczniejsze siły nie zdołałyby obronić rozległych granic przed znajdującymi się w ciągłym ruchu Indianami.
Największą siłą Washingtona było bezgraniczne przywiązanie oficerów. Choć uważał, że ludzie o uznanej pozycji społecznej mają większą możliwość dostarczenia rekruta i szansę znajdowania posłuchu, próbował jednak promować najzdolniejszych. Zdecydowany był uzależniać dalsze awanse wyłącznie od zasług.
Washington jednak nie nauczył się jeszcze rezygnować z nierozważnej krytyki cywilnych przełożonych za niedomagania, którym nikt nie mógł zaradzić. Po przeprowadzeniu inspekcji w rojących się od Indian lasach w podległej jego komendzie dolinie Shenandoah napisał raport o całkowitym załamaniu się obrony. Dając w ten sposób dobitne świadectwo niepowodzenia własnych wysiłków, całą winą obciążył gubernatora i zgromadzenie –nie przysyłano mu posiłków i zaopatrzenia. Zwierzchnicy przerzucili odpowiedzialność z powrotem na niego. Oskarżyli go o spędzanie zbyt wiele czasu poza linią frontu.
Gdy doszła do niego wiadomość, że kolejny brytyjski zawodowy generał, lord Loudoum, przemierza ocean, by objąć dowództwo w Ameryce, Washington postanowił odwołać się do niego przeciwko władzom cywilnym kolonii. Wysłał do szkockiego para długi list, krytykujący między innymi Dinwiddiego, także przecież urzędnika Korony. Domagał się też, by armii kolonialnej powierzono zadanie, którego wykonać nie zdołały zawodowe oddziały Braddocka: wyrzucić Francuzów z Fortu Duquesene i w ten sposób obronić granice. Arystokrata jednak nie mógł dać posłuchu temu, co w jego oczach było bezczelną skargą nie zasługującego na zaufanie kolonisty przeciwko uznanej władzy. Kiedy Washington wybrał się do Filadelfii na spotkanie z Loudonem, ten kazał mu przez parę tygodni stygnąc z zapału, po czym udzielił krótkiej i chłodnej audiencji. Miejscowy bohater nie miał nawet okazji otworzyć ust, gdy importowany generał urągając jego autorytetowi dyktował taktykę i strategię jego pułkowi.
Podjąwszy ostatecznie decyzję o kolejnym ataku na Fort Duquesene, Brytyjczycy wysłali do środkowych kolonii generała brygady Johna Forbesa. Miał on poprowadzić 6000 –7000tys. ludzi, a więc trzykrotnie więcej niż Braddock. Ponieważ wreszcie postanowiono, że miejscowi oficerowie nie będą nadal podlegać rozkazom zawodowych oficerów niższego stopnia, Washington mógł teraz, bez poczucia poniżenia, wziąć udział w królewskiej ekspedycji jako pułkownik Wirginii. Utracił jednak wszelką nadzieję na wcielenie do regularnej armii i wkrótce popadł w konflikt z dowództwem brytyjskim.
Droga przez Allegheny do Ohio, którą jako pierwszy pokonał Washington, a po nim Braddock, zaczynała się w dolinie Potomacu. Gdyby inżynierowie Forbesa ją ulepszyli, produkty rozwijającego się Zachodu mogłyby spokojnie płynąć przez Wirginię i z Alexandrii, najbliższego Mount Vernon ośrodka, uczynić metropolię. Forbes jednak, nie widział powodu, by nakładać drogi w trosce o zyski Wirginii. Zamierzał poprowadzić nową drogę wprost do Pensylwanii. Chociaż Washington nigdy nie przemierzył terenów, którędy miał prowadzić nowy szlak, żywi przekonanie, że podczas budowy pojawią się przeszkody geograficzne nie do pokonania, które zniweczą całą wyprawę. Jego zdaniem całe to przedsięwzięcie było intrygą Pensylwańczyków i zniewagę dla Wirginii.
Pragnąc uspokoić Wirginię, Forbes wysłał mediatora, który miał się porozumieć z Washingtonem. Kiedy i to nie poskutkowało, dał mu ostrą reprymendę. Washington nadal obstawał przy swoim i głośno protestował w sprawach, na których się nie znał. Forbes, który był przede wszystkim zawodowym oficerem zaopatrzeniowym, wstrzymywał wymarsz armii po to, by doprowadzić do końca przygotowania, a tym czasem Washington oskarżał go o spowodowanie opóźnienia przez zmianę marszruty. Krytykował politykę Forbesa wobec Indian, nie mając najmniejszej wiedzy o tym, co aktualnie działo się w puszczy.
Po latach zimnej wojny Francja i Anglia znalazły się w stanie wojny faktycznej. Pozwoliło to flocie brytyjskiej rozciągnąć kontrolę nad Oceanem Atlantyckim. W rezultacie Francuzi nie mogli słać do Kanady amunicji i towarów, za pomocą których wspierali działania Indian i utrzymywali ich w posłuchu. Brytyjscy agenci próbowali przekonać plemiona z doliny Ohio, by porzuciły swych tak zwanych teraz sojuszników. Innym powodem opóźnienia wymarszu było więc oczekiwanie na zakończenia negocjacji. .
Oto jak niewiele rozumiał pułkownik Wirginii ze spraw wykraczających poza bezpośredni zakres jego działania. W swych listach nie wspomina nawet o zdobyciu przez Brytyjczyków leżącego o setki km na północ Fortu Niagara i tym samym odcięciu Francuzom dróg zaopatrzenia Fortu Duquesene. Zupełnie nie zdawał sobie sprawy z pomyślnego splotu okoliczności, zapowiadających zwycięstwo. Forbes miał wszystkie powody, by nie lubić Washingtona. Nie mógł jednak zaprzeczyć, że Wirgińczyk był najwybitniejszym w armii znawcą puszczy i taktykiem leśnej wojny. Awansowany czasowo do stopnia generała brygady, Washington otrzymał dowództwo brygady tworzącej straż przednią.
Na początku zimy Forbes tkwił jeszcze głęboko w puszczy. Właśnie postanowił czekać z ostatecznym natarciem do wiosny, kiedy przyszła wiadomość o porzuceniu przez Indian stanowisk wokół Fortu Duquesene. Na czele dwu i pół tysiąca ludzi Forbes ruszył szybko do przodu. Washington w daleko wysuniętej awangardzie wyrąbywał teraz puszczę i kładł drogę –niczego już nie brakowało.
24 listopada 1758 roku połączone oddziały Forbesa i Washingtona biwakowały w pobliżu Fortu Duquesene. Przedsięwzięto wszelkie środki ostrożności, by nie powtórzyć wcześniejszej klęski Braddock. Pojawili się Indianie dając znaki pokoju. Donieśli, że widzieli gęsty dym w dolinie Ohio. Cztery godziny później nadeszły dalsze wiadomości. Zdając sobie sprawę, że wobec dezercji Indian oraz przecięcia linii zaopatrzenia obrona jest niemożliwa, przeciwnik spalił fort i wycofał się w dół Ohio. Washington był bardzo zaskoczony. Pozornie nieosiągalny cel, do którego dążył przez cztery lata, zdobyto teraz bez jednego wystrzału.
Chociaż część pułku wyznaczono na garnizon w Widłach Ohio, Washington uznał, że teraz może podać się do dymisji. Przynajmniej na najbliższą przyszłość granica Wirginii była bezpieczna. Spełnił swój obowiązek. Powracał do Mount Vernon z przekonaniem, że na zawsze porzuca służbę wojskową.
Po rezygnacji Washingtona legislatura Wirginii uchwaliła entuzjastyczną rezolucję na jego cześć. W przypadku młodego człowieka, który tak szybko zaszedł tak daleko, naturalne wydawać by się mogło pogrążenie w samozadowoleniu, zawieszenie miecza nad kominkiem i odgrywanie roli triumfującego bohatera. A jednak zdawał sobie sprawę, że nie osiągnął wszystkiego, co mógłby osiągnąć. Jeśli chodzi o sprawy rodzinne, nie uzyskał wcielenia do regularnej armii, którego tak bardzo pragnął. W sferze publicznej jego sukcesom towarzyszyły liczne niepowodzenia. Poniósł porażkę pod Fortem Necessity, obrona granic była bardziej energiczna niż skuteczna. Jego cel ostateczny –wypędzenie Francuzów z Fortu Duquesene i z doliny Ohio –osiągnięto wbrew jego sprzeciwom, który uważał za dziwaczny.
Jako plantator w Mount Vernon nie zaprzątał swych myśli rozważaniem przygód, które przyniosły mu sławę. W swej korespondencji w ogóle nie wspominał o dalszym przebiegu kampanii przeciwko Francuzom i Indianom, w której wypędzono Francuzów z Kanady.
Późniejsze działania Washingtona wskazują, że w ciągu następnych lat przemyślał on jednak swe doświadczenia z wojny z Francuzami i Indianami. W miarę jak kształtował się jego charakter i rozszerzały się horyzonty, rozumiał coraz więcej. Zdał sobie dokładnie sprawę ze swych niepowodzeń i z ich przyczyn. To powolne samokształcenie miało zaowocować w przyszłości.
Przez 16 lat Washington był osobą prywatną. Powiększał swój majątek zgodnie ze starymi, zwyczajowymi wzorcami Wirginii: posażne małżeństwo, rozległe plantacje, zakup ziem na zachodzie.
Po ozdrowieniu z pozornie śmiertelnej choroby, zaręczył się z Marthą Dandridge Custis, nieco starszą od siebie wdową z dwojgiem małych dzieci, które dziedziczyły po jej pierwszym mężu duży majątek. Ślub z Marthą odbył się 6 stycznia 1759 r. Aczkolwiek początek współżycia nie był łatwy, małżonek wkrótce doszedł do wniosku, że małżeństwo był w jego życiu wydarzeniem szczęśliwym. Małżeństwo z Marthą nauczyło go, że w działaniu bardziej popłaca rozsądek niż uczucia.
Po pięciu latach, w czasie których Washington był typowym plantatorem, dojrzał on do decyzji, która wiodła do deklaracji niezależności od Anglii. Uznał, że system ekonomiczny przybrzeżnej Wirginii, któremu musiał się podporządkować, choć uświęcony przez tradycję, jest w istocie rujnujący. Uprawa tytoniu niszczyła kraj. Wymagała nieproporcjonalnie dużych nakładów pracy. Hodowla nastawiona wyłącznie na jeden produkt wystawiała farmera na łaskę i niełaskę pogody.
Washington postanowił zastosować na szeroką skalę ekonomiczne praktyki drobnych farmerów mieszkających u podnóża gór poza zasięgiem wielkich rzek. Nie dysponowali też rozległymi, płaskimi gruntami pod uprawę tytoniu ani niezbędną do tego siłę roboczą.
W 1765 roku Washington uprawiał już niewiele tytoniu, a w roku następnym –wcale. Głównym produktem jego gospodarstwa stała się pszenica, a przede wszystkim kukurydza. Ponieważ uprawy te wymagały mniejszego nakładu siły roboczej, mógł rozwijać inne dziedziny gospodarki. Zwiększył liczbę tkaczy, tak, że zaczęli oni produkować również dla sąsiedztwa; zbudował nowy młyn służący całej okolicy.
Nadwyżkę produktów ze swego majątku sprzedawał kupcom z Alexandrii, którzy płacili mu pieniędzmi lub wekslami znajdującymi się w obiegu w koloniach. Kontakty Washingtona z londyńskimi faktorami ograniczały się do stopniowego spłacania długów. Psychicznie coraz bardziej dystansował się od Anglii, którą w młodości traktował jako niekwestionowane centrum i stolicę świata.
Washington, który w młodości nazywał Anglię „ojczyzną”, skłaniał się teraz do wniosku, że Amerykanie nie mogą wiecznie pozostawać pod panowaniem Brytyjczyków. Skoro stali się innym narodem, powinni na własny sposób kształtować swój los. Miał nadzieję jednak, że kwestię tę można pozostawić przyszłym pokoleniom. Ale w połowie lat 60 zrodził się problem podatków. W wynikłej stąd kontrowersji znalazły wyraz wszystkie nieporozumienia i głębokie różnice postaw, jakie kształtowały się w ciągu 200 lat, kiedy Amerykanie musieli zaspokajać własne potrzeby w kraju tak różnym od Wysp Brytyjskich.
Ponieważ mieszkańcy kolonii korzystali z rozmaitych wydatków korony, miedzy innymi na wygraną wojnę z Francuzami i Indianami, Parlament w Londynie postanowił, że powinni oni podlegać opodatkowaniu. Ich zaś zdaniem nie może być opodatkowania bez reprezentacji. Skłoniło to parlament do ustaw represyjnych, które wywołały jeszcze mocniejszy sprzeciw Amerykanów; Brytyjczycy odpowiedzieli z kolei wzmocnieniem swych sił wojskowych w Ameryce. Reakcja Washingtona na to wczesne stadium konfliktu była umiarkowana. Kiedy Amerykanie próbujący uderzyć Brytyjczyków po kieszeni, postanowili nie importować brytyjskich towarów. Washington tylko częściowo poparł te zamiary jako metodę odwetu. W kwietniu 1769 r. groźba zniesienia swobód amerykańskich zaniepokoiła go do tego stopnia, że zaczął brać pod uwagę ewentualność zbrojnego powstania. Ale jedynie jako ostateczność.
Washington nie pretendował do miana polityka. Jego skromność niewątpliwie miała częściowo swe źródła w pamięci o tym, jak się ośmieszył podczas kampanii. Forbesa, gdy bronił z uporem lokalnego punktu widzenia w sprawach o znaczeniu międzynarodowym. Zdaniem Washingtona zasadnicze znaczenie miało pytanie, czy decyzje Brytyjczyków są okazjonalnym przejawem głupoty administracji, czy tez dowodem ukartowanego, spójnego planu opodatkowania. Wiadomość o zniszczeniu ładunku herbaty na brytyjskich statkach stojących w bostońskim porcie (16-12-1773), była dla niego wstrząsem. Sądził, że skłoni to Brytyjczyków do kolejnych sankcji. I właśnie skrajność tych sankcji zmusiła go do dokonania wyboru. Posunięcia, które doprowadziły do zamknięcia portu w Bostonie i przekreśliły kartę praw Massachusetts, stanowiły według niego bezprzykładne świadectwo najbardziej despotycznej tyranii stosowanej kiedykolwiek przez wolny rząd. Sprzeciw stawał się bezwzględnym nakazem. Washington jako członek Izby Obywateli i czołowa postać w hrabstwie Fairfax miał swój udział w rozmaitych aktach protestu oraz odwetu gospodarczego podejmowanych w Wirginii. Nie należał jednak do radykalnych zwolenników ruchu rewolucyjnego. Mimo to, gdy Izba wybierała siedmioosobową deputację do Pierwszego Kongresu Kontynentalnego, uplasował się na trzecim miejscu pod względem liczby głosów. Młody Thomas Jefferson w ogóle przepadł w wyborach.
Podczas oficjalnych sesji, które odbywały się w Filadelfii we wrześniu i październiku 1774 r., Washington prawie nie zabierał głosu. Czy zdawał sobie z tego sprawę, czy nie był bacznie obserwowany przez delegatów. Z oddali dobiegał szczęk broni, a jego sława wojskowa nie uległa zapomnieniu.
Kongres przegłosował dalsze represje handlowe, nie zdradzał najmniejszej chęci do kompromisu i zapowiadał wspólną odpowiedź kolonii siłą na siłę. Za takimi krokami głosował również Washington. To twarde stanowisko nie radowało jednak olbrzyma z Wirginii (Washington miał wówczas 42 lata). Wracał do domu mocno zatroskany. 17 lat temu porzucił służbę wojskową. Życie plantatora i pozycja społeczna w hrabstwie całkowicie go zadowalały.
Oczywiście, otwierały się również nowe perspektywy sławy. Teraz kiedy królewski gubernator Wirginii zarekwirowały cały proch kolonii, Washington wykorzystywał wszystkie swe wpływy, by powstrzymywać uzbrojoną milicję od zakłócania pokojowych negocjacji, które ostatecznie doprowadziły do zwrotu prochu. Jednocześnie jednak musztrował milicję, przygotowując się na najgorsze.
Podczas gdy w maju 1775 r. Washington uczestniczył w obradach Drugiego Kongresu Kontynentalnego, walki pod Lexington i w Concord wywołały echo rozchodzące się po całym świecie. (Walki koło Lexington i w Concord to pierwsze starcia zbrojne między wojskami brytyjskimi a milicją amerykańską –19 kwietnia 1774 r.) Liczne armia mieszkańców Nowej Anglii obozowała wokół utrzymywanego przez Brytyjczyków Bostonu. Świadomą intencją Washingtona było potwierdzenie woli walki mieszkańców Wirginii. Spodziewał się chyba, że tak jak podczas wojny z Francuzami i Indianami, również teraz zostanie głównodowodzącym wojsk swej kolonii. Kiedy po zebraniu się kongresu zaczęto mówić o możliwości powierzenia mu naczelnego dowództwa Armii Kontynentalnej, przekonywał swych przyjaciół z Wirginii, by zapobiegli temu posunięciu.
Pamięć o działaniach Washingtona podczas wojny z Francuzami i Indianami nie budziła nadmiernego zaufania do jego talentów militarnych, a przyszłe zadania zdawały się wymagać geniusza. W początkach wojny rewolucyjnej nie było tajemnicą, że wydatki będą musiały być ogromne, walka długa i zażarta, a wynik wątpliwy. Wiedziano również, że zasoby Wielkiej Brytanii są praktycznie niewyczerpalne, a flota jej panuje nad oceanem, że armie jej zdobywały laury na całym świecie. Brakował pieniędzy, bez których nie ma wojny.
Obrady kongresu, którym Washington się przysłuchiwał, nie świadczyły o niezłomnej determinacji obywateli. Przeważała polityka okazywania Koronie maksimum lojalności możliwej w tych okolicznościach. Gdyby kolonie nie podjęły działań wojennych, gdyby broniły się tylko w przypadku ataku. Jerzy III (1783 –1820 król Wielkiej Brytanii i Irlandii od 1760r.), jako suweren zarówno Ameryki jak i Anglii z pewnością zdołałby ugiąć parlament i swych ministrów. Kongres w dalszym ciągu żywił złudzenie o przejściowym charakterze całej tej wrzawy. Wszystkie te wahania nie zadawalały Massachusetts, w którym trwała wojna.
Gdy John Adams, szef delegacji Massachusetts, zastanawiał się, jak doprowadzić do jedności kontynentu, skierował swą uwagę ku umundurowanej postaci Washingtona. Był on najbardziej czczonym weteranem wojny z Francuzami i Indianami, wciąż jeszcze dość młodym, by poprowadzić do nowych zwycięstw. A ponadto Washington wywodził się z Wirginii.
Zasadą równie starą, jak wszystkie wysiłki zmierzające do jedności Ameryki, był podział przywództwa między Północnym Wschodem a Południem. Czyż mógł istnieć lepszy sposób wciągnięcia Kongresu, a tym samym całego kontynentu, do trwających już działań wojennych niż skłonienie delegatów, by wybrali na naczelnego wodza armii charyzmatycznego i doświadczonego wojownika z Wirginii? Adams energicznie nakłaniał do wybrania Washingtona. Washington nie uczestniczył w sesji, podczas której odbyło się głosowanie. Wybór był jednomyślny.
Gdy 16 czerwca 1775 r. Washington stanął przed Kongresem, nie wygłosił mowy obiecującej szybkie zwycięstwo. Przyjął odpowiedzialne stanowisko, ponieważ Kongres sobie tego życzył. Powiedział: „Gdyby jednak jakiś nieszczęsny wypadek wyrządził szkodę mej reputacji, proszę, by każdy ze zgromadzonych tu dżentelmenów pamiętali, iż dzisiaj z największą szczerością oświadczam, że nie czuję się godnym przyjęcia powierzonej mi władzy”. Wyraziwszy życzenie, by nie wyznaczano mu wynagrodzenia, a jedynie zwracano mu pieniądze za poniesione wydatki, których dokładny rejestr będzie prowadził, Washington usiadł.
Nowy wódz naczelny był pierwszym i jedynym członkiem Armii Kontynentalnej. Gdyby Kongres zmienił swoje nastawienie i politykę, on zostałby sam z bronią w ręku wobec triumfującej potęgi brytyjskiej jako najbardziej oczywisty zdrajca. Chociaż delegaci nie byli jeszcze gotowi by uznać formalnie armię Nowej Anglii za swoją, postanowili jednogłośnie, że będą sprzyjać, popierać i wspomagać George’a Washingtona, nie szczędząc życia i majątków.
John Adams, który doprowadził do tego wyboru, czuł się zaniepokojony. Jakkolwiek posunięcie to było politycznie niezbędne, pociągało jednak za sobą poważne niebezpieczeństwo wyniesienia człowieka jako symbolu sprawy, której zwycięstwo oznaczać będzie powstanie niepodległego państwa. Znajomość historii skłaniała Adamsa do przekonania, że silny człowiek nieuchronnie sięga po całą władzę. George Washington był niewątpliwie człowiekiem silnym.
Po mianowaniu Washingtona wodzem zbrojnego oporu przeciwko Brytyjczykom, zapanowało zaniepokojenie. Kongresmani, którzy bez przekonania uczynili ten niebezpieczny krok, chętnie usłyszeliby jakieś gwarancje. Lecz Wirgińczyk nie był skłonny ich dawać. Pamiętał dobrze, jak podczas wojny z Francuzami i Indianami miał okazję naocznie przekonać się o sprawności z jaką armia brytyjska prowadzić działania, które ją teraz czekały. Kongresmani musieli pocieszać się nadzieją, że brak pewności siebie skłoni Washingtona do słuchania rad i powstrzymywać go będzie przed pochopnymi działaniami.
Nie zdając sobie sprawy, że sieje ziarno pod przyszłe niesnaski, Washington zwrócił się o pomoc do czterech zachłannych mężczyzn. Każdy z nich doszedł do wniosku, że nowy wódz naczelny jest zbyt niekompetentny by dać sobie radę bez pomocy, jakiej łaskawi obiecali mu udzielić. Wśród owych czterech pierwszych doradców było dwóch wojskowych i dwóch biznesmenów o wpływach politycznych.
Charles Lee miał reputację wojskowego geniusza. Wielu patriotów żałowało, że nie mógł zostać wodzem naczelnym zamiast Washingtona. Minęło zbyt mało czasu, odkąd imigrował z Anglii, i był zbyt ekscentrycznego usposobienia. Zgodę na służbę pod dowództwem niekompetentnego Washingtona uważał za wielkie poświęcenie. Innemu angielskiemu pochodzeniu, Horatio Gatesowi, powierzono na żądanie Washingtona główne stanowisko sztabowe. Syn bieżącego majordomusa (a być może samego księcia), dosłużył się w armii brytyjskiej stopnia majora. Następnie stwierdził, że mimo wybitnych zdolności niejasne pochodzenie zamyka mu drogę do dalszego awansu. Washington, który służył z nim podczas poprzedniej wojny, namówił go by wyemigrował do Wirginii.
Aby zyskać nieco wiedzy o świecie i politycznej finezji plantator z Wirginii wziął sobie na doradców dwóch przywódców rewolucji: prawnika Josepha Reeda i kupca Thomasa Mifflina. Reed był fanatykiem o smutnym, melancholijnym obliczu. Mifflin, który prowadził interesy na skalę zupełnie obcą Washingtonowi, był równie dobrze znany jako orator. Gdy później Washington stanął już na własnych nogach i uniezależnił się od swych pierwszych doradców, wszyscy czterej zmienili się w jego niebezpiecznych wrogów.
23 czerwca 1775 r. Washington z towarzyszącymi mu osobami wyruszył w drogę do Cambridge, gdzie stała armia.
Droga Washingtona wiodła przez Nowy York. Za zrządzeniem przypadku tego samego dnia, kiedy zamierzał przeprawić się promem przez Hudson, do przystani w Nowym Yorku , do przystani przybić miał powracający z wizyty w Anglii królewski gubernator William Tyron. Chwiejna w swej postawie Rada Prowincjonalna Nowego Roku znalazła się w rozterce. Nie bardzo wiedziała czyje przybycie ma świętować. Ostatecznie postanowiono, że jedna kompania milicji będzie witała Tyrona, druga Washingtona.
Pierwszy przyjechał Washington i wprowadzono go do miasta z godną paradą. Jednak w trakcie przyjęcia na jego cześć wielu ważnych gości wymknęło się po cichu: właśnie witano Tyrona. Generał i gubernator mieszkali w bliskim sąsiedztwie. Podczas gdy obserwatorzy usiłowali ocenić nastroje w Nowym Yorku porównując zainteresowanie, jakim obdarzono obu wrogich sobie przywódców. Washington stwierdził, że jego pierwsze rewolucyjne współzawodnictwo przebiega nie na polu walki, lecz na arenie politycznej i toczy się o popularność.
Nie będąc w istocie żołnierzem, Washington nigdy nie traktował militarnego zwycięstwa nad przeciwnikiem jako podstawowego środka przesądzającego o zwycięstwie w wojnie rewolucyjnej. Zgodnie z jego przekonaniem walka toczyła się głównie o myśl każdego Amerykanina. Gdyby większość obywateli uznała, że mieć będą lepiej w warunkach zreformowanego poddaństwa Koronie, wszystkie warunki militarne mające na celu pokonanie Brytyjczyków byłyby równie bezcelowe jak próby zawrócenia biegu rzeki. Gdyby natomiast naród okazał zdecydowane poparcie prawom amerykańskim i stał za nimi twardo w każdej potrzebie, Brytyjczycy mogliby z równym powodzeniem użyć swej potęgi militarnej do poskramiania oceanu.
Podczas pobytu w Nowym Yorku Washington dowiedział się o wielkiej bitwie o Bunker (czy Breed’s) Hill pod Bostonem (17.06.1775 r.). Donoszono o porażce patriotów, gdyż armia Massachusetts została wyparta z zajętych pozycji. Nowy wódz naczelny był jeszcze za mało doświadczony, by uzmysłowić sobie znaczenie ogromnych strat jakie ponieśli Brytyjczycy. Zamorscy generałowie do tego stopnia pogardzali swym nieprofesjonalnym przeciwnikiem, że ława za ławą słali zawodowych żołnierzy przeciwko śmiesznym, ziemnym umocnieniom zbudowanym przez Amerykanów. Gdy przeliczyli swych zabitych, zdali sobie sprawę z gorzkiej nauczki, jaką dostali. Ponieważ uzupełnienia uzyskać mogli tylko wielkim kosztem zza oceanu, nie stać ich już było na dalsze poważne straty. Uświadomienie sobie przez Washingtona, jakie wnioski wyciągnęli Brytyjczycy, wpłynęło zasadniczo na jego strategię.
W drodze do armii Washington zatrzymał się w Watertown, siedzibie legislatury Massachusetts. Jak stwierdził, nie brak tu było rewolucyjnego zapału. To jednak, co ustawodawcy mieli mu do powiedzenia , nie dodawało otuchy. W armii panował wielki rozgardiasz, niemal wszystko wymagało uporządkowania. Ponadto zaś wcale nie było jasne, czy oddziały jankesów dobrowolnie podporządkują się rozkazom Wirgińczyka. Washington dobrze pamiętał, że jego poprzedni pobyt w Massachusetts miał na celu przeciwstawienie się roszczeniom mieszkańca Marylandu do prawa rozkazywania regimentowi Wirginii. Rozsądne wydało mu się wykorzystanie niedzieli do dyskretnego pojawienia się w obozie.
Pierwszym obowiązkiem Washingtona było zbadanie sytuacji strategicznej. Linia brzegowa zatoki, nad którą leżał Boston, tworzyła poszarpany półksiężyc. Armia Nowej Anglii obozowała wzdłuż tego łuku i w leżącym za nim miasteczku Cambridge. W zatokę wrzynały się dwa półwyspy, odległe od siebie u nasady o jakieś 16 km, a na wysokości cypli oddzielone tylko wąskim kanałem. Wąskie przesmyki łączące półwysep z kontynentem zostały tak potężnie ufortyfikowane, że były nie do przebycia dla armii. W zatoce wznosił się jakby las martwych drzew –tworzyły go maszty angielskich okrętów, które panowały nad pełnym morzem. Kiedy Washington po raz pierwszy objeżdżał obozowiska Nowej Anglii, odór, jaki się nad nimi unosił przekonał go, że wojsko nie kopie latryn i wystawia się na niebezpieczeństwo zarazy. Nikt tam w zasadzie nie wydawał rozkazów ani też ich nie słuchał. Milicja wybrawszy swych oficerów, oczekiwała od nich uległości wobec suwerennych wyborców. Okopy zbudowano według niezaradnych wskazówek i dowolnych pomysłów. Wszystko wymagało tu reorganizacji, nowego porządku, umocnienia.
Najniezbędniejsza była zdaniem Washingtona reforma, która doprowadziłaby do powstania korpusu oficerskiego z prawdziwego zdarzenia. Degradował i zaskarżał licznych oficerów za niekompetencję lub niedbalstwo.
Ponieważ nieprzyjaciel dzięki swej flocie zdolny był skoncentrować siły do ataku na dowolnym odcinku linii obronnych, Washington rozkazywał, żeby oddziały na wypadek alarmu miały zawsze osiodłane konie. Gdyby chciał mieć do dyspozycji w każdej chwili gotowe odwody, jego siły jak obliczył powinny dwukrotnie przewyższać siły przeciwnika i liczyć 18 –20 tyś. ludzi. Zapewniano go, że armia jest co najmniej tak duża, ale były to tylko przypuszczenia. Mimo ponawianych rozkazów nie można było skłonić oficerów do przysyłania dokładnych danych o stanie liczebnym ich oddziałów. Ostatecznie „środki zastraszenia” pozwoliły na uzyskanie danych przybliżonych. Były przerażające. Armia liczyła nie więcej niż 14 tyś. ludzi, z czego 12 tyś. zdolnych do walki. W końcu jednak Washington mógł się pocieszać myślą, że ma dość prochu. W składach, jak go zapewniano miało być 308 beczek. Okazało się jednak, że była to ilość dostarczona armii na początku kampanii, a większą część zużyto w bitwie o Bunker Hill. W rzeczywistości zostało tylko 36 beczek. Gdyby Brytyjczycy zaatakowali, armia byłaby bezbronna.
Choć Washington nie wiedział, że jeden z przywódców legislatury Massachusetts był brytyjskim szpiegiem, ten beznadziejny stan armii pozornie trzymał w tajemnicy przed wszystkimi, wyjąwszy dwie lub trzy osoby na kluczowych stanowiskach. Zmyślano najrozmaitsze powody tłumaczące potrzebę dostaw prochu i wykorzystywano je w apelach rozsyłanych po kraju. Do stałych kłopotów dochodziły lokalne kłopoty Wirgińczyka wobec mieszkańców Nowej Anglii. Był na nich tak rozgoryczony, że zawodziła go zwykła mu dyskrecja. Niektóre mu ich zapomnieć. Teraz jednak nie podejmowali prób pozbawienia go dowództwa.
Jak wytłumaczyć, że ten Wirgińczyk, którego nominacja była niepopularna i który tak gwałtownie wstrząsnął armią, zdobył sobie prestiż u jankesów? Po pierwsze działał jego zewnętrzny wygląd. Washington był potężnym mężczyzną. Można go było z miejsca rozpoznać wśród tysiąca ludzi. Chociaż lokalny pogląd społeczno –polityczny głoszący, że podstawową sprawą sprawiedliwego ustroju społecznego winna być zasada równości szans i warunków życiowych, praw i dochodów ludzi, egalitaryzm przeszkadzał przywódcom Nowej Anglii w zaprowadzeniu wojskowej subordynacji, zdawali oni jednak sobie sprawę ze znaczenia dyscypliny, nawet jeśli publicznie krytykowali Washingtona za jej wprowadzenie. Ponadto Washington nie tylko zrezygnował z wynagrodzenia pilnował, by niczego nie marnotrawiono. I nikt bardziej od niego nie mógł zasługiwać na zaufanie. Ponieważ podczas wojny z Francuzami i Indianami krytykowano go za częstą nieobecność w pułku, teraz, pomijając krótkie wyjazdy do Watertown na narady z członkami legislatury, nie opuszczał armii ani na chwilę.
Armia (co ważne) zadowolona była ze swej sytuacji. Przeciwnik pozostawał całkiem bierny. Odzieży i żywności na razie nie brakowało. Ponieważ wszyscy pochodzili z jednego rejonu, byli uodpornieni na najczęściej występujące tam choroby i pozostawali zdrowi. Blokada Bostonu bardziej przypominała zbiorowy camping niż kampanię wojenną. To Washington nie spał i troszczył się o wszystko. Oblężenie jednak przeciągało się z miesiąca na miesiąc. Washington coraz bardziej niepokoił się o przyszłość własnej armii. Nie podjęto żadnych przygotowań do utrzymywania oblężenia zimą –brak było odpowiedniej odzieży i schronień. W każdym razie termin zaciągu prawie wszystkich jego oddziałów wygasał z końcem roku. Niepokoiło go to tym bardziej, że temperament nie pozwalał mu na bezczynność. Zaczął więc przekonywać swych generałów, że brytyjskie pozycje w Bostonie nie są aż tak trudne do zdobycia, jak to się zdaje. Generałowie Washingtona jednak nie dawali się przekonać, a on sam nie był dość pewny swych wniosków by sprzeciwić się radzie wojennej.
Kiedy rok dobiegł końca, Washington stanął wobec konieczności zaciągu nowej armii. Większość żołnierzy uważała, że zrobili swoje –niech teraz inni zajmą ich miejsce. Wysiłki mające na celu reorganizację przypadkowo zwerbowanych pułków w bardziej jednolitą i sprawną armię spowodowały zamęt w korpusie oficerskim. W przeddzień nowego roku tyle oddziałów rozeszło się do domów, że linie obrony utrzymujące blokadę nie były w pełni obsadzone. Chociaż Washington robił co mógł, by ukryć tę sytuację, nie mogła ono pozostawać niezauważona przez szpiegów. Atak Brytyjczyków wydawał się pewny. Brytyjczycy jednak nie zaatakowali. Mieli nadzieję, że rebelianci sami zdadzą sobie sprawę, jak śmieszne były ich siły i poddadzą się.
Swą sytuacja w Bostonie Brytyjczycy byli raczej rozdrażnieni niż przerażeni. Nieoczekiwany wybuch rebelii zastał ich armię w bardzo niesprzyjającym położeniu. Marsz w głąb Massachusetts pozbawiony był sensu strategicznego, a ciężkie straty, jakimi okupili sukces w bitwie o Bunker Hill, nie skłaniały do dalszych potyczek ze zdeterminowanymi farmerami Nowej Anglii. Jeśli rebelianci nie pójdą sami po rozum do głowy, dowództwo brytyjskie zamierzało wybrać odpowiednią chwilę, żeby, wykorzystując swoje panowanie na oceanie, przetransportować armię do dogodniejszej bazy. Jerzy III natomiast zareagował inaczej, niż oczekiwał Washington. Zamiast ujarzmić swój rząd, publicznie ogłosił zamiar zaciągu najemników, żeby siłą zgnieść powstanie, którego nie traktował jako lokalnej formy protestu. ‹‹Amerykanie –mówił –wyraźnie postanowili stworzyć „niezależne mocarstwo”››. Washington, który dotąd dążył raczej do kompromisu niż do utworzenia niezależnego mocarstwa, zaczął zmieniać swoje stanowisko. Głębokie wrażenie wywarły na nim argumenty i wezwania Thomasa Paine’a zawarte w jego „Zdrowym Rozsądku” (Common Sense. 31 stycznia 1776 roku po raz pierwszy wspominał na piśmie o szansie na niepodległość. Cztery dni później skłaniał już kongres do powiadomienia Wielkiej Brytanii, że „jeśli nic innego nie zadowoli tyrana i jego szatańskiego rządu, zdeterminowani jesteśmy zerwać wszelkie związki z tak niesprawiedliwym i urągającym naturze państwem”. Odczuwał zarazem coraz większą potrzebę zaatakowania bostonu.
Kilkaset kilometrów na północny zachód od Bostonu nieregularne oddziały dowodzone przez Benedicta Arnolda i Ethana Allena zdobyły pograniczny brytyjski fort Ticonderoga, a wraz z nim znaczną –zdaniem Washingtona –liczbę armat. Pułkownik Henry Knox (wcześniej bogaty sprzedawca książek, z których nauczył się, jak stosować artylerię), był jej dowódcą a armii Washingtona. Nadzorował transport dział po śniegu i lodzi do Cambridge. Washington postanowił użyć ich w bitwie, która miałaby zadecydować o wygranej lub przegranej całej wojny.
W południową część zatoki, nad którą położony był Boston wrzynały się dwa przesmyki: Boston Neck i Dorchester Neck, którego nie okupowała żadna ze stron, choć z jego wzniesień artyleria amerykańska mogłaby ostrzeliwać zajmowane przez Brytyjczyków miasta. Washington postanowił wznieść tam po kryjomu, w ciągu jednej nocy, fortyfikacje wyposażone w działa. Miał nadzieję, że jego zreorganizowana armia nie tylko zada przeciwnikowi ciężkie straty, ale i odeprze atak. Była to jednak tylko część planu Washingtona.
W nocy na 4 marca 1775 r. 3 tyś. żołnierzy Washingtona skierowało się po cichu na Dorchester Neck. Ponieważ ziemia była zbyt zmarznięta żeby można ją kopać, Amerykanie wieźli na wozach niemal gotowe fortyfikacje. Washington nasłuchiwał, czy jakieś odgłosy nie zaniepokoją Brytyjczyków. W Bostonie panowała jednak cisza i spokój. O trzeciej nad ranem zakończywszy prace fortyfikacyjne, 3 tys. budowniczych wycofało się wąską drogą, natomiast 2400 wypoczętych żołnierzy skierował się ku fortyfikacjom, by odeprzeć atak.
Zgodnie z oczekiwaniem Washingtona Brytyjczycy przystąpili do okrętowania pułków, które miały lądować w Dorchesterze. Gotowy już był rozpoczynać inwazję Bostonu, gdy nagle rozpętała się burza, jakiej żołnierze żadnej ze stron nigdy nie widzieli.
Do połowy przeprowadzona operacja przyniosła Washingtonowi zwycięstwo, czemu on sam się dziwił. Wyszkoleni w regułach wojny Brytyjczycy uznali pozostawanie na pozycjach bojowych leżących w zasięgu nieprzyjacielskiej artylerii za niedopuszczalne narażanie się na niebezpieczeństwo. Ponieważ stracili nadzieję na unieszkodliwienie armat, rozważone przez nich ewentualne niewymuszone opuszczenie Bostonu przekształciło się w paniczną ucieczkę. 10 marca armia brytyjska opuściła Boston. Washington dumny był z sukcesu.
Brytyjczycy zniknęli. Jak się okazało, popłynęli do swej bazy w Halifaxie, w Nowej Szkocji, by doprowadzić do porządku ładowane w panice okręty. Nikt jednak nie wątpił, że ich ostatecznym celem jest Nowy York, miast jakby stworzone na twierdzę i bazę dla potęgi morskiej. Washington przybył do Nowego Yorku 13 kwietnia 1776 r. Wszelka przewaga, jaką położenie geograficzne dawało tu siłą morskim, stanowiła zagrożenie dla takiej armii jak jego. Manhattan był zbyt długi, by mógł go bronić siłami, jakimi dysponował i tak wąskie, że armia znajdująca się w małym mieście na krańcu wyspy mogłaby z łatwością zostać odcięta. Strategia wojskowa zdecydowanie nakazywała oddanie miasta przeciwnikowi oraz rozmieszczenie linii obronnych dalej na północy, nad Hudsonem, gdzie wzgórza dogodnie dominowały nad rzeką. Washington zgodził się jednak z Kongresem, że w istniejącej sytuacji politycznej, psychologiczne skutki porzucenia miasta byłyby rozpaczliwe. Tak więc postanowił możliwie najlepiej umocnić się w Nowym Yorku. Jedynym pozytywnym dla obrońców elementem geograficznym położenia Nowego Yorku było wysokie urwisko, ciągnące się wzdłuż brzegów Hudsonu po stronie Manhattanu.
Przez dwa miesiące oczekiwano floty brytyjskiej. Ta jednak nie pojawiała się. Dla Washingtona nie był to okres wytchnienia. Pojechał do Filadelfii, by omówić z Kongresem dwa zasadnicze problemy. Po pierwsze, jego armia wymagała posiłków. Po drugie, armia północna (która formalnie mu podlegała, a faktycznie działał na wpół samodzielnie), znajdowała się w tarapatach. Wprawdzie uprzednio prawie zdobyła Kanadę, ale teraz, nękana przez choroby i posiłki brytyjskie, była w odwecie. Jeśli północne linie obronne nie zostały utrzymane, Nowej Anglii oraz północnym terenom stanu Nowy York groziłaby inwazja z Kanady.
Zgodnie z oczekiwaniami Washingtona, Kongresmani nie bardzo go słuchali. Ich myśl zaprzątał najpoważniejszy problem polityczny. Czy teraz, kiedy walka zaszła już tak daleko, kolonie porzucą wszelkie próby znalezienia kompromisu z Koroną? Czy ogłaszając swą niepodległość umożliwią pozyskanie poparcia Francji –głównego wroga Anglii? Czy deklaracja niepodległości wzmocni, czy osłabi opór w kraju? Czy ogłoszenie niepodległości będzie bezpieczne, celowe, uzasadnione. Ponieważ Washington nie traktował dyskusji politycznych jako obowiązku żołnierza, nie wyraził publiczne żadnej opinii.
Washington powrócił już do armii do Nowego Yorku, kiedy 6 lipca 1776 roku otrzymał kopię uchwalonej dwa dni wcześniej Deklaracji Niepodległości. Był to moment pełen napięcia. Reakcje wywołane przez rozpowszechnienie tej wiadomości umożliwią dopiero ocenę, jaka część armii i jaki procent mieszkańców Nowego Yorku powita z zadowoleniem tę zasadniczą zmianę przedmiotu konfliktu. Urzędujący jeszcze w Nowym Yorku przedstawiciele Wielkiej Brytanii musieli uciekać.
Parę dni przed ogłoszeniem Deklaracji flota brytyjska, która zniknęła pod Bostonem, pojawiła się w nowojorskim porcie. Oddziały wylądowały na Staten Island. Odczekawszy jakiś czas, by przekonać się, czy zdecydowana przewaga sił wroga nie skłoni rebeliantów do wycofania się. 21 sierpnia Anglicy ruszyli wreszcie do natarcia. Znaczne ugrupowanie wylądowało na wschodnim krańcu Long Island, w zbyt wielkiej odległości od pozycji Washingtona, by mógł on stawić jakiś poważniejszy opór.
Washington podejrzewał, że działania Brytyjczyków na Long Island są tylko manewrem pozorującym, a właściwym atak na miasto nastąpi ze Staten Island, dlatego sam pozostał w Nowym Yorku. Dowództwo w Brooklynie powierzył generałowi Johnowi Sullivanowi. Ponieważ Sullivanowi brakowało sił do obsadzenia całego 15 km pasma wzgórz, jego lewe skrzydło pozostało nieosłonięte. W bardzo wczesnych godzinach rannych 27 sierpnia Howe upozorował atak na prawym skrzydle wojsk Sullivana wzdłuż brzegów East River. Świt zaś ukazał pułki heskie w centrum, pod tą częścią wzgórz, do których obrony Sullivan był najlepiej przygotowany. Nie dostrzegając żadnych oznak bezpośredniego ataku na miasto Washington przeprawił się przez rzekę. Nagle na tym spokojnym odcinku rozległ się ogień muszkietów. Po obejściu szerokim łukiem najdalej wysuniętych pozycji amerykańskich silna kolumna brytyjska zawróciła teraz na prawo i wrzynała się między forty na Brooklyn Heights a pozycje Sullivana. Jednocześnie heskie pułki przystąpiły do ostrzału jego czołowych pozycji. Washington miał jeszcze nadzieje na wygraną, jeśli ludzie Sullivana nie uciekliby zbyt pośpiesznie. Z wyjątkiem jednak pułku Marylandu, który stawił bohaterski opór i został nieomal w całości zniszczony, pozostali żołnierze poddali się bądź w najlepszym razie uciekali jak najszybciej do fortu.. Washington pogalopował tam też. Uznał, że zadaniem chwili jest teraz niedopuszczenie żeby panująca na zewnątrz panika zrodziła histerię wśród 4 tyś. Stacjonujących w forcie świeżo zaciągniętych rekrutów. Gdy ostatni zbiegowie zdołali przedostać się do fortu rozległ się miarowy stukot buciorów. W paradnym szyku, poza zasięgiem ognia muszkietów, pułk za pułkiem wkraczał na opuszczony teren przed fortem. Potem nastąpiła przerwa. Obojętni zawodowcy i wystraszeni amatorzy przyglądali się sobie nawzajem. Następnie, ku niewymownej uldze Washingtona, oddziały przeciwnika odwróciły się i wycofały.
Trzy dni później, obudziwszy się rankiem, Howe skonstatował tajemnicze zniknięcie armii amerykańskiej. Zawodowy oficer, którego żołnierze potrafili poruszać się wyłącznie całymi formacjami, nie mógł pojąć, jak tysiące amerykańskich żołnierzy wymknęły się pod osłoną nocy tak niepostrzeżenie. Amerykanie, którzy przywykli troszczyć się sami o siebie, wydostali się z fortu bardzo łatwo. Washington zaś przekonywująco zmylił przeciwnika co do celu koncentracji łodzi, które umożliwiły przeprawę.
Zdobycie Brooklyn Heights pozwoliło flocie brytyjskiej wpłynąć na East River i uzyskać kontrolę nad wybrzeżem Long Island, leżącym naprzeciwko łatwo dostępnego brzegu wschodniej strony Manhattanu. Patriotom pozostawał jednak wygodny do obrony stromy teren zwany Harlem Heights. Liczni oficerowie Washingtona nalegali, żeby armia wycofała się na północ, właśnie ku urwistym Harlem Heights. Jeśli, jak się obawiano Brytyjczycy opanują środek wyspy, wszystkie siły patriotów znajdą się w potrzasku.
Kongres odrzucił pomysł spalenia miasta i nakazał głównodowodzącemu utrzymać je za wszelką cenę. Washington postanowił więc wysłać 9 tyś. żołnierzy do Harlem Heights, 5 tyś. polecił obronę nizinnych wybrzeży miedzy miastem a wzgórzami, w Nowym Yorku zaś pozostawił 5 tyś. garnizon. Wyspa jest istotnie bardzo wąska, lecz jej przeważająca część była wówczas gęsto zalesiona. Doświadczenie mówiło Washingtonowi , że wojska europejskie są nieporadne w lesie. Gdyby zdarzyło się najgorsze garnizon zdoła, jak sądził, uciec przez lasy.
Chcąc się przekonać, czy w wyniku porażki rebelianci nie oddadzą się na łaskę Korony, Anglicy zwlekali i zaatakowali Manhattan dopiero 15 września. 5 okrętów bojowych rzuciło kotwicę na East River u Kip’s Bay. Pod ochroną potężnych dział okrętowych osiemdziesiąt cztery barki wysadziły na brzeg brytyjskie i heskie oddziały. Wybrzeża broniły płytkie okopy obsadzone najmniej doświadczoną milicją. Chłopcy z farm uciekali w popłochu.
Galopując na miejsce potyczki, Washington znalazł się w tłumie uciekających. Gdy go zobaczyli uciekać jeszcze szybciej. Ulżyło mu, kiedy zobaczył dwie idące na odsiecz, maszerujące w należytym szyku brygady. Rozkazał im ukryć się za zabudowaniami i w polu kukurydzy, i czekać na przeciwnika. Czekali dość odważnie, ale gdy pojawił się niewielki oddział brytyjski, rzucili karabiny i plecaki, i zaczęli uciekać. Nie chcąc brać udziału w ucieczce, pozostał sam dalej siedząc na swym koniu. Wtedy ok. 50 żołnierzy wroga rzuciło się ku niemu. Patrzył na nich nie ruszając się z miejsca. Gdyby nie przygalopowali adiutanci i nie odciągnęli do, zginąłby lub dostał się do niewoli.
Brytyjczycy zadowoleni, że niemal bez strat zdobyli Nowy York, nie kwapili się ani do pościgu za uciekającymi, ani do odcięcia garnizonu wymykającego się z miasta przez zalesione obszary po zachodniej stronie wyspy. Ostatecznie niemal cała armia znalazła schronienie na Harlem Heights. Następnego dnia wywiadowczy oddział Amerykanów natknął się w skalistym terenie leśnym na brytyjską straż przednią. Brytyjskie odwody (rezerwy) pośpieszyły z odsieczą. Chciały dopaść teraz tę część armii, której uprzednio dwukrotnie pozwoliły się wymknąć. Ale Amerykanie strzelając zza skał i drzew tym razem nie cofnęli się. Washington pełen obaw, rzucił do walki bataliony, które poprzedniego dnia ogarnął popłoch. Tym razem uciekali Brytyjczycy. Bitwę na Harlem Heights Washington zakończył wycofaniem swych oddziałów, gdy huk dział wskazywał, że jego żołnierze mogliby dostać się pod ich ogień. Było to pierwsze zwycięstwo odniesione przez armię Washingtona na polu bitwy. Niemniej była to tylko potyczka, nie dość znaczna, by mogła go podnieść na duchu.
Zgubny dla sprawy Amerykanów stan rzeczy, jak tłumaczył Washington Kongresowi, polegał na krótkoterminowym zaciągu oddziałów. Skład milicji stanowiącej większą część armii, wciąż się zmieniał, jedni pojawiali się, by po krótkim czasie zniknąć i ustąpić miejsca innym. Sami nie poddając się dyscyplinie, rozkładali ją w bardziej regularnych jednostkach Armii Kontynentalnej, którym Washington zdołał ją w jakiś sposób zaszczepić. Zaciągnięci jedynie do końca 1776 roku żołnierze Armii Kontynentalnej wkrótce mieli wrócić do domów. Washington domagał się, żeby nowa armia, jaka miała powstać z początkiem roku, była na tyle liczna, by można było zrezygnować z oddziałów milicji. Żołnierze powinni być werbowani na 3 lata, co pozwoliłoby stworzyć godną zaufania siłę. Na ten cel Kongres musiałby wydać więcej pieniędzy. Washington wyrażał obawę, czy Brytyjczycy, dysponujący zasobniejszym skarbem wojskowym, nie zdołają zwerbować Amerykanów szybciej niż Kongres.
Długotrwały zaciąg, którego domagał się wódz naczelny, był dla Kongresmanów trudną do przełknięcia pigułką. Brak pieniędzy nie dogrywał to decydującej roli. Nabrali już przyzwyczajenia do przyznawania funduszy, którymi nie dysponowali. O wiele bardziej niepokoiły ich polityczne konsekwencje tego kroku. Przywódcy poszczególnych kolonii (teraz stanów0 jeszcze nie rozstrzygnęli, czy po wygranej wojnie, wymagającej współdziałania, zgodzą się utworzyć zjednoczone państwo. Stany, jak ogólnie sądzono, powinny pozostać tylko zaprzyjaźnionymi sąsiadami, zdając sobie sprawę, że tan krok jest nieuchronny, zgodzili się na trzyletni zaciąg. Jako warunek postawili poszczególnych stanów nad mianowaniem oficerów.
Powolni Brytyjczycy spędzili miesiąc na umacnianiu swego panowania nad Nowym Yorkiem. Dopiero 12 października przeciwnik pożeglował w górę East River i wpłynęli w Long Island, po czym wysadzili oddziały na lądzie daleko od Manhattanu. Zdaniem Washingtona niezbędny był szybki przemarsz wojsk na północ od brytyjskiego przyczółka przybrzeżnego. W rezultacie zajął on silną pozycję na wzgórzach koło White Plains. Stosując manewr oskrzydlający, 28 października przeciwnik zdobył z zatrważającą łatwością pobliskie, częściowo obsadzone przez Washingtona wzgórze. I znów nocą amerykanie wycofali się po kryjomu na wyższe wzgórze w pobliżu New Castle. Wtedy Anglicy zawrócili w lewo i zniknęli. Pomaszerowali w kierunku Hudsonu. Amerykańscy dowódcy stanęli przed kilkoma dylematami. Gdyby poszli za przeciwnikiem, ten mógłby ich zmylić, zawrócić i szybkim marszem wedrzeć się do Nowej Anglii. Gdyby nie poszli za nimi mogliby spokojnie kontynuować marsz, przeciąć New Jersey i zająć stolicę –Filadelfię. Sytuację strategiczną komplikował fakt, że Amerykanie nadal zajmowali Harlem Heights. Washington pozostawił znaczny garnizon w forcie (dziś noszącym jego imię), który wraz z załogą drugiego fortu dziś Fort Lee), położonego na przeciwległym brzegu Hudson, miał nie przepuścić brytyjskiej floty w górę rzeki.
Wódz naczelny i jego sztab postanowili podzielić swą niezbyt liczną armię na cztery grupy. Garnizony Fortu Washingtona i Fortu Lee miały w nich pozostać. Ponieważ jednak w każdej chwili mogło dojść do ich ewakuacji, wobec tego 3 –4 tyś ludzi miało zająć pozycje w kolejnych fortach wybudowanych dalej w górę Hudsonu. Generał Lee natomiast z 7 tyś żołnierzy otrzymał rozkaz pozostania w New Castle w celu osłaniania Nowej Anglii. Wreszcie Washington z niespełna 2 tyś. ludzi zamierzał przeprawić się przez Hudson i bronić New Jersey oraz Filadelfii. Liczył na uzyskanie w New Jersey posiłków. Spodziewał się, że gdyby siły nieprzyjaciela skierowały się ku Filadelfii, generał Lee przeprawił się szybko przez Hudson i przyszedł mu z odsieczą.
12 listopada 1776 roku Washington na czele swego ugrupowania przeprawił się przez Hudson i pomaszerował w dół rzeki w kierunku fortu Lee, będącego kwaterą dowodzącego tym obszarem generała Nathanaela Greene’a. Greene, kiedyś kupiec żelazny Rhode Island, stać się miał jednym z najlepszych oficerów Washingtona. Teraz jednak nie niepokoiło go to, ze główne siły brytyjskie posuwają się wschodnim brzegiem rzeki i otaczają Fort Washingtona ze wszystkich stron. Mimo zaleceń naczelnego wodza (według którego rozsądnie byłoby ewakuować część załogi) Greene przeprawił na drugi brzeg posiłki i całe zaopatrzenie. Jego zdaniem pozycja była do utrzymania. Joseph Reed, dawny doradca Washingtona, a teraz generał, z całym właściwym sobie fanatyzmem dowodził, że ludzie i zaopatrzenie na urwisku są w oczywisty sposób skazani na zagładę.
Ponieważ Greene był oficerem wysokiej rangi najlepiej obeznanym z sytuacją, Washington ostatecznie przychylił się do jego opinii. Decyzja miała pozostawać w mocy co czasu, aż wódz upora się z tym co w jego oczach stanowiło największą groźbę. Washingtona najbardziej niepokoił brak oczekiwanych posiłków z New Jersey. W końcu okazały się one iluzją. Gdy Howe dowie się od szpiegów, że drogę do Filadelfii zagradza mu zaledwie 3 tyś. armia, rzucie niewątpliwie –doszedł do wniosku Washington –swe główne siły, by utorować sobie drogę do stolicy Amerykanów. Skoro Howe zrezygnował ze szturmu Brooklyn Heights to nie po to by szturmować Fort Washingtona. Poprzestanie z pewnością na konwencjonalnych środkach oblężenia i z coraz bliższej odległości ostrzeliwać będzie fort z dział. Zostanie wtedy dość czasu na ewakuację. Najpilniejszym zadaniem było przygotowanie obrony New Jersey. Washington pośpieszył na południe ku drodze wiodącej do Filadelfii.
Washington nie zdążył ujechać zbyt daleko w kierunku Filadelfii gdy dosięgła go wiadomość o przemieszczeniu się całej armii brytyjskiej w stronę Fortu Washingtona. Pogalopował więc z powrotem. Z Fortu Lee na drugim brzegu rzeki widział, jak zbyt szeroko rozstawione umocnienia okazują się całkowicie niezdolne do odparcie wprawnie przeprowadzonego szturmu. Czuł się zupełnie zdruzgotany i nie podjął nawet, póki był jeszcze czas, próby ewakuacji i przeprawienia za rzekę choćby części garnizonu i zapasów. Wyczerpany wódz naczelny, który od ponad roku nie pozwolił sobie choćby na dzień odpoczynku, stanął w obliczu największej klęski, jaką przyniosła dotąd Armia Kontynentalna. Oprócz dział stracił 3 tyś. ludzi. Większość trafiła do niewoli. Teraz nie sposób było bronić i fortu Lee. Choć Washington wcześniej polecił przeniesienie tam zapasów w bezpieczniejsze miejsce, rozkazu nie wykonano. Przystąpił w pośpiechu do ich wywożenia, lecz nie mógł poruszać się dostatecznie szybko. Trzy dni po upadku Fortu Washingtona na zachodnim brzegu Hudsonu pojawiła się silna kolumna brytyjska. Gdy Washington wycofywał się pośpiesznie, na czele garnizonu, Reed popadł w histerię. Postanowił wyprawić gońca do generała Lee. Lee miał natychmiast przybyć dla ratowania armii przed niekompetentnym dowództwem.
Po oderwaniu się od Brytyjczyków Washington napisał do Lee, by ten przeprawił się przez Hudson ze swym wojskiem. Połączone siły stworzyłyby przynajmniej pozór obrony New Jersey. W przeciwnym razie mieszkańcy czując się porzuceni, mogliby przejść na stronę Anglików i pociągając za sobą wielu mieszkańców Pensylwanii. Reed potajemnie napisał od siebie że cała armia pokłada jedyną nadzieję w generale Lee.
Washington nadal wycofywał się przez New Jersey i starał się wymknąć brytyjskiej kolumnie, zbyt silnej, by mógł stawiać jej opór. Ilekroć przybywał jakiś goniec, spodziewał się odpowiedzi od Lee. Wreszcie nadeszła. Adresowana do Reeda. Ponieważ jego nie było, wódz naczelny złamał pieczęcie. Lee, nie mając zamiaru rezygnować z samodzielnego dowództwa, pisał o istnieniu zbyt wielu możliwości pobicia Brytyjczyków w Nowym Yorku, by miał się przyłączać do Washingtona. Wniosek narzucał się sam. Lee zgodził się z zastrzeżeniami Reeda wobec Washingtona.
Wycofywanie się przez New Jersey trwało dalej. Oddziały pod dowództwem Washingtona w dalszym ciągu były za małe, by mogły stawić rzeczywisty opór. Pozbawieni obrony mieszkańcy przysięgali na wierność Jerzemu III. Brytyjczycy triumfowali, znajdując rzekome potwierdzenie swego przekonania, że wystarczy przepędzić oszalałych rewolucjonistów, a większość Amerykanów pośpieszy z okazaniem miłości Koronie.
W początkach grudnia Washington kontynuując ucieczkę przeprawił się przez Delaware. Jego armia była teraz bezpieczna. Washington był jak zawsze przekonany, że dla odparcia ataku, którego nie wiadomo gdzie się spodziewać musi dysponować siłami dwukrotnie większymi niż przeciwnik. A miał do dyspozycji zaledwie jedną czwartą tego co Anglicy.
Lee, utraciwszy nadzieję na uzyskanie rozgłosu przez szarpanie Brytyjczyków, postanowił wreszcie usłuchać rozkazów. Washington dowiedział się, że jego podkomendny jest w New Jersey. Z północnych okolic stanu nadciągały również inne posiłki. Wtedy zaoferował swojemu niesubordynowanemu zastępcy wszystko czego tamten mógł pragnąć. Miał on mianowicie zebrać wszystkie oddziały znajdujące się w New Jersey i następnie zaatakować przeciwnika nie czekając na zgodę Washingtona. Ten został na drugim brzegu Delaware i pozostawił wolna rękę swemu bardziej doświadczonemu oficerowi. Mając na względzie dobro sprawy Washington, dawał okazję odniesienia sukcesu człowiekowi, którego mógł zasadnie podejrzewać o chęć zastąpienia go na stanowisku wodza naczelnego.
Wiadomość jaka nadeszła od Lee, nie donosiła o błyskotliwym zwycięstwie. Lee z dala od swych wojsk dostał się do niewoli. Washington nakazał wszystkim oddziałom, stacjonującym w New Jersey, przyłączenie się do niego w Pensylwanii.
W obliczu coraz większych śniegów i mrozów Brytyjczycy zachowali się w sposób nieoczekiwany dla Washingtona, ale bardzo dla niego dogodny. Ponieważ regularne armie nie miały w zwyczaju przemęczać się kampaniami zimowymi, Howe zamierzał doprowadzić do końca swoją opóźnioną wyprawę na Filadelfię tylko wtedy, jeśli stolica sama wpaść by mu miała w ręce. Zablokowany nad Delaware wycofał większą część armii do kwater zimowych na trzech zajętych przez Brytyjczyków wyspach –Manhattanie, Staten Island oraz Aquidneck, położonej u wybrzeży Rhode Island.
Najbliższy pozycjom Washingtona garnizon brytyjski stał w Trenton, i liczył 2 –3 tyś. najemników z Hesji. Washington postanowił zastosować wobec niego taktykę nieoczekiwanych nalotów, którą poznał podczas poprzedniej wojny u Indian. Chciał być jeszcze bardziej przebiegły: zamierzał przeprawić przez Delaware trzy współdziałające jednostki, które uderzając w różnych punktach, otoczą wroga i uniemożliwią mu ucieczkę. Nie liczył na skruszenie w ten sposób potęgi brytyjskiej, ale nawet niewielkie zwycięstwo nad nią byłoby niezwykle ważne dla odrodzenia morale patriotów.
Bitewne plany Washingtona były niemal zawsze nadmiernie skomplikowane. Z trzech kolumn jakie wyprawił za rzekę, jedna tylko zdołała się przeprawić, ponieważ operacje przeprowadzono w niezwykle trudnych warunkach. 2400 ludzi pod dowództwem pomaszerowało w górę Delaware przemykając za wzgórzami. Kiedy ciemności skryły wszystko, zaczęli się lokować na wielkich barkach towarowych, które wprawiono w ruch odpychając długimi drągami od dna. Posuwali się bardzo wolno. Washington zamierzał zaatakować o świcie, lecz z każdą chwilą stawało się coraz bardziej jasne, że oddziały dotrą do Trenton dopiero za dnia.
Bitwa pod Trenton okazała się niczym w porównaniu z trudnościami dotarcia tam. Najemnicy byli kompletnie zaskoczeni. Kapitulacja nastąpiła szybko. Tam, gdzie na śniegu widniały krwawe wzgórki, leżały ciała najemników. Amerykanie nie stracili ani jednego człowieka. Washington zwołał oficerów na omówienie możliwości dalszego marszu i zaatakowania kolejnego garnizonu stacjonującego w odległym o ponad 20 kilometrów Burlington (New Jersey). Ludzie byli jednak zmęczeni. Poprowadził więc swój oddział we wciąć szalejącej burzy z powrotem do miejsca, gdzie wylądowali, aby znów przeprawić się przez rzekę. Trudności były równie wielkie jak przy pierwszym jej forsowaniu.
Cztery dni później oddziały Washingtona znalazły się znów na miejscu swej wiktorii. Głównym powodem ponownej przeprawy przez Delaware była próba stworzenia sytuacji sprzyjającej ponownemu zaciągnięciu się tych, których okres służby wygasał za dwa dni –z końcem roku. Prawie połowa żołnierzy zaciągnęła się na nowo, a zuchwały powrót Washington do New Jersey zjednał mu lokalną milicję. Jednakże brytyjska kolumna dowodzona przez lorda Cornwallisa, o wiele silniejsza, choć mniej liczne od oddziału Washingtona, maszerowała już ku nim z Nowego Yorku, zdecydowanie pomścić klęskę pod Trenton. Przeciwnik dotarł do Trenton późnym popołudniem i spróbował z marszu sforsować Assunpink. Jednakże most okazał się dobrze strzeżony przez działo. Brytyjczycy rozstawili więc na noc swoje namioty, odkładając sprawę do rana. Z zadowoleniem przyglądali się płonącym w ciemności z drugiej strony rzeki ogniskom amerykanów. Rankiem się mieli przekonać, że patriotów już nie ma. Nocą oddział Washingtona odmaszerował po cichu w dół Delaware, pozostawiając tylko kilku ludzi do palenia ognisk. Obszedłszy łukiem lewe skrzydło Brytyjczyków, zawrócił ku wschodowi i skierował się ku drodze wiodącej w głąb New Jersey.
Washington po raz pierwszy wykorzystał w pełni przewagę swej armii. Ludzie walczący o własną wolność nie muszą mieć stałego dopływu zaopatrzenia. Pozbawieni ciężkiego sprzętu potrafią poruszać się dwa razy szybciej od zawodowej armii. Celem do którego zdążał Washington było miasteczko Princeton –stacjonował tam znaczny garnizon Anglików.
3 stycznia 1777 roku, jego armia dotarła do skraju miasteczka. Przednia straż nieoczekiwanie natknęła się na dwa brytyjskie pułki maszerujące do Trenton, żeby połączyć się z Cornwalisem. Wycofujący się amerykanie wpadli na własną kolumnę główną powodując zamęt, Brytyjczycy zaś rozwinęli swój słynny szyk liniowy. Washington na ogromnym białym koniu pogalopował do przodu na ratunek, uporządkował oddziały i na ich czele ruszył na przeciwnika. Brytyjczycy uciekali. Oddziały Washingtona po raz pierwszy przełamały linie przeciwnika w otwartym polu.
W miasteczku stacjonował trzeci pułk Anglików. Jego oficerowie, zaskoczeni pojawieniem się Armii Kontynentalnej w miejscu, gdzie ich zdaniem nie mogła się znaleźć, poddali się niemal nie stawiając oporu. Farmerzy donieśli mu o dużej jednostce Brytyjczyków, którzy „wściekle goniąc i klnąc na czym świat stoi, że zostali tak wystrychnięci na dudka”, spieszyli z Trenton. Żołnierze Washingtona mieli zaledwie czas na wymienienie starych opończy na nowe. Odmaszerowali uprowadzając ok. 200 –300 jeńców. Kierowali się dalej w głąb zajętego przez Brytyjczyków New Jersey.
Washington zamierzał iść na Brunswick, główną angielską bazę w tym stanie. Zgromadzona tam tyle pieniędzy i wyposażenia, że zdobycie miasta zdałoby śmiertelny cios przeciwnikowi. Jego ludzie jednak byli już zbyt zmęczeni. Posuwał się niewielkimi etapami i dotarł do Morristown, położonego w dwóch trzecich drogi z Filadelfii do Nowego Yorku. Rajdy Washingtona na Trenton i Princeton miały dalekosiężne skutki. Po przygnębieniu spowodowanym ciągłymi katastrofami zwycięstwa te przyniosły patriotom w całym kraju nową nadzieję. Brytyjczycy zaś przekonali się, że ich plan łatwego wygrania wojny całkowicie spalił na panewce. Ponieważ mieli do czynienia z tak niekonwencjonalnie poczynającą sobie i ruchliwą armią, nieskuteczna, a nawet niebezpieczna okazała się próba utrzymania rozległego terytorium za pomocą sieci rozrzuconych garnizonów.
Ostatnia część tej lekcji była bardzo gorzka. Dowództwo brytyjskie, nie chcąc już narażać własnych garnizonów na klęski, wycofało we siły w pobliże twierdzy na Staten Island. Obywatele, którzy pod lufami najemników Jego Królewskiej Mości dopiero co przysięgali na wierność Koronie, rwali w strzępy otrzymane zaświadczenia lojalności, chwytali za strzelby i szli polować na czerwone mundury heskich żołnierzy.
Pozycje pod Morristown, jakie teraz zajął Washington, polecał już wcześniej generał Lee. Ten były brytyjski zawodowy oficer w odróżnieniu od Washingtona zdawał sobie sprawę, jak bardzo armia zawodowa zależy od linii zaopatrzenia. Pagórkowata, nierówna kraina, idealnie odpowiadała obronnym umiejętnościom amerykanów. Washington rozlokował żołnierzy na zimowe kwatery w Morristown. Oddziały topniały w miarę jak przedłużał się nowy zaciąg. Naczelny wódz nigdy nie wierzył w ostrożność Brytyjczyków i nieustannie obawiał się szturmu na swe dogodne pozycje obronne.
Washington irytował Kongres sposobem korzystania z dyktatorskich uprawnień, jakie utrzymał w chwili panicznej ucieczki członków Kongresu z Filadelfii do Baltimore. Ich intencją było, by on sam przejął na własne barki ciężar zaopatrywania armii, przeprowadzając wedle uznania wojskowe rekwizycje u okolicznych farmerów. Washington natomiast wolał stosować swe pełnomocnictwa do umocnienia Unii oraz ogólnych zasad tolerancji. Wódz naczelny zarządził, ze obywatele New Jersey, którzy pod przymusem ponownie przysięgali wierność Koronie, mogą zmyć hańbę przysięgając na wierność Stanom Zjednoczonym. Ci, którzy tego nie uczynią lub którzy wcześniej aktywnie współpracowali z Brytyjczykami, nie powinni być karani, lecz odprawieni za linie przeciwnika.
Rywalizacja między Anglią a Francją, leżąca u źródeł poprzedniej wojny, w której uczestniczył Washington, bynajmniej nie wygasła wraz z porażką Francji. Utrata Kanady wciąż wywoływała jej gorycz. Wyczekując aż stanie się jasne, czy kłopoty Brytyjczyków rzeczywiście uzasadniają współpracę z amerykańskimi buntownikami. Francuzi możliwie najdyskretniej słali za oceanem broń i amunicję. Innego rodzaju pomoc Francuzów sprawiła jednak Washingtonowi wiele kłopotów. Jego oficerowie przybyli z Francji lub francuskich Antyli. Chcieliby służyć w amerykańskiej armii, gdyby powierzono im stanowiska, do jakich pretendowali. Należy wspomnieć o trzech wśród osób przybyłych w 1777 r. Pułkownik Louis le Beque Duportail miał stanąć na czele inżynierów, by nigdy nie doszło do takich nonsensów w sztuce fortyfikacyjnej, jak w przypadku Fortu Washingtona. Thomas Conway, irlandzki oficer na francuskiej służbie, wkrótce zasłuży sobie na taką nienawiść Washingtona, z jaką ten nigdy nie odniósł się do żadnego człowieka. Trzecim był markiz de La Fayette. Jego powiązania z dworem francuskim były na tyle poważne, że jego przybycie do Ameryki spowodowało dyplomatyczny protest Anglii.
Brytyjczycy wzmocnieni w Nowym Yorku posiłkami zza oceanu, rozpoczęli 17 czerwca swą kampanię 1777 roku i wkroczyli do New Jersey. Zdawało się, że idą na Filadelfię, lecz zatrzymali się u stóp Morristown Heights. Mieli w tym podwójny cel: wciągnąć Washingtona w bitwę w otwartym polu i przekonać się, czy mieszkańcy powitają z zadowoleniem powrót brytyjskich protektorów. Washington jednak nie ruszył się ze swoich pozycji, a mieszkańcy chwytali za broń, by szarpać angielską armię na skrzydłach. Howe powrócił do Nowego Yorku.
W zależności od doniesień szpiegów Washington przerzucał swą armię w tę i z powrotem przez skaliste przejście zwane Clove w górnym biegu Hudsonu, raz w kierunku Albany i Nowej Anglii, to znów w kierunku Filadelfii. Wreszcie 24 lipca 170 żaglowców i około 50 –60 innych jednostek wypłynęło z nowojorskiego portu. Ponieważ popłynęły na ocean ich celem zdawała się Filadelfia. Washington odpowiedział marszem przez New Jersey. Posuwał się jednak powoli, obawiał się bowiem, że Howe, zmyliwszy go nagle zawróci i popłynie ostatecznie w górę Hudsonu. Howe trafnie sądził, że Washington uzna za konieczne powstrzymanie brytyjskiego natarcia. Zwlekając tylko tyle, ile trzeba było czasu na zorganizowanie paradnego przemarszu jego oberwańców (jak mówił o amerykańskich żołnierzach Howe) przez Filadelfię, Washington ruszył pośpiesznie w kierunku przypuszczalnej linii natarcie przeciwnika. Armia Kontynentalna zajęła mocne pozycje nad rzeką Brandywine. Tym razem mylne doniesienia wywiadu Washingtona, błędnie informowały go zarówno o topografii terenu jak i o ruchach Brytyjczyków –pozwoliły Howe’owi na powtórzenie strategicznego manewru zastosowanego wcześniej, na Brooklyn Heights. Głęboki marsz oskrzydlający z lewej strony umożliwił kolumnie brytyjskiej zajście od tyłu linii Amerykanów. Starcie to miało miejsce 11 września 1777 roku Armia Kontynentalna nie została jednak rozbita. Skuteczna kontrakcja ariergardy, dowodzonej osobiście przez samego Washingtona, pozwoliła wycofać się większości oddziałów. Howe zyskał tylko tyle, że droga do Filadelfii stanęła przed nim otworem.
Filadelfię okupował generał major lord Cornvallis z 3 tyś. żołnierzy. Główne siły brytyjskie liczące 5 tyś. ludzi i dowodzone przez Howe’a, obozowały natomiast na przedmieściu Germantown, jakieś 8 km od rzeki Schuylkill w kierunku obozowiska Washingtona. Ściągając wszystkie dostępne siły nawet kosztem załóg fortów broniących Hudsonu, Washington zebrał8 tyś. żołnierzy i 3 tyś. milicji. Mieli wyruszyć nocą z pozycji odległych aż o 25 –30 km i zaatakować o świcie, czego przeciwnik nie mógł się spodziewać.
W nocy na 3 października 1777 Washington, idąc ze swymi żołnierzami posuwał się możliwie najszybciej w kompletnych ciemnościach. Żadne odgłosy ani informacje nie świadczyły o zbliżaniu się pozostałych kolumn, gdy jego przednia straż starła się z brytyjskimi posterunkami. Washington znajdował się w głównej kolumnie i nie mógł z oddali, przez mgłę, śledzić tego, co działo się w przedzie. Odgłosy strzałów stawały się coraz cichsze, co wskazywałoby na wycofywanie się przeciwnika. Poprzez mgłę mógł dostrzec po obu stronach drogi armaty, opuszczone namioty, wszelkie możliwe pozostałości głównego obozowiska brytyjskiego. Serce przepełniała mu radość: wreszcie Armia Kontynentalna wypierała główne siły Brytyjczyków.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się odmieniło. Awangarda Greene’a rzuciła się do ucieczki z obozu Howe. Niemal jednocześnie na tyłach kolumny Amerykanów, w miejscu, w którym nic się nie powinno dziać, rozległa się gęsta strzelanina. Żołnierze nacierający z Washingtonem zatrzymali , stali chwilę nasłuchując i przyłączyli się do uciekających oddziałów Greene’a. Zmuszony pogodzić się z nieuchronnym, zaczął energicznie zbiera swe oddziały i wyprowadzać je na pozycje, z których wyruszyli poprzedniej nocy. Europejczykom cudem się wydawało, że nie wyćwiczona zgraja może skutecznie zaatakować potężną regularną armię, w dodatku w tak krótkim czasie (23 dni) po porażce pod Brandywine. Howe pod wrażeniem tego, co się stało, zamknął wszystkie swe oddziały wewnątrz fortyfikacji wzniesionych wokół Filadelfii. W oczach amerykańskich patriotów jednak wydarzenie to uchodziło za kolejną porażkę Washingtona.
Najbardziej zagorzałym przeciwnikiem Washingtona był Thomas Conway, brygadier armii francuskiej, z pochodzenia Irlandczyk. Próba usunięcia Washingtona nazwana została intrygą Conwaya. Cała intryga miała skutki wręcz odwrotne od oczekiwanych. Dała ujście obawom, wątpliwościom i urazom, które podczas trwającej przez kilka lat wojny mogłyby dalej nabrzmiewać, doprowadzając ostatecznie do obalenia Washingtona. Groźba jego odejścia zmusiła Amerykanów do zastanowienia się nad przywódcą, który mógłby go zastąpić.
Yalley Forge była miejscem nędzy tylko przez 2 z 6 miesięcy stacjonowania tam armii. Mniej więcej w tym czasie kiedy intryga Conwaya spaliła na panewce, to znaczy w połowie lutego 1778 roku wyżywienie stało się znośne. Wszyscy żołnierze przenieśli się z zimnych zadymionych namiotów do zbudowanych przez siebie schronów. Washington podzielał dobry nastrój patriotów, póki nie zaczynał myśleć o przyszłości. Chociaż przeciwnik dysponował liczniejszą i lepiej wyposażoną armią, Kongres nadal pozostawał bierny. Cała armia liczyła więcej niż 15 tyś.
Wypaczenie koncepcji generalnego inspektora w ostatniej fazie intrygi Conwaya uniemożliwiło Washingtonowi zrealizowanie jego zamiaru, by powierzyć cudzoziemskiemu oficerowi powierzyć zadanie przyswojenia żołnierzom elementarnych umiejętności, niezbędnych do stawienia czoła obcej armii w otwartym polu. Rozwiązania tego problemu nie zapowiadało początkowo pojawienie się w obozie niemieckiego ochotnika, który przedstawiał się jako generał –porucznik Friedrich Wilhelm Ludolf Gerhard Augustin baron von Steuben. Wkrótce okazało się, że nie był on ani baronem, ani generałem. Samozwaniec miał jednak talent do musztry i wystarczająco otwartą głowę, by zrozumieć osobliwości amerykańskiej armii. Steuben opracował uproszczony podręcznik wojskowości, odpowiadający amerykańskim potrzebom. Nauczył żołnierzy posługiwania się bagnetem, manewrów w kolumnach, wyplenił tendencje do atakowania w jednej linii. Dzięki swemu temperamentowi Steuben zmienił musztrę w rozrywkę.
W początkach maja 1778 roku Washington dowiedział się o uznaniu przez Francję niepodległości Stanów Zjednoczonych. Decyzja ta mogła zapowiadać wojnę miedzy Anglią a Francją. Brytyjczycy byli zakłopotani swoimi działaniami w Ameryce. Zdobycie stolicy rebeliantów nie doprowadziło do niczego. Howe’a odwołano do Anglii. Stanowisko po nim objął dotychczasowy zastępca, surowy, neurotyczny, pewny siebie Sir Henry Clinton –człowiek śmiały, lecz niezdecydowany w działaniu. Gdy tylko przybył z Nowego Yorku, Filadelfię obiegła pogłoska o ewakuacji. W połowie czerwca armia wroga przeprawiła się przez Delaware i wycofała z Filadelfii. Przyjęty zwyczaj wymiany jeńców sprawił, że Washington spotkał swojego starego kolegę. Generał Lee przybył konno zza linii Brytyjczyków.
Washington stał przed dylematem. Przygotowywał swą armię do ataku na Brytyjczyków. Teraz można było ich dopaść, lecz w otwartym polu, gdzie walczyli najlepiej. Sytuacja zaś i tak obracała się na korzyść Amerykanów, szaleństwem więc wydawało się podejmowanie ryzyka. Z żalem ograniczył zaczepne działania armii związane z przemarszem Brytyjczyków do szarpania ich na skrzydłach przez podjazdy, a sam na czele głównych sił posuwał się równolegle do nich przez wyżynną część stanu. Po dotarciu przeciwnika do bazy w Nowym Yorku, on zamierzał zająć się umacnianiem linii obronnych na Hudsonie. 24 czerwca 1778 roku Washington zwołał radę wojenną. Siły wroga –przedstawiał –liczą 9 –10 tyś. ludzi. Amerykanie mają 10 600 żołnierzy nie licząc 1200 regularnych i 1200 milicji grasującej na skrzydłach Anglików. Rada wojenna wypowiedziała się przeciwko wszelkim zdecydowanym działaniom. Tego samego wieczora Greene, La Fayette i generał Anthony Wayne przedłożyli Washingtonowi swój protest. Chociaż Washington nie lubił sprzeciwiać się zdaniu rady wojennej, tym razem nie mógł dłużej oprzeć się pokusie. Znacznie wzmocnił swe podjazdy i rozkazał im zaatakować przeciwnika na lewym skrzydle i na tyłach. Protokół wymagał, żeby tak znacznemu ugrupowaniu powierzył swojemu zastępcy. Lee, który uważał ten plan za szaleńczy odmówił. Wówczas wybór Washingtona padł na La Fayette’a.
Clinton poinformowany od szpiegów o rosnącym zagrożeniu, przesunął swe doborowe oddziały na lewe skrzydło i tyły. W odpowiedzi na to Washington dał La Fayette’owi jeszcze tysiąc żołnierzy. W ten sposób do jego zgrupowania wchodziła już niemal połowa armii. Długie wahania Washingtona oraz zwłoka spowodowana przez gwałtowną burzę doprowadziły do tego, że na atak pozostał tylko jeden dzień. Gdyby 28 czerwca 1778 r. nie przeszkodzono Brytyjczykom, przeszliby tego dnia 19 km dzielących Monmouth Count House (dziś Freehold) od wzgórz, które osłoniłyby ich dalszy marsz. W nocy na 28 czerwca Lee obozował w odległości ok. 10 km od przeciwnika. Washington zaś na czele drugiego zgrupowania, stał oddalony o 14 km. Rozkazał generałowi Lee atakować wczesnym rankiem. Sam ze swa armią miał się posuwać tak, by móc w każdej chwili przyjść z odsieczą.
Ranek 28 czerwca był upalny i duszny. Kiedy Washington w szybkim tempie ruszył do przodu niektórzy żołnierze padali z upału, by więcej się nie podnieść. Zaniepokojony czy Brytyjczycy nie zdołają wywieść w pole Lee, Washington nasłuchiwał strzelaniny. Wreszcie rozległy się odległe strzały armatnie i trzask lekkiej broni. Washington triumfował. Nagle jednak odgłosy bitwy umilkły. Wysłał oficerów, żeby dowiedzieli się co się stało. Sam spotkał flecistę jednego z pułków Lee, dowiedział się od niego, że oddziały Lee wycofują się. Zdawało się to niewiarygodne, odgłosy wskazywały tylko na początek bitwy. Wkrótce jednak napotkał całe cofające się pułki. Oficerowie byli zmieszani, ale umieli powiedzieć tylko tyle, że wykonują rozkazy. Washington pozostawił dowództwo swej kolumny Greene’owi i pogalopował do przodu. Wkrótce na czele cofających się pułków spotkał pułkownika Lee. Tłumacząc się z odwrotu Lee mówił o sprzecznych informacjach wywiadu, niesubordynacji i impertynencji ludzi itp.
Washington oddalił się. Niemal natychmiast poinformowano go o szybkim zbliżaniu się ariergardy Brytyjczyków, która po odparciu Lee zmieniła marszrutę i poszła w pogoń za nim. Wreszcie nadeszła chwila, by armia mogła pokazać co warte były jej przygotowania. I rzeczywiście pokazała! Pozornie spanikowani żołnierze gorliwie wypełniali rozkazy. Teren, na którym znalazł się Washington, nadawał się do działań opóźniających. Wąska droga wiodła między wzgórzami a szerokim pasmem zarośli. Generał rozlokował oddziały po obu stronach a w przejście wymierzył dwie armaty. Następnie pogalopował z powrotem, by znaleźć lepsze pozycje obronne. Dotarł do posuwających się w należytym szyku pułków Greene’a. Ledwie pułki zdążyły zając pozycje, pojawili się ci, którzy brali udział w akcji opóźniającej. Cofali się szybko, lecz w ordunku, strzelając nad ramionami kolegów. Wówczas rozległ się tętent brytyjskiej kawalerii. Dwa amerykańskie pułki, choć chroniły je tylko zarośla, odparły ogniem jazdę. Z kolei nastąpiło natarcie piechoty. Nie mogąc rozerwać amerykańskich linii, Brytyjczycy próbowali obejść lewe skrzydło, a gdy i to się nie powiodło, zawrócili na prawo. Wtedy, ku zdumieniu brytyjskiego dowództwa amerykańscy „parobkowie” natarli jak regularni żołnierze i odparli zawodowców. Teraz Brytyjczycy musieli szukać schronienia na jakiejś mocnej pozycji, następnie nocą po cichu się wycofali. Zdaniem Washingtona generał Lee pozbawił go w bitwie pod Monmouth możliwości odniesienia decydującego zwycięstwa. Po bitwie pod Monmouth Brytyjczycy skryli się za swoimi umocnieniami w Nowym Yorku. Tym razem Washington nie uznał za konieczne spieszyć za nimi. Dał wojskom czas na odpoczynek. Wszystko zdawało się zmierzać w pożądanym kierunku. Dziewięć stanów ratyfikowało Artykuły Konfederacji (uchwalone 15 listopada 1777 r. przez Kongres). Był to krok ku powstaniu jednego zjednoczonego państwa na wzór zjednoczonej Armii Kontynentalnej, którą już stworzył. Flota francuska pod dowództwem hrabiego d’ Estainga pojawiła się w Filadelfii, poświadczając zamiar przystąpienia Francji do wojny na terenie ameryki.
10 lipca 1780 r. na wodach amerykańskich pojawiła się francuska flota wioząc cztery pułki uzupełnione kawalerią i artylerią o łącznej sile 5 tyś. żołnierzy. O tym, żeby oddziały te razem z Washingtonem podjęły nieoczekiwany atak na Nowy York, nie było mowy, skierowały się bowiem wprost na wyspę u wybrzeży Rhode Island. Po rzuceniu kotwic w przystani w Newport armia rozlokowała się wygodnie w mieście.
Podczas wojny z Francuzami i Indianami Washington doznał tylu upokorzeń z powodu nieustępliwych pretensji brytyjskich oficerów do dowodzenia Amerykanami, niezależnie od posiadanych przez nich stopni, że teraz rad był się dowiedzieć o rezygnacji Francuzów z tego rodzaju żądań. Amerykanie rozkazywać mieli nie tylko niższym rangom Francuzom, lecz także równym stopniem sobie. Francuski głównodowodzący Rochambeau polegać miał Washingtonowi.
Washington wciąż majaczył o ataku na Nowy York. Oczywiście teraz, kiedy zaskoczenie nie wchodziło już w grę, Rochambeau ze swą armią nie stanowił dostatecznej siły. Francuski generał oczekiwał posiłków. Póki co Washington domagał się, by armia Rochambeau połączyła się z jego wojskiem w okolicach Nowego Yorku. Zjednoczone siły byłyby wtedy gotowe do szturmu, kiedy tylko nadarzy się okazja. Rochambeau, przywykłego raczej do chłodnej kalkulacji niż do kierowania się mrzonkami, irytował Amerykanin, którego formalnie miał słuchać, a który mówił o pozbawionym szans szturmie. Stary weteran europejskich kampanii uznał Washingtona za szaleńca. Z wyszukaną kurtuazją wyrażał najgłębszy żal, że nie może opuścić Newport. Flota, którą przyprowadził, jest, jak mówił, słabsza od sił brytyjskich na wodach amerykańskich i może być bezpieczna tylko pod ochroną armii. Przez dwa miesiące sprzymierzeniu dowódcy komunikowali się za pośrednictwem wysłańców i depesz. Wreszcie Washington wyraził chęć osobistego spotkania. Miał do zaproponowania plan strategiczny. Ostatecznie 20 września 1780 roku obaj wodzowie spotkali się w Hartfordzie w stanie Connecticut. Generał domagał się, by flota francuska pożeglowała do portu bostońskiego, gdzie znalazłyby ochronę patriotów z Massachussetts. Chociaż zgodził się uznać, ze teraz nie należy przeprowadzać ataku na Nowy York, dowodził jednak, że obecność zjednoczonych armii może powstrzymać Clintona przed wysłaniem dalszych posiłków na południe. A jeśli Clinton podejmie to ryzyko, wtedy będzie można przystąpić do szturmu.
Gdy w ciężkich chwilach długiej, wciąż nie rozstrzygniętej wojny Washington bilansował swe aktywa. Wysoko na tej liście szałapute –aptekarza, który okazał się genialnym przywódcą i wojownikiem. Benedict Arnold był w istocie najwybitniejszym generałem ze wszystkich Amerykanów i Anglików biorących udział w tej wojnie. Odegrał decydującą rolę w zdobyciu Ticonderogi oraz dział, za pomocą których Washington wypędził później wroga z bostonu. Wódz naczelny powierzył mu następnie przeprowadzenie armii przez dzikie rzeki i górskie przełęcze, licząc na to, że Arnold pojawi się tam, gdzie nie można było oczekiwać żadnej armii, zdoła zaskoczyć miasto –fortecę Quebec (Kanada).
Podczas desperackiego szturmu na mocno już ufortyfikowane miasto Arnold został ranny. Mimo własnych cierpień i nieudanego szturmu przekonał swoich żołnierzy do utrzymania przez zimę oblężenia Quebec. Z wiosną nadeszły brytyjskie posiłki i pojawiły się mordercze epidemie. Wszystkie amerykańskie oddziały uciekły z Kanady. By powstrzymać inwazję na północne obszary stanu Nowy York i dalszą ofensywę na południe, Arnold zmienił się w admirała. Nadzorował budowę statków z drewna drze liściastych, a następnie przetrzepał skórę silniejszej armadzie brytyjskiej na jeziorze Champlaina, że przeciwnik zrezygnował na razie z kampanii inwazyjnej. W następnym roku pojawił się Burgayne na czele wielkiej armii z Kanady. To Arnold właśnie mimo sprzeciwów Gatesa, wszczynał bitwy, które poprzedziły kapitulację wroga. Gdy został poważnie ranny w nogę, wydawało się, że na zawsze pozostanie kaleką.
Kiedy po miesiącach cierpień pojawił się w Valley Forge, nie mógł stać o własnych siłach. Washington chciał znaleźć odpowiednie stanowisko dla chromego patrioty. Kiedy w maju 1778 r. Brytyjczycy opuścili Filadelfię, wódz naczelny mianował Arnolda wojskowym komendantem miasta. Arnolda zafascynowała młoda kobieta, którą Washington znał od dziecka: Peggy Shippen. Nie wyjechała z miasta podczas brytyjskiej okupacji i flirtowała tam z angielskim oficerem wysokiej rangi Johnem Andr.
Washington ucieszył się, kiedy Arnold ożenił się z Peggy. Zadowolony był też, że Arnold na tyle wydobrzał, by mógł sprawnie się poruszać. Naczelny wódz nie mógł wiedzieć, że stary flirt Peggy z Andr wydał nowe owoce. Arnold podjudzony przez zachłanna i ambitną, probrytyjsko nastawioną żonę ofiarował swe usługi jej staremu przyjacielowi, który był głównym adiutantem Clintona. Andr początkowo wyrażał wątpliwość, czy Arnold ma w ogóle coś ciekawego do zaoferowania. Ostatecznie obiecał mu sowitą zapłatę jeśli Arnold uzyska dowództwo West Point.
Washington nie przypadkiem zbudował swoje główne fortyfikacje na Hudsonem. Płynąca z północy na południe rzeka była żeglowna dla statków oceanicznych od ujścia aż po puszczę. Poddając West Point Arnold otworzyłby Hudson flocie brytyjskiej i uczynił z niej wodną przeszkodą, rozcinającą na pół siły powstańców. Wódz naczelny nie zamierzał powierzać tak wybitnemu dowódcy stanowiska garnizonowego. Postanowił dać mu dowództwo prawego skrzydła Armii Kontynentalnej. Pogłoski o tym zaniepokoiły Arnolda. Dowództwo pod okiem Washingtona i całego korpusu generalskiego nie obiecywało niczego, co warte by było zdrady. Kiedy spotkali się podczas manewrów, Washington zakomunikował swemu podkomendnemu o zaszczytnej nominacji, jaką ten miał otrzymać. Arnold wcale się nie ucieszył. Wręcz przeciwnie, był przygnębiony. Oznajmił ostatecznie, że nie czuje się na siłach, by służyć w jednostkach operacyjnych. Chciał dowództwa West Point. Wreszcie 3 sierpnia 1780 roku dostał od Washingtona upragnione stanowisko.
Od dwóch miesięcy Arnold dowodził West Point, gdy Washington, wracając z przygnębiającej konferencji z Rochambeau, postanowił dokonać inspekcji twierdzy. Po długiej podróży 24 września przed południem dotarł do jego kwatery położonej nad rzeką, parę kilometrów powyżej West Point. Ku jego zaskoczeniu oczekiwał go tylko adiutant. Poinformował on, że pani Arnold jeszcze nie wstała, a generał popłynął na własnej barce do twierdzy.
Washington zjadł śniadanie i również wyprawił się do twierdzy. Po raz pierwszy poczuł niepokój kiedy dopływając do twierdzy wznoszącej się na wysokim prawym brzegu rzeki dojrzał w miejscu lądowania sennie spacerujące straże. Gdy dobił do brzegu, natychmiast spytał o Arnolda. Nikt z oficerów nie widział go tego dnia. Przeprowadzając inspekcje poszczególnych fortów wciąż miał nadzieję, że generał lada chwila się pojawi. Wrócił do kwatery Arnolda, żeby zdążyć przebrać się do obiadu. Hamilton, który tam pozostał, by odbierać nadchodzące depesze, poinformował go o braku wieści od Arnolda. Wszyscy rozeszli się do swych pokoi. Gdy La Fayette przebierał się, wpadł do niego Hamilton wzywając natychmiast do wodza. Zastał Washingtona z plikiem papierów w ręku, trzęsącego się ze zdenerwowania. Stwierdził „Arnold zdradził nas”.
Z papierów wynikało, że schwytano ubranego po cywilnemu niejakiego Johna Andersona, który usiłował się przedostać do Anglików. Miał przy sobie schowany w bucie własnoręczny list Arnolda, zawierający informacje mające pomóc Brytyjczykom w zdobyci West Point. Wśród dokumentów znajdował się również szczegółowy list „Andersena” wyjaśniający, że nie jest on zwykłym szpiegiem, tylko wysokiej rangi oficerem. „Człowiek, którego macie w swoich rękach, to John Andr, adiutant generalny armii brytyjskiej”. Nie wiadomo było, ani jak rozbudowany jest spisek, ani jak wielkie bezpośrednie niebezpieczeństwo grozi twierdzy. Chociaż schwytano Andr wiadomości mogły przedostać się inną drogą. A wiatr wiejący akurat w górę rzeki sprzyjałby szybkiemu zbliżaniu się brytyjskich okrętów wojennych płynących z Nowego Yorku. Twierdza mogła być potajemnie przygotowywana do kapitulacji. Oczywistą koniecznością było podjęcie środków ostrożności: zmiana dowódców kluczowych stanowisk i postawienie twierdzy w stan gotowości do otwarcia ewentualnego ataku. Washington pozostał jednak bierny. Ujawnienie perfidii człowieka, któremu tak bardzo ufał, było dla niego wstrząsem tak wielkim, że jedno tylko wydawało mu się ważne: schwytanie zdrajcy.
Dwóch adiutantów Washingtona, którzy przybyli do kwatery Arnolda wczesnym rankiem, wspominało o otrzymaniu przez niego jakiś niepokojących wieści. Od tej chwili minęło dość czasu, by Arnold zdołał dotrzeć do zakotwiczonego brytyjskiego okrętu, z którego zszedł na ląd Andr. Mimo to Washington wciąż miał nadzieję, że Arnold nie wie o wykryciu zdrady i znajduje się jeszcze na amerykańskim terytorium, gdzie można go schwytać. Postanowił więc nie podejmować żadnych działań wskazujących na wykrycie spisku. Jedyne co uczynił to wysłał Hamiltona z jeszcze jednym żołnierzem, by pogalopowali w dół rzeki do King’s Ferry, ostatniego posterunku, który mógłby zatrzymać barkę Arnolda.
Następnego dnia wódz stanął przed trudnym problemem. Co zrobić z Peggy Arnold i z Johnem Andr. Ta młoda kobieta uczestniczyła w spisku od samego początku. Washington odesłał ją do ojca do Filadelfii. Problem z Andr był tym bardziej przykry, że ten młody oficer w obliczu śmiertelnego niebezpieczeństwa zachowywał się z największą odwagą. Washington był głęboko wzruszony – Andr z usposobienia przypominał mu La Fayette’a. Sąd wojenny nie mógł go skazać na śmierć za szpiegostwo. Washington szukał jakiegoś sposobu na uniknięcie tej konieczności. Wysłał nieoficjalny list do swojego brytyjskiego przeciwnika, proponując zwolnienie Andr, jeśli Brytyjczycy wydadzą mu Arnolda. Wolał posłać na szubienicę tego, kto na nią przede wszystkim zasłużył. Clinton nie mógł się na to zgodzić. Zniweczyłoby to brytyjskie zabiegi mające na celu pozyskiwanie amerykańskich oficerów. Pozostało tylko najboleśniejsze rozwiązanie. Godziną egzekucji Andr była dla Washingtona ciężką chwilą.
Przeprowadzone przez Washingtona śledztwo nie wykazało istnienia rozgałęzionego spisku. Pomijając pośredników, Arnold i Peggy działali sami.
Podczas gdy zimą 1780 –1781 armia Rochambeau, zasobna w walutę, w więc dobrze zaopatrzone, rozlokowała się wygodnie na swej wyspie. Washington nie mógł nawet utrzymać kontaktu ze swym sojusznikiem, bo nie miał dość paszy dla kurierskich koni. O ile uprzednio starał się by Armia Kontynentalna była możliwie najliczniejsza, teraz zredukował liczbę gęb do karmienia i zgadzał się, by ci którym służba i tak wygasała z końcem 1780 r., dyskretnie odchodzili do domów. Po raz pierwszy dopuszczał teraz myśl o zawarciu pokoju bez zwycięstwa. Anglia Hiszpania (sojusznik Francji) i Francja, jak dochodziły go wieści, były coraz bardziej wyczerpane wojną. Plotki mówiły o mediacji państw neutralnych, mającej doprowadzić do pokoju w Europie. W takim przypadku Anglicy mieliby utrzymać w Ameryce kontrolę nad tymi koloniami, które były w ich ręku w chwili zawarcia pokoju. Wobec takiej ewentualności najbliższa kampania nabierała szczególnego znaczenia, gdyż jej wyniki decydowały właśnie o podziale kolonii. Sytuacja Stanów Zjednoczonych wymagała, bądź pokoju –nawet za taką cenę –bądź uzyskania ogromnej pożyczki od Francji. Kongres uczynił kolejny krok zmierzający do traktowania Washingtona tak, jakby był on prezydentem. Miał on wysłać do Paryża swojego osobistego przedstawiciela. Polecił więc pułkownikowi Johnowi Laurens’owi, by prosił tam nie o posiłki dla armii Rochambeau. lecz o pieniądze jakich posiłki takie by wymagały.
W południe 3 stycznia 1781 roku nadeszła wiadomość, której Washington obawiał się od dawna. Pensylwańskie oddziały stacjonujące w Morristown zbuntowały się. Buntownicy pod dowództwem sierżantów, uzbrojeni w armatę pomaszerowali na Filadelfię. Zamierzali przedłożyć Kongresowi listę żądań. Oficerowie obawiali się rewolty, gdyby Washington wyruszył uśmierzyć bunt. Nim podjęcie tego ryzyka stało się konieczne, nadeszła wiadomość o zaspokojeniu żądań buntowników.
Nawet w najtrudniejszych chwilach w duszy Washingtona tlił się promyk nadziei, że kiedyś powróci do Mount Vernon. Teraz szansa na spełnienie twego marzenia zdawała się poważnie zagrożona i to za sprawą zdrajcy, Benedicta Arnolda. Chcąc skłonić innych amerykańskich generałów do zdrady, Clinton dał Arnoldowi dowództwo w armii brytyjskiej. Na czele 1500 żołnierzy posłano go pustoszyć Wirginię. Armia Greene’a biła się z Cornwalisem w dalekiej Kanadzie. Ani Washington, ani Rochambeau nie byli w stanie wysłać wojska przeciwko Arnoldowi. Arnold, który nie miał nic przeciwko paleniu majątku rebeliantów w Wirginii, mógł tam bez przeszkód.
Chociaż wychowanek Washingtona Greene przyczyniał wiele kłopotów Cornwallisowi i w Północnej i Południowej Karolinie, nie mógł powstrzymać brytyjskiego potopu i musiał uciec do Wirginii. Kiedy z kolei Cornvallis postanowił działać w Wirginii, Greene wrócił do Kanady. Obie armie zamieniły się pozycjami. W rezultacie ojczysty stan Washingtona znalazł się niemal cały we władaniu wroga. Brytyjscy napastnicy najechali stanową legislaturę, wzięli do niewoli kilku jej członków, a gubernatora Thomasa Jeffersona zmusili do ucieczki w góry. Rząd Wirginii był sparaliżowany i rozpadał się, a do Washingtona napływały wezwania wpływowych przywódców, by zechciał zostać politycznym i wojskowym dyktatorem swego rodzinnego stanu. Odrzucił je wszystkie.
Ponieważ ulubiona taktyka Washingtona polegała na zaskakiwaniu wroga, podejmował on wszelkie środki ostrożności mające zapobiec przeciekom informacji o jego planach. Nawet generałów na wysokich stanowiskach informował dopiero w ostatniej chwili. Kiedy w maju 1781 r. Washington i Rochambeau spotkali się w Wethersfield w Connecticut, by omówić zbliżającą się kampanię, francuski generał nie przekazał swojemu sojusznikowi i formalnemu dowódcy najistotniejszych informacji. Washington wiedział wprawdzie o silnej eskadrze francuskiej pod dowództwem księcia de Grasse’a, która działać miała latem tego roku na Antylach, nie powiadomiono go jednak o otrzymanym przez nią rozkazie pożeglowania w lipcu lub sierpniu ku wybrzeżom północnoamerykańskim. Informacje, które przekazał mu Rochambeau nie skłaniały do optymizmu. Francuski dowódca nie spodziewał się ani znaczniejszych posiłków, ani pieniędzy. Washington nalegał jak zwykle na zakończenia wojny przez zdobycie Nowego Yorku. Tylko w przypadku, gdy okazało się to niemożliwe, trzeba by było szukać jakiegoś celu na południu. Podtrzymując fikcję zwierzchnictwa Washingtona, Rochambeau podpisał zgodę na tę strategię. W tajnej depeszy do de Grasse’a Rochambeau zalecał natomiast zignorowanie oficjalnego dokumentu i pożeglowanie wprost do Chesapeake. On zaś zobowiązał się, by flotę francuską oczekiwały tam połączone siły francusko –amerykańskie.
Rochambeau powrócił po spotkaniu do Newport, a Washington nad Hudson. Tu naczelny wódz dowiedział się od swojego osobistego wysłannika do Paryża, Laurensa, ze flota francuska otrzymała rozkaz płynięcia do brzegów północnoamerykańskich. Laurens donosił ponadto o uzyskaniu w darze od dworu wersalskiego 6 milionów liwrów. 6 lipca 1781 roku armia Rochambeau dotarła do pozycji Washingtona w okolicach Dobbs Ferry, 19 km na północ od Manhattanu. 14 sierpnia Washington dostał od swych francuskich „podkomendnych” wiadomość, która faktycznie miała moc rozkazu. De Grasse ze swą flotą i 3200 żołnierzami na pokładach spodziewany był 3 września. Miał jednak przybyć nie w okolice Nowego Yorku, by zagrozić tej bazie lub przewieść na swych statkach Amerykanów i Francuzów na południe, lecz bezpośrednio do Chesapeake. Pozostawać tam mógł do połowy października. Aby spotkać się z nim, armie znad Hudsonu musiały przemaszerować 720 km. Strategia jaką narzucił mu Rochambeau, była pełna niewiadomych, z których każda mogła obrócić wniwecz całe przedsięwzięcie.
Washington wiedział, że Cornvallis fortyfikuje Yorktown jako bazę dla swojej armii. W Wirginii jednak , o czym również wiedział, nie było dość sił, by zamknąć Cornwallisa w tym mieście. Wróg uprzedzony o niebezpieczeństwie mógłby wymknąć się z pułapki i po prostu pójść w głąb lądu.
5 września Rochambeau ze swym sztabem spływał w dół Delaware, gdy nagle na przystani w Chaster (Pensylwania) dostrzeżono wysokiego mężczyznę w niebiesko –żółtym mundurze, który podskakiwał, machał kapeluszem i szalikiem. Z daleka wydawało się, że ten pajac to Jego Ekscelencja generał Washington. I rzeczywiście –to był on. Flota de Grasse’a już przybyła krzyczał. Washington zachowywał się jak dziecko, któremu spełniono wszystkie zachcianki.
Teraz niczym za sprawą cudu, wszystko obróciło się na dobre. Cornvallis niczego nieświadom aż do chwili, gdy zagroziły mu zbliżające się armie sojuszników, postanowił nie opuszczać swoich fortyfikacji tylko je umacniać. Słaba francuska flota wymknęła się Brytyjczykom z Newport i przywiozła nie tylko armaty, ale również statki o dostatecznie płytkim zanurzeniu do przeprawienia wojsk przez Chesapeake. Gdy pojawiły się brytyjskie posiłki morskie, nie okazały się ani tak potężne, jak oczekiwano, ani tak sprawnie dowodzone. Słynny admirał Rodney zachorował. Po nierozstrzygniętej potyczce z de Grass’em brytyjska flota wycofała się, oddając mu kontrolę nad wodami przybrzeżnymi i opuściła zamkniętego w murach miasta Cornwallisa. Patrioci (jak zwykle gdy Brytyjczycy byli w opałach) tłumnie ściągali do armii. Wkrótce Washington miał już 9500 żołnierzy pod bronią. Oddziały francuskie –dowodzone przez Rochambeau i przetransportowane przez Grasse’a –liczyły 8800 żołnierzy. Bezpieczeństwo armii Cornwallisa szacowanej na 5 –6 tyś ludzi, zależało głównie od siły umocnień. Obrona Yorktown musi się załamać, a Cornvallis skazany jest na kapitulację. 17 października Cornvallis wysłał do Washingtona parlamentariusza z propozycją 24–godzinnego rozejmu na ustalenie warunków kapitulacji. „Nie chcę by zwycięstwo owocowało prześladowaniami”, Washington w toku pertraktacji zgodził się na wybieg, który pozwalał Brytyjczykom uprowadzić amerykańskich torysów (w przeciwnym razie zostaliby aresztowani) oraz dezerterów z amerykańskiej armii, których musieliby powiesić. Schwytanych niewolników miano zwrócić ich właścicielom, natomiast wszyscy żołnierze brytyjscy mieli pójść do niewoli. Kontrowersje wzbudziło żądanie Washingtona, by kapitulującej armii okazano takie same wojskowe honory, jaki niegdyś okazano garnizonowi amerykańskiemu w Charlestonie. Kiedy Charleston kapitulował, Clinton okazał pogardę dla rebeliantów odmawiając i honorów, tradycyjnie oddawanych pokonanym w dowód uznania za dzielną walkę. Pomijając inne poniżenia, armii amerykańskiej nie pozwolono wtedy pomaszerować na ceremonię kapitulacji z rozwiniętymi sztandarami. Gdyby te same warunki narzucono teraz Cornwallisowi, jego armia okryłaby się hańbą przed całą Europą. Washington był jednak twardy jak głaz. W tej sytuacji Cornvallis zawiadomił, że zdrowie nie pozwala mu wziąć udziału w ceremonii. Jego przedstawiciel, generał brygady Charles O’ Hara, robił, co mógł, by oddać swój miecz nie Washingtonowi, lecz jakiemuś francuskiemu oficerowi. Wówczas Washington odmówił jego przyjęcia. Skoro Cornwallisa ma reprezentować jego zastępca, również i on wyznaczył swego. Ostatecznie O’ Hara zmuszony był poddać się generałowi Lincolnowi. Był to oficer, którego Clinton znieważył w Charlestonie.
Choć wojna trwała nadal, na pozostałe miesiące 1781 roku nie planowano żadnych poważnych działań. Washington przebywał w Wirginii, niedaleko od Mount Vernon. Przez niemal siedem lat żył w nieustannym napięciu. Oczekiwał teraz choćby paru tygodni wypoczynku.
Jego pasierb, John Parke Custis, dekował się przez całą wojnę. Nieudolny, rozpieszczony, bogaty młodzian bez skrupułów wykorzystywał nieobecność ojczyma, by oszukiwać go w drobnych sprawach. Jednakże po upadku Yorktown możliwość wejścia w środowisko francuskich oficerów –arystokratów zrodziła w nim nagle zapał do wojaczki. Przystał do Washingtona jako adiutant –ochotnik. Nie spowodowałoby to niczego więcej niż irytacji, gdyby młody człowiek, nieodporny na obozowe choroby, nie zachorował. Właśnie w dniu, w którym Washington miał rozpocząć swe wakacje, John Parke Custis zmarł. Washington nie potrafił okazać rozpaczy. Jednakże jego ukochana żona Martha była całkowicie załamana. Mount Vernon, gdzie miał nadzieję znaleźć wytchnienie, przekształcił się w dom żałoby. Zabrał stamtąd Marthę do Filadelfii, by znalazła się z dala od miejsca gdzie wszystko przypominało jej stratę.
Washington miał zamiar szybko powrócić do armii nad Hudsonem, zatrzymał się jednak w stolicy aż 4 miesiące. Podstawowe kwestie wojskowe zależały teraz jeszcze bardziej niż kiedykolwiek od spraw cywilnych. Chociaż potężna armia brytyjska bynajmniej nie została wypędzona, panowało ogólne poczucie, że rewolucja zwyciężyła na dobre. Przyczyniło się ono do jeszcze większego zaniedbywania i tak już opuszczonej armii. Trudności finansowe –brak pieniędzy na żołd i na utrzymanie istniejącej armii –były symptomem poważnego rozkładu. 13 koloni zostało zmuszonych do współdziałania w wyniku kryzysu, który strawił je wobec alternatywy trafnie ujętej przez Benjamina Franklina: „jeśli nie będziecie razem polegać na ścisłej współpracy, polegniecie każda oddzielnie”. Ale nawet w chwilach apogeum kryzysu stany debatowały przez lata, nim zaakceptowały Artykuły Konfederacji, które nie wykraczały poza deklarację luźnego sojuszu. Teraz zaś, gdy konflikt zdawał się wygasać, stawały się coraz bardziej obojętne wobec Kongresu Kontynentalnego i wysiłków jakie on podejmował. Pod presją Washingtona Kongres przyznał na przyszłą kampanię 8 milionów dolarów. Choć nie wystarczało to na utrzymanie w polu nawet jądra armii, stany nie dawały Kongresowi pieniędzy nawet na opłacanie procentów od uprzednio zaciągniętych długów. Jedynym rozsądnym i niezbędnym rozwiązaniem było uprawnienie Kongresu do samodzielnego ściągania pieniędzy. Nadzieje Washingtona oraz oczekiwania wojska zależały teraz od tego, czy Kongres uzyska prawo do pobierania należności celnych. Jednakże Artykuły Konfederacji tak rygorystycznie strzegły lokalnej suwerenności, że federalne opodatkowanie uzyskać by musiało akceptację wszystkich 13 stanów. Od wczesnej wiosny do jesieni 1782 roku sprawę rozważały różne legislatury stanowe. Dochodziły wieści o pozytywnych wynikach głosowań, lecz wystarczyłoby, aby jakiś warchoł zawołał „nie” lub sabotował działanie, a armia z pewnością nie otrzymałaby zaległych i bieżących wynagrodzeń.
Washington odczuł niewątpliwie pewną satysfakcję, gdy Clintona zastąpił Guy Carleton. Odchodził już trzeci brytyjski głównodowodzący, a amerykański dowódca wciąż pełnił swą funkcję. Jednakże jego nadzieje na pomoc Francuzów, która pozwoliłaby wypędzić wroga z Nowego Yorku, upadły gdy dowiedział się o walnym zwycięstwie admirała Rodneya nad de Grasse’em w bitwie morskiej u wybrzeży Indii Zachodnich. Rochambeau i armia francuska trwali w bezczynności, aż wreszcie jesienią odpłynęli do Francji. W tym czasie Carleton powiadomił Washingtona o rozpoczętych w Paryżu rozmów pokojowych, podczas których Jerzy III nie tylko uznał, ale sam zaproponował niepodległość Stanów Zjednoczonych.
Lato 1782 roku przyniosło bolesne rozczarowanie. Washington miał nadzieję spędzić zimę w Mount Vernon na odzyskiwaniu sił i porządkowaniu swych zaniedbanych spraw prywatnych. Ale kiedy nadszedł czas odjazdu doszedł do wniosku, że nie może porzucić armii, pozostawiając ją w tak złym stanie. Sytuacja oficerów, którzy zostali zdemobilizowani, musiała nasuwać złowieszcze przewidywania: gdy żołnierz nie był już potrzebny do obrony ludności cywilnej, zapominano o wszelkich zobowiązaniach i odsyłano go w nędzy do domu. Wilgotną jesienią, siedząc wokół ognisk, oficerowie chwytali za rękojeści swych szpad i mówili o wymierzeniu sprawiedliwości na własną rękę. Tylko w wyniku usilnej perswazji udało się Washingtonowi ukierunkować protest tak, by przybrał formę petycji do Kongresu. Nie była to pierwsza petycja, lecz tym razem zawarto w niej zgoła niezakamuflowaną groźbę; miała ją przedstawić delegacja wysokich stopniem oficerów, którzy czekaliby w Filadelfii, aż będzie jasne czy sprawiedliwości stanie się zadość.
Wszystkie niemal rewolucje w historii, choćby zaczynały się od idealistycznych haseł, kończyły się tyranią. Rewolucja amerykańska osiągnęła właśnie ten krytyczny punkt. Gdy niepodległość zdawała się bliska, przywódcy poszczególnych stanów poczuli się ważni. Niech nikomu na przyszłość się nie zdaje, że Stany Zjednoczone są jednym państwem, a nie trzynastoma. Ale to nie autonomia poszczególnych stanów była podstawą umożliwiającą prowadzenie wojny. Trzeba było powołać Kontynentalny Kongres i Kontynentalną Armię, oraz zapłacić długi. I to nie tylko wobec żołnierzy. Kongres dłużny był wiele również cywilom. Istniał pieniądz, który Kongres drukował, i ten powinien być honorowany, choćby poniżej wartości nominalnej.
Sytuacja, w której i armia, i najzdolniejsi, najzamożniejsi ludzie interesu byli tak samo zagrożeni, stwarzała obiecujące pole do wspólnego działania. Członkowie delegacji wojskowej wysłanej do Filadelfii konferowali z czołowymi finansistami, w szczególności z Gouverneurem i Robertem Morrisami. Uznali oni, że jedyną obroną wierzycieli może się stać siła armii. Toteż armia powinna, nawet w przypadku podpisywania pokoju, odmówić rozejścia się do domów, nim stany nie zgodzą się na system, który pozwoliłby spłacić wszystkie długi federalne. Droga do wskazanego celu wydawała się prosta, jeśli pominąć jedną przeszkodę George’a Washingtona. Konspiratorzy zgodzili się, że trzeba przygotować grunt do ewentualnego usunięcia Washingtona i znalezienia innego przywódcy. Byłoby jednak bez porównania lepiej, gdyby udało się go pozyskać. Jego były adiutant, a obecnie Kongresman z Nowego Yorku, Alexander Hamilton, oświadczył, że wie jak pertraktować z generałem. On też właśnie miał podjąć się misji przekonania go. Rola, jaką odgrywał Washington podczas rewolucji, nigdy nie ograniczała się do spraw wojskowych. Gdy wybrano go na wodza naczelnego, członkowie Kongresu zobowiązali się służyć wspólnej sprawie i popierać go. Okazało się, że bardzo potrzebowali jego pomocy.
Washington chcąc utrzymać armię przy życiu, musiał stale osobiście podejmować decyzje o konsekwencjach daleko wykraczających poza sprawy wojskowe. Chociaż Washington raczej unikał niż pragnął poszerzenia swych uprawnień i starał się z nich korzystać w możliwie najmniejszym stopniu, mimo woli jako wódz naczelny stawał się zarazem szefem tej egzekutywy, jaką dysponowały wtedy Stany Zjednoczone.. fakt ten nie został niezauważony i zdaniem wielu patriotów oddanie całej władzy w ręce jednoosobowego rządu –Washingtona –stanowić by mogło rozwiązanie, do którego należałoby w ostateczności się odwołać. Czołowi działacze polityczni skłaniali go do przejęcia rządów w Wirginii. W maju 1788 roku dostał list od jednego ze swych pułkowników, Lewisa Nicoli, który namawiał go , by zgodził się wziąć na siebie odpowiedzialności i został Królem Stanów Zjednoczonych.
Washington przybywał w swojej kwaterze na brzegach Hudsonu w Newburgh, w stanie Nowy York, kiedy w połowie lutego 1783 roku wysiłki Hamiltona mające na celu pozyskanie naczelnego wodza przybrały postać subtelnego listu. Jako członek Kongresu Hamilton donosił o braku jakichkolwiek możliwości dalszego zaopatrywania armii, w czerwcu wojsko będzie zmuszone brać przemocą wszystko, co mu niezbędne. Dowództwo Washingtona, uprzedzał Hamilton, jest zagrożone. Wedle przekonania panującego w armii to właśnie on ze względu na swą nadmierną delikatność jest przeszkodą w uzyskaniu tego co się jej sprawiedliwie należy. Nadszedł też list od jednego z poufnych korespondentów Washingtona, członka Kongresu, Josepha Jonesa Wirginii. Uprzedzał on o „niebezpiecznych konszachtach w armii” i stosowaniu niecnych praktyk, mający na celu poderwanie reputacji Washingtona. Zdaniem Jonesa spisek miał szanse powodzenia.
W 1783 roku wysiłki Stanów Zjednoczonych mające na celu wprowadzenie rządów republikańskich były w świecie czymś wyjątkowym. Washington odsuwał do siebie własne ambicje, sytuacja stawała się jeszcze trudniejsza i delikatniejsza. Niesprawiedliwości, jakie spadły na armię, rzucały się w oczy, a nie było widać pokojowych środków zaradczych. Jego własne dochodzenia wykazały, że armia jest jeszcze bardziej zbuntowana, niż to sobie uprzednio wyobrażał, a jego przywództwo poważnie zagrożone. Podejrzewał swojego starego wroga Gatesa , który powrócił do służby czynne, o maczanie palców w intrydze. Na list Hamiltona odpowiedział dopiero w początku marca. Nie może, jak pisał, poprzeć ruchu, który zrodzi tylko społeczne konflikty i skończy się na nowo przelewem krwi. List Washingtona świadczył, że konspiratorzy nie mogą na niego liczyć.
W obozie w Newburgh zaczęły krążyć anonimowe pisma. Jedno z nich, nie licząc się z władzą Washingtona, wzywało do masowego wiecu oficerów. Wódz naczelny wyraził dezaprobatę dla takiego samowolnego postępowania, jak organizowanie nielegalnych wieców. Sam zwołał wiec na najbliższą sobotę, 15 marca 1783. było to zapewne najważniejsze zgromadzenie w całej historii Stanów Zjednoczonych. Jak wszystko dobitnie wskazywało, nie należało oczekiwać, by Washingtonowi udało się powstrzymać zbrojną ingerencję w cywilne sprawy kraju. Washington dawał wcześniej do zrozumienia, że nie pojawi się na wiecu. Kiedy wic znalazł się na trybunie, była to niespodzianka całkiem przyjemna, jak świadczyły twarze zgromadzonych oficerów. Po raz pierwszy, odkąd zdobył sobie miłość armii patrzył w rozgoryczone, gniewne oblicza. Gdy zaczął przemawiać, był podniecony. Mówił o początkach własnej służby, o miłości do swych żołnierzy. Wskazywał, że kraj, do którego sterroryzowania lub porzucenia wzywa anonimowy pamflecista, to przecież ich własny kraj. Gdyby posłuchali rad, którym nie powinni przychylać ucha, znaczyłoby to, że „Na nic nam jest przydatny rozsądek. Utraciwszy swobodę słowa, głusi i milczący, poprowadzeni zostaniemy jak owce do rzezi”. Teraz audytorium wydawało się poruszone, ale gniew i rozgoryczenie nie zniknęły. Wzywał oficerów, by „nie otwierali tamy potopowi niesnasek, które utopią we krwi rodzące się państwo”. Washington skończył swe przemówienie, ale audytorium trwało niewzruszone. Wyraźnie nie osiągnął swego celu. Przypomniał sobie o pokrzepiającym liście od członka Kongresu, jaki miał przy sobie. Postanowił go przeczytać. Wyciągnął z kieszeni kartkę, lecz wydawał się zmieszany: patrzył bezradnie na list. Z sercem ściśniętym z przerażenia oficerowie rzucili się do niego. Wtedy wyjął z kieszeni okulary –tylko najbliżsi wiedzieli, że ich używa. „Dżentelmeni –powiedział– pozwólcie mi włożyć szkła, albowiem w służbie mego kraju nie tylko osiwiałem, ale i oślepłem”. To zachowanie i proste słowa dokonały tego, czego nie sprawiły wszystkie argumenty. Washington uratował Sany Zjednoczone przed tyranią i wojną domową.
Z rozkazu Washingtona z 18 kwietnia 1783 roku ogłaszał zaprzestanie działań wojennych między Stanami Zjednoczonymi Ameryki a Królem Wielkiej Brytanii. Gratulował armii „wiekopomnej roli, jaką dzięki uśmiechowi opatrzności odegrać mogła na scenie historii ludzkiej”. Chociaż podziękowanie Washingtona skierowane było zarówno do wojskowych jak i cywilów, nie żywił on ciepłych uczuć do finansistów, którzy odegrali główną rolę w próbie nakłonienia armii do podporządkowania sobie rządów cywilnych. W swoim apelu do Kongresu, za jego pośrednictwem –do narodu, nalegał na spłacenie długu wobec armii, ale nie wspominał o zadłużeniu u finansistów.
Ponieważ apele i petycje nie zmieniały w niczym sytuacji, Washington postanowił wysłać do stanów okólnik, w którym odwołałby się do politycznego podłoża problemu. Usprawiedliwiał się z przekroczenia swej roli wodza naczelnego, a zarazem nadawał swym słowom szczególnie uroczysty ton stwierdzając, że to jego pożegnanie ze służbą publiczną. Z chwilą gdy podpisanie pokoju pozwoli mu powrócić do Mount Vernon, nigdy już nie będzie uczestniczył w życiu publicznym.
Od zawarcia rozejmu do formalnego podpisania traktatu pokój miał charakter nieoficjalny. Kongres postanowił rozpuścić do domów całą armię, oprócz niewielkiego ugrupowania strzegącego Brytyjczyków w Nowym Yorku czekając na definitywny koniec wojny. Uchwalił też rezolucję mającą zapobiec odprawianiu żołnierzy bez grosza. Ale za rezolucję niczego nie można kupić, a pieniędzy nadal nie było. Odchodzący do domów z pustymi kieszeniami oficerowie byli głęboko rozżaleni, że dali się zwieść Washingtonowi. Zbojkotowali pożegnalne przyjęcie, na którym on miał być honorowym gościem.
Mimo tęsknoty za Mount Vernon poczucie obowiązku nie pozwoliło mu opuścić resztek armii obozującej nad Hudsonem. Gdy wreszcie podpisano pokój Brytyjczycy zapowiedzieli, że 25 1783 roku opuszczą Nowy York. Tym razem Washington chciał wziąć udział w triumfalnej defiladzie. Z Nowego Yorku Washington wyjechał 4 grudnia. Podróż do Annapolis, gdzie obradował Kongres, opóźniały tłumy ludzi pragnących uczcić wodza. Ceremonii w Kongresie, podczas której złożył swe pełnomocnictwa towarzyszyły łzy. Po niemal 10 latach służby wreszcie był wolny. Gdy wjeżdżał na drogę do Mount Vernon w oknach domu paliły się świece. Martha Washington stała w drzwiach. Była wigilia 1783 roku.
Obietnica złożona przez Washingtona jego oficerom, że uczyni wszystko, co w jego mocy, by otrzymali swe należności, oznaczała w gruncie rzeczy, że sprzyjać będzie powstaniu rządu ogólnokrajowego dość silnego, by spłacić dług. Fakt, że stany, zachowywały się przez pewien czas nierozważnie, uważał za rzecz naturalną.
Oczekiwany przez niego z ufnością proces jednoczenia się kraju i umacniania rządu przebiegał bardzo powoli. Stany do tego stopnia bagatelizowały rolę Kongresu Kontynentalnego, że rzadko kiedy mogło się zebrać kworum. Nowy York gwałcił artykuły Konfederacji i zawierał we własnym interesie separatystyczne traktaty z Indianami. Poszczególne stany zamiast skłaniać wyborców do spłacenia przedwojennych długów brytyjskim kupcom, łamały traktat pokojowy i dawały pretekst Anglikom do ociąganie się z ewakuacją pogranicznych fortów przyznanych Stanom Zjednoczonym.
Kongres Kontynentalny zgodził się na zwołanie konwencji z zastrzeżeniem, że zajmie się ona jedynie rewizją Artykułów Konfederacji. Wiele było powodów do oczekiwania, że nowa konwencja okaże się kolejnym niewypałem w długim ciągu wysiłków zmierzających do osiągnięcia jedności kraju. W wyniku groźnego kryzysu, do jakiego doszło w końcu 1786 roku, Washington zaczął obawiać się, czy nie jest już za późno na jakiekolwiek wysiłki zmierzające do wznowienia rządu. Załamanie się waluty Massachussetts doprowadziło do tego, że wielu osadników, choćby najciężej, najwydajniej pracowali, nie mogło zdobyć gotówki na spłacenie długów. Zajmowano farmy, a dłużnicy często trafiali do więzienia. Podczas zamieszek (później nazwanych rebelią Shaysa –od nazwiska przywódcy Daniela Shaysa) motłoch zagroził sądom, a gdy te zwlekały z decyzją, zapowiedział zdobycie arsenału kontynentalnego w Springfield, gdzie zdeponowano 10 –15 tyś. sztuk broni. Rebelia skończyła się niczym. Powstańcy przystali na to by zdać się na urnę do głosowania, gdy stanęły przeciwko nim prywatnie finansowanie Massachussetts. Ponieważ jednak słabość państwa wyszła na jaw, narastało powszechne przerażenie.
Kiedy przypuszczano, że konwencja może niewiele uzyskać, nie wywierano zbytniej presji na Washingtona, by wziął w niej udział. Uznając jego ogromny autorytet za swój ogromny atut, zwolennicy silnego rządu federalnego nie chcieli narażać reputacji byłego wodza, gdyby konwencja okazała się przedsięwzięciem nieudanym. W wyniku ostatecznych wydarzeń zaczęto na niego silnie nalegać, by zrezygnował ze swojego odosobnienia i stanął na czele delegacji Wirginii. Udział w konwencji, jak go zapewniano, miał być jednostkowym wydarzeniem, po którym były wódz powróciłby bez przeszkód do życia prywatnego. On jednak nie miał złudzeń: zgoda przekreśliłaby na wiele lat jago dawne marzenia o „samotnej drodze”. Spośród osób najbardziej znanych jego jedynym rywalem byłby na konwencji Benjamin Franklin. Ponieważ miał on już 81 lat, przywództwo spadłoby z pewnością na Washingtona. A jeśli, co również było możliwe, konwencja zakończyłaby się niepowodzeniem, jago reputacja, na którą tyle lat ciężko pracował, zostałaby poważnie nadszarpnięta.
Washington, choć przed wyjazdem poważnie chorował i źle się czuł jeszcze w drodze, ozdrowiał natychmiast, gdy po przybyciu do Filadelfii w maju 1787 roku zajął się ożywioną działalnością. Delegaci nie spieszyli się zbytnio z przybyciem i nim zebrało się kworum, musiało upłynąć 11 dni. W miarę jak się zjeżdżali, Washington dostrzegł dwie pomyślne okoliczności. Mimo wszelkich różnic poglądów w sprawach szczegółowych wszyscy byli zdania, że „coś trzeba zrobić”, ponieważ istniejący rząd „jest u kresu wytrzymałości” i jeśli nie zastosuje się szybko jakiś środków zaradczych „nieuchronnie dojdzie do zamieszania i anarchii”. Ponadto, wbrew jego pierwotnym obawom, delegaci nie byli związani instrukcjami uniemożliwiającymi ewentualne osiągnięcie jedności.
Konwencja konstytucyjna nie wyraziła poparcia dla niemal powszechnie uznawanej w tamtych czasach koncepcji, przyznającym prawo głosu jedynie osobom o określonym statusie majątkowym. Decyzję w tej sprawie pozostawiono poszczególnym stanom. Ponieważ delegaci pochodzili z rejonów od siebie odległych, różne preferencje regionalne nie pozwalały, by podzielali oni wspólne poglądy ekonomiczne.
O oczekiwaniu na kworum delegaci Wirginii wraz z Washingtonem opracowali projekt silnego rządu federalnego, obdarzonego uprawnieniami we wszystkich najważniejszych sprawach kraju. Opierać się on miał na rozdziale władz, ich równoważeniu się i wzajemnej kontroli. Po zaledwie 5 dniach dyskusji Konwencja dokonała ogromnego kroku w kierunku przekreślenia Artykułów Konfederacji. Przegłosowała postanowienia „rządu ogólnokrajowego, składającego się z najwyższych władz ustawodawczych, wykonawczych i sądowniczych”.
Podczas trwającej 8 lat wojny Washington miał okazję przekonać się, jak wygasały rywalizacja i wzajemna nieufność, gdy ludzie z różnych stron kraju znaleźli się razem w obozach wojskowych. Teraz proces ten trzeba powtórzyć, lecz o wiele szybciej –w ciągu paru miesięcy lata. Delegaci spierali się ze sobą zarówno podczas oficjalnych debat, jak i za stołami w tawernach. I bynajmniej nie jest wykluczone, że te ostatnie zgromadzenia odegrały większą rolę w powstaniu konstytucji niż dyskusje na sali obrad. Washington nieustannie uczestniczył w tych spotkaniach. Zawsze starał się wyraźnie sformułować rozbieżne punkty widzenia, żeby następnie doprowadzić je do kompromisu. Lata służby wojskowej oraz gościnność okazywana w Mount Vernon sprawiły, że wielu delegatów było jego przyjaciółmi lub znajomymi.
Konwencja wybrała go jednogłośnie na swego przewodniczącego, sprawowana funkcja uniemożliwiała mu udział w dyskusji. Wszystkie uwagi jednak kierowano tytularnie do niego. Ponieważ Konwencja zamierzała stworzyć rząd, jakiego świat jeszcze nie widział, nie groziło jej pogwałcenie precedensów, ale nie miała też na czym się przeć. Wcześniej czy później zebrani musieli rozważyć wszystkie problemy wiążące się ze sprawowaniem rządów. Do kłopotliwych kwestii należały: rozgraniczenie uprawnień federalnych i stanowych; decyzje dotyczące niewolnictwa; podatki; obawy przed tyranią jako jedyną skrajnością a anarchią jako drugą. Poziom osiągniętego porozumienia był zadziwiający, a gdy uzyskanie jedności w niektórych kwestiach okazywało się niemożliwe przyjmowano sformułowania nieprecyzyjne, by móc uściślić ja później na podstawie doświadczenia. Zgodnie z sugestią Washingtona sprzed 5 lat nowa konstytucja pozostawiała lokalną jurysdykcję stanom, natomiast rządowi federalnemu dawała kontrolę nad zagadnieniami dotyczącymi Unii. Pomijając legislatury stanowe, które dotąd powoływały w drodze wyborów wszystkich obieralnych urzędników, konstytucja wprowadziła bezpośrednie wybory powszechne.
Stany znacznie różniły się od siebie pod względem liczby mieszkańców. Gdyby wybory były proporcjonalne, mieszkańcy wielkich stanów uzyskiwaliby automatycznie przewagę nad pozostałymi. Słabo zaludnione stany chciałyby każdy stan dysponował, jak w Kongresie Kontynentalnym, taką samą liczbą głosów. Wreszcie wszystkie delegacje zgodziły się na rozwiązanie kompromisowe, zgodnie z którym Izba Reprezentantów, której dano specjalnego uprawnienia w sprawach skarbowych, miała być wybierana proporcjonalnie, natomiast senat –na podstawie równego dla wszystkich stanów rozdziału mandatów.
Osobiście Washington był najbardziej uwikłany w kwestie dotyczące władzy wykonawczej. Gdyby miał ją pełnić trzyosobowy komitet, którego członkowie reprezentowaliby większą część kraju, on mógłby spokojnie powrócić do Mount Vernon. Gdyby natomiast na czele miał stać prezydent, nikt nie wątpił w to, kto nim zostanie. W świecie, w którym panowała tradycja monarchii, konwencja opowiedziała się za prezydentem i wyposażyła go w zaskakująco rozległe pełnomocnictwa. Wybierać go miano bezpośrednio, a liczba kadencji nie była ograniczona. Pełnić miał wiele ważnych funkcji nie podlegających kontroli żadnych prawnie określonych doradców. Otrzymał również stanowisko naczelnego wodza sił zbrojnych. Kongres nie był upoważniony do ingerowania w jego sprawy, jemu natomiast przysługiwać miało prawo weta wobec postanowień Kongresu. Z urzędu usunąć go można było tylko wtedy, gdyby dopuścił się zdrady lub przestępstwa kryminalnego.
Zadanie, jakie teraz pozostawało do spełnienia –uzyskanie ratyfikacji przez 9 stanów, koniecznej by konstytucja weszła w życie, a przez wszystkie 13, by zapewnić spokój i harmonię na kontynencie –było pod wieloma względami trudniejsze, choć mniej twórcze od sporządzenia projektu. Washington był gorącym zwolennikiem ratyfikacji konstytucji. Wszystkie konwencje stanowe przebiegały wedle tego samego schematu, wystawiającego nerwy na próbę, większość bowiem delegatów była przeciwna konstytucji.
W końcu czerwca 1788 roku, ponad 10 miesięcy po tym, gdy Washington położył swój podpis pod projektem konstytucji, do Mount Vernon dotarły wiadomości o dwóch kolejnych ratyfikacjach: było ich teraz 10, a więc o jedną więcej od liczby niezbędnej, by konstytucja mogła wejść w życie. Nie wszystko było jednak rozstrzygnięte: trzy stany nie ratyfikowały dotąd konstytucji. Chociaż można się było chwilowo pogodzić z odmową Rhode Island i Północnej Karoliny, to jednak w przypadku ogromnego i centralnie położonego stanu Nowy York sprawa była poważniejsza. Washington przyglądał się temu w Mount Vernon i nie miał zbyt wielkich nadziei na powodzenie. Wreszcie również Nowy York ratyfikował ustawę.
Z kolei zbliżały się wybory do Kongresu. Gdyby nie weszli do niego przeciwnicy konstytucji, którzy mogliby sabotować utworzenie silnego rządu, proces politycznej edukacji zapoczątkowany przez Konwencję Konstytucyjną i konwencje stanowe objęłaby teraz cały naród. Przez parę miesięcy, podczas których Kongres Kontynentalny trudził się nad uruchomieniem nowych władz, Washington zachowywał całkowite milczenie na temat powszechnych oczekiwań, że jemu właśnie kolegium elektorów powierzy urząd prezydenta. Nie uczynił niczego, co mogłoby uchodzić za prowadzenie kampanii wyborczej.
4 lutego 1789 roku kolegium elektorów jednomyślnie wybrało Washingtona na prezydenta. Wybór ten był nie tylko nieuchronny, ale i bezwzględnie konieczny. Spośród wielu zjawisk związanych z nowym rządem tylko przywództwo Washingtona naprawdę przemawiało do wyobraźni ludu. To co nastąpiło dalej było przerażające. Wybór nie mógł się uprawomocnić, póki głosy elektorów nie zostaną przeliczone w obecności obu izb ustawodawczych. Jednakże senatorowie i członkowie Izby Reprezentantów zbierali się tak opieszale, że chociaż kraj pozostał przez miesiąc bez steru, wciąż brak było kworum. Wreszcie 14 kwietnia Washington otrzymał potwierdzenie wyboru. Inauguracyjne orędzie wygłosił 30 kwietnia 1780 roku przed obydwiema izbami parlamentu.
Podczas Konwencji Konstytucyjnej kompromis osiągano wielokrotnie poprzez rezygnację rozstrzygnięcia problemu w danej chwili i pozostawienie go do rozwiązania w późniejszej praktyce. Toteż w początkowym okresie działalności nowego rządu, zwłaszcza prze pięć początkowych miesięcy, kiedy trwała pierwsza sesja nowego Kongresu, odbywała się w istocie rzeczy Druga Konwencja Konstytucyjna. Teraz zadanie było i łatwiejsze –istniały wytyczne, którymi należało się kierować– i zarazem trudniejsze –nie można już było odkładać na później.
Ponieważ Washington był kiedyś we władzach żołnierzem Armii Kontynentalnej, nie przerażało go, że teraz, z chwilą powstania nowego rządu, on i wiceprezydent Adams stanowili jedynych przedstawicieli władz wykonawczych. Z obawy przed tyranią Adams zwalczał w Kongresie Kontynentalnym dążenie Washingtona do stworzenia regularnej armii o długoterminowym zaciągu. Został wiceprezydentem na mocy starego zwyczaju równoważenia przywództwa Wirginii przez przedstawiciela Massachussetts. Washington zgodził się na to, ale nie miał zamiaru blisko współpracować ze swym dawnym oponentem.
Gdy 30 września 1789 roku Kongres przerwał obrady, Washington mógł z zadowoleniem mógł spojrzeć na miniony okres, w którym trak wiele udało się stworzyć przy minimum konfliktów. Konstytucyjny szkielet umocnił się, a w kraju, ku zadowoleniu wszystkich stronnictw, krzepły nowe rządy.
Pierwsza sesja kongresu położyła mocne podwaliny pod działalność rządu Stanów Zjednoczonych. Podczas drugiej zarysowały się już szczeliny, które pogłębiając się stopniowo spowodują wreszcie rozłam w administracji Washingtona. Główni antagoniści przyszłej kontrowersji spotkali się teraz ze sobą po raz pierwszy. Hamilton urzędował od chwili, gdy powołano go na sekretarza skarbu. Jefferson natomiast przez trzy miesiące wahał się, czy przyjąć departament stanu, a przez kolejny miesiąc załatwiał swe sprawy prywatne. Sesja Kongresu trwała już od dobrych pięciu tygodni, gdy wreszcie 21 marca 1790 roku zjawił się w Nowym Yorku, by podjąć swe obowiązki i przypadkowo spotkał Hamiltona. Washington znał dobrze ich obu, choć zetknął się z nimi w różnych okolicznościach. Choć nikt jeszcze nie zdawał sobie z tego sprawy, Hamilton i Jefferson stworzeni byli by się nienawidzić. Przyszła rywalizacja między nimi miała charakter nie wyłącznie doktrynalny, a chodziło w niej nie tylko o wpływy polityczne. Współzawodniczyli oni również o uznanie prezydenta, o jego przychylność.
Sprawy zagraniczne, którymi Washington musiał się czynnie zajmować, nie wykraczały poza stosunki z plemionami indiańskimi, Wielką Brytanią i Hiszpanią. Indianie zaopatrywani w broń przez Anglię lub Hiszpanię plądrowali pogranicze.
Choć w czasach Konfederacji Washington obawiał się intryg i pisał, że osadnicy, jak kurek na dachu zwrócić się mogą w każdą stronę. Teraz był przekonany, że skuteczna administracja może sobie poradzić z tym problemem. Silne zjednoczone i zamożne stany będą przyciągać ludzi niczym magnes. Kongres utworzył Terytorium Południowo –Zachodnie, rozciągnął swoją administrację na tereny zagórskie i przyjął do Unii Kentucky.
Traktat, który zakończył wojnę rewolucyjną, nie położył kresu wrogim poczynaniom Wielkiej Brytanii. Anglia nie tylko uchwaliła przepisy handlowe dyskryminujące amerykańskie dostawy, lecz odmówiła również nawiązania stosunków dyplomatycznych ze Stanami. Na początku 1791 roku Washington odstąpił od swojej zwyczajnej polityki nie integrowania w sprawy Kongresu i poparł ponownie podjętą przez Jeffersona próbę przeforsowania ustaw, które nakładałyby na brytyjski handel takie same restrykcje, jakie Anglia nałożyła na amerykański. Hamilton żywił wielki podziw dla Brytyjczyków. Podważanie istniejącego wzorca wymiany handlowej, której głównym partnerem Stanów Zjednoczonych była Anglia, zaszkodziłoby jego zdaniem dobrobytowi Ameryki i doprowadziło do bankructwa rząd federalny. Uciekł się więc do posunięcia, które oburzyłoby Washingtona, gdyby o nim wiedział. Wdał się mianowicie w potajemne pertraktacje z tajnym przedstawicielem Anglii w Filadelfii. Uprzedził George’a Beckwitha o powadze sytuacji. Dodał, że sprawę dałoby się załatwić, jeśliby Brytyjczycy nawiązali formalne stosunki dyplomatyczne i pozyskali w ten sposób opinię publiczną. Zapowiedź wysłania przez Anglię ambasadora miała skutki zgodne z przewidywaniami Hamiltona: wbrew Washingtonowi i Jeffersonowi Kongres nie uchwalił restrykcji handlowych. Prezydent był zawiedziony, lecz ten problem miał bez porównania mniejszą wagę niż stan rzeczy na północnej granicy.
Na konferencji pokojowej brytyjscy negocjatorzy nie wykazali się nadmierną znajomością geografii Ameryki i oddali Stanom zjednoczonym forty nad Wielkimi Jeziorami –od Niagary po Oswego –które kontrolowały drogi dostaw futer z północnego zachodu do Kanady. Popełnili też drugi błąd i oddali młodemu państwu bogate w zwierzynę lasy na południe od Wielkich Jezior i na północ od Ohio. Te dwa błędy groziły upadkiem handlu futrami –najbardziej zyskownego przedsięwzięcia w całej Północnej Ameryce.
Gdy Brytyjczycy zdali sobie sprawę z tego, co stracili, zaczęli podejmować kroki mające na celu naprawę skutków popełnionych błędów. W celu utrzymania rejonu Ohio Brytyjczycy zastosowali następującą taktykę. Postanowienia traktatu dotyczące tych terenów nie znosiły tytułów własności (uznawanych przez obie strony), a tylko dawały Amerykanom wyłączne prawo do zakupu tych ziem. Brytyjczycy zachęcali więc Indian, by utrzymywali, że wszystkie nabytki Amerykanów są oszukańcze, i dostarczali plemionom broń. Osadników, którzy osiedlali się na zachód od Ohio, mordowano.
Jeszcze jesienią 1790 roku Washington zrzucał winę na niewielkie bandy Irokezów i Szoszonów, których można było z łatwością ukarać. Gdy przekonał się o roli Anglików, zapewnił sobie zgodę Kongresu na powiększenie o jeden pułk szczupłej armii regularnej. W 1791 roku oddział pod dowództwem generała Arthura st. Claira wyruszył z Fortu Washingtona i przekroczył obecną granicę stanu Indiana, by dać nauczkę Indianom. Wówczas upoważniono generała Anthony’ego Wayne’a, czołowego dowódcę z czasów rewolucji, do przygotowania silniejszej armii. Kiedy latem 1792 roku stopniowo gromadził on siły, indiańskie najazdy rozszerzyły się również na osady położone na wschód od Ohio. Washington natomiast podjął najbardziej intensywne w całej historii ameryki wysiłki mające na celu znalezienie lepszego rozwiązania problemu indiańskiego niż nieustające starcia zbrojne. Kiedy pierwsza kadencja Washingtona dobiegała końca, prezydent wciąż jeszcze próbował negocjacji z Indianami.
W kwietniu 1791 roku Washington wybierał się w podróż po południowych stanach, podobną do tej, jaką w poprzednim roku odbył po Nowej Anglii. Tego lata w podróż wybrali się również Madison i Jefferson. Pamiętali dobrze o zbliżających się w 1792 roku wyborów do Izby Reprezentantów. Chociaż ich podróż po stanie Nowy York miała, jak mówili, charakter wakacyjny, historycy stwierdzili, że szukali oni przy tej okazji politycznego poparcia. W wyborach w 1792 roku miano wybierać nie tylko członków Kongresu, był to także rok wyborów prezydenckich. Washington poinformował członków rządu oraz swojego starego przyjaciela Madisona, że nie ma zamiaru kandydować. Decyzja ta wynikała po części z przekonania, że dobrowolne wycofanie się jest warunkiem niezbędnym do doprowadzenia do końca eksperymentu republikańskiego. Do rezygnacji skłaniały go również poważne względy natury osobistej. Najpoważniejszym była obawa stopniowej utraty sprawności umysłowej. Wprawdzie miał dopiero 60 lat, ale Washingtonowie nie byli długowieczni. Przeszedł wiele poważnych chorób. Przez dziesiątki lat żył w ogromnym napięciu.
Zarówno Jefferson i Madison, jak i Hamilton przekonywali go, że musi pozostać do czasu, aż kontrowersje znajdą rozwiązanie lub przynajmniej osłabną. Obawy niektórych były ogromne. Randolph uprzedzał o możliwości „wojny domowej”, jeśli Washington zrezygnuje. Jefferson powiedział Washingtonowi: „Północ i Południe będą się trzymać razem, jeśli tylko będą miał ciebie, by się na tobie oprzeć”.
W kwestii takiego przekazania władzy, jakiego wymagałoby wycofanie się Washingtona, doświadczenia historii nie były pokrzepiające. Walki o sukcesję miały z reguły tak zgubne konsekwencje, że monarchie zdecydowanie wolały choćby sadystycznego i nierozumnego, lecz prawowitego dziedzica, od wystawienia korony na krwawą rywalizację pretendentów. By wszystko mogło przebiegać gładko, Washington chciał, aby jego wycofanie się było jedyną zmianą we władzach wykonawczych. Życzył sobie, by wszyscy członkowie gabinetów na swoich stanowiskach przynajmniej do czasu, kiedy nowy prezydent wyrazi swą wolę.
Domaganie się przez Washingtona, by po jego odejściu gabinet pozostał w starym składzie, sprawiło, że prezydent dopiero teraz odkrył długo niedostrzeganą przez niego wrogość panującą między jego ministrami. Wielkim ciosem było dla niego stwierdzenie Jeffersona, że nic nie skłoni go do pozostania na drugą kadencję, nawet jeśli Washington nie zrezygnował z kandydowania. Parę miesięcy prezydent podejmował wysiłki mające zachęcić sekretarza stanu do pozostania.
W lecie 1792 roku Washington spędził w Mount Vernon tyle czasu, ile pozwoliło mu na to poczucie obowiązku. Nie był to jednak okres wypoczynku. Zarządcą jego majątku był od pewnego czasu George Augustine Washington –ukochany bratanek prezydenta –ożeniony z ulubioną bratanicą Marthy –Fanny Basset. Największa tragedia, jaką Washington przeżył w młodości powtórzyła się teraz raz jeszcze: George Augustin umierał na gruźlicę, jak niegdyś brat prezydenta –Lawrence. 8 listopada 1792 roku, gdy otwarto urzędy, w których miano oddawać głosy w wyborach bezpośrednich, Washington nie był jeszcze zdecydowany, czy zgodzi się na zgłoszenie swojej kandydatury do kolegium elektorów. To niezdecydowanie sprawiło, że otrzymał list od pewnej niezwykłej kobiety. Eliza Powell była już od jakiegoś czasu najbliżej zaprzyjaźnioną kobietą z Washingtonem. List, który teraz do niego napisała, prosząc, by nie ustępował, świadczy, jak zdolna kobieta, znająca charakter Washingtona, mogła najskuteczniej wpłynąć na jego decyzję. Domagała się, by przezwyciężył niewiarę we własne zdolności. Nie wspominała słowem o żadnych problemach szczegółowych. Twierdziła, że jego rezygnacja będzie klęską, ale nie odwoływała się do skutków, jakie pociągnęłaby ona za sobą dla jakiej klasy, grupy, czy regionu, lecz do „spokoju milionów”. Jego obecność była bezwzględnie potrzebna, by rany zadane organizmowi społecznemu nie otwarły się szerzej. Nie miał wyboru. Ponieważ nie zgłosił sprzeciwu, 13 lutego 1793 roku kolegium elektorów jednogłośnie wybrał go na drugą kadencję. Starzejący się prezydent skazany więc został na kontynuowanie tego, co określił Jeffersonowi jako „największą zgryzotę swego żywota”. Druga inauguracja Washingtona nastąpiła 4 marca 1793 roku. Składał przysięgę w prosty sposób w senacie.
Francja i Anglia znalazły się w stanie wojny. Już sam ten fakt powodował głębokie perturbacje, które –niezależnie nawet od przebiegu wydarzeń w kraju i za granicą –prowadziły do politycznego trzęsienia ziemi, wstrząsającego drugą kadencją prezydencką Washingtona. Konflikt między amerykańskimi zwolennikami obu walczących ze sobą mocarstw dotyczył już nie tylko zaangażowanie emocjonalnego, lecz również bolesnych konsekwencji praktycznych. Nie chodziło wyłącznie o jedność i dobrobyt, ale także o to czy Stany Zjednoczone, które w długim okresie swej kolonialnej przeszłości wciągane były w każdy konflikt europejski, mogą i powinny uniknąć opowiedzenia się po stronie jednej z walczących potęg. Większość Amerykanów, przynajmniej teoretycznie, zgodziła się, że dla Stanów Zjednoczonych najlepiej będzie nie mieszać się do wojny. Wniosek ten pociągnął jednak za sobą zasadniczy i groźny dylemat. Sekretarz stanu, Jefferson, jak i większość narodu żywił sympatie profrancuskie, ale pacyfizm Stanów Zjednoczonych sprzyjał jednocześnie Anglii.
W obradach kongresu trwała przerwa, a zgodnie z konstytucją prezydent w kwestiach polityki zagranicznej mógł działać jedynie za radą i zgodą Senatu. Washington doszedł do wniosku, że władze wykonawcze powinny zareagować szybko i zdecydowanie. Postanowił natychmiast jechać do Filadelfii. Napisał do Jeffersona i Hamiltona, by obaj przygotowali plan posunięć mających powstrzymać amerykańskich obywateli przed wciągnięciem Stanów Zjednoczonych w konflikt czy to z Anglią, czy z Francją. 22 kwietnia 1793 roku, 10 dni po otrzymaniu od Washingtona potwierdzonych wiadomości o wybuchu wojny między Anglią a Francją, wódz naczelny wygłosił oświadczenie, w którym ostrzegano, że obywatele amerykańscy, którzy przyczyniać się będą do starć na oceanie, nie mogą liczyć na ochronę Stanów Zjednoczonych i ścigani będą za swoje czyny wszędzie gdzie sięga jurysdykcja sądów amerykańskich.
Nikt w owych czasach nie wiedział jak rozprzestrzenia się żółta febra. W sierpniu 1793 roku Filadelfia zaroiła się od moskitów. Lecąc od wybrzeży, niosły na swych skrzydłach zarazę, która wywołała najbardziej morderczą epidemię w całej historii Ameryki. Sądzone, że Hamilton jest śmiertelnie chory. Ci mieszkańcy, którzy nie uciekli z miasta i przeżyli, zamykali się w domach. Biuro prezydenta unieruchomił rozgardiasz. Jego obecność w mieście była –o czym sam wiedział –jednym z nielicznych promyków nadziei dla mieszkańców. Chociaż już wcześniej ogłosił datę swego wyjazdu na wakacje do Mount Vernon, zamierzał zostać w mieście. Martha stanowczo jednak odmówiła wyjazdu bez niego. W obawie o życie żony i dzieci zgodził się ostatecznie pojechać, lecz nie wcześniej niż w uprzednio wyznaczonym terminie.
Wszelkie nadzieje na spokojna wakacje okazały się całkowicie płonne. Już od dawna, od czasu, gdy objął dowództwo w rewolucyjnej armii, zwykł przejmować całą odpowiedzialność ilekroć inne władze przestawały funkcjonować. Teraz zaraza odcięła stolicę od reszty kraju, a większość członków rządu rozpierzchła się lub wręcz zniknęła. Wszystkie sprawy wagi państwowej docierały do Mount Vernon. Było to tym bardziej dokuczliwe, że Washington nie przewidział tej sytuacji i nie zabrał ze sobą niezbędnych dokumentów.
Jesienią epidemia zaczęła słabnąć i prezydent wezwał tych członków rządu, z którymi miał kontakt, by dołączyli do niego w Germantown, mieście położonym o 9 km na północny zachód od stolicy. Germantown było przepełnione uciekinierami z Filadelfii. Washington założył swą kwaterę główną w eleganckiej posiadłości pułkownika Davida Franksa. Pojawienie się Washingtona i tym razem wywołało sensację. Uznano je za świadectwo, że nieszczęście minęło.
Głównym problemem przed którym stanął rząd, było rozstrzygnięcie kwestii, co powiedzieć Kongresowi na temat proklamacji neutralności, oraz postępowania Geneta (francuskiego ambasadora). W sprawie proklamacji wywiązała się długa dyskusja między Hamiltonem a Jeffersonem na temat uprawnień konstytucyjnych. Zgodnie z poglądem pierwszego, prezydent miał prawo samodzielnie kierować polityką zagraniczną, jedynie konsultując swoje decyzje z Senatem po fakcie. Według Jeffersona natomiast prezydent przekraczałby swe uprawienia, gdyby wprowadzał nowy kurs polityki zagranicznej. Powinien raczej tylko konstatować aktualny stan rzeczy, czyli fakt, że kraj nie znajduje się w stanie wojny. Washington zgodził się z Jeffersonem. Nie sposób było dalej odkładać na przyszłość kwestii, czy podać do wiadomości publicznej postępowanie Geneta, udostępniając Kongresowi odpowiednie dokumenty. Z kolei podjęto dyskusję nad kwestią, czy niepomyślne dla Francji rewelacje należy zrównoważyć analogicznymi dotyczącymi Anglii. Jefferson domagał się pełnego poinformowania Kongresu. Zdaniem Hamiltona, Knox’a i Randolpha należało się z tym wstrzymać. Washington postanowił ujawnić wszystkie bez reszty posunięcia Brytyjczyków. Przygotowanie raportu dla Kongresu polecił Jeffersonowi.
Ponieważ Genet kontynuował swe próby obalenia rządów amerykańskich, Washington zapytał gabinet, czy nie należałoby go odwołać nie czekając na decyzję Paryża. Wywołało to taką burzę, że prezydent odłożył sprawę. Ulżyło mu gdy w pierwszych dniach nowego roku dowiedział się o krokach faktycznie podjętych przez rząd francuski. W 63 rocznicę urodzin Washingtona listy uwierzytelniające złożył mu nowy ambasador, Jean Antoine Joseph baron Fouchet.
Hamilton wyszedł z żółtej febry mocno osłabiony na zdrowiu. Odczuwał żal o słabość tych, z którymi miał współzawodniczyć w rządzie. Swoją rezygnację jednak wycofał. Jefferson był nadal zdecydowany odejść. Odrzucał ponawiane przez Washingtona apele o jego pozostanie. 31 grudnia 1793 r. na biurku Washingtona znalazła się stanowcza rezygnacja sekretarza stanu. Poszukiwania następcy nie były proste. W końcu Washington zwrócił się do człowieka, który w prawdzie nie miał doświadczenia w sprawach zagranicznych, lecz uczestniczył dotąd we wszystkich debatach rządu –do prokuratora generalnego, Edmonda Randolpha. Randolph (kuzyn Jeffersona) ze względu na swe pochodzenie przeznaczony był do sprawowania rządów w Wirginii. Odejście Jeffersona stanowiło niewątpliwie największą klęskę poniesioną przez Washingtona za czasów jego prezydentury.
Kryzys w stosunkach z Francją jeszcze nie wygasł, a już wybuchł nowy, znacznie groźniejszy z Anglią. Na północy od rzeki Ohio Anglikom udało się obrócić wniwecz wszystkie podejmowane przez Washingtona próby zawarcie pokoju z Indianami. Wiadomości o „Provision Order” i jego bezwzględnym stosowaniu dotarły do stanów Zjednoczonych na przełomie lutego i marca 1974 roku. Wkrótce do kongresu wpłynęły projekty antybrytyjskich ustaw. Kongres uchwalił a Washington podpisał miesięczne embargo nie tylko na brytyjski, ale na cały handel transoceaniczny. Na to zgodziły się obie partie: republikańska –ponieważ wymiana z posiadłościami francuskimi była i tak niemożliwa i federaliści –gdyż wycofanie amerykańskich statków z oceanu zapobiegało dalszym grabieżom, które mogłyby zniweczyć pokój. Federaliści jednak mogli się na to zgodzić wyłącznie jako środek tymczasowy. Obawiali się też jeszcze brutalniejszych posunięć drugiej strony, jeśli kongres uchwali ostre antybrytyjskie uchwały. Pod przywództwem Hamiltona wywierali presję na prezydenta, by wykorzystał swój prestiż w celu uspokojenia Kongresu. Washington przestrzegając konstytucyjnych zasad, odmówił integracji w sprawy legislatury. Istniała jednak możliwość ingerencji rządu niesprzeczna z konstytucją. Za zgodą profederailstycznego Senatu Washington mógł mianować specjalnego wysłannika, który układałby się w spornych sprawach z Anglią. Wówczas Kongres byłby zmuszony zawiesić wszelkie kroki przeciwko Wielkiej Brytanii i czekać na wyniki negocjacji.
Początkowo republikanie sprzeciwiali się koncepcji misji rządowej, gdyż odbierałaby ona inicjatywę Kongresowi. Kiedy jednak okazało się, że Kongres nie jest w stanie podjąć żadnego kroku, który nie prowadziłby do wojny, sprawą sporną pozostała już tylko kwestia nominacji. Hamilton nie ukrywał przed Washingtonem, jak bardzo pragnie jechać. Prezydent wiedząc dobrze, że jego sekretarz skarbu nie cieszy się powszechnym zaufaniem kraju, wahał się z nominacją. Federaliści w obawie przed fiaskiem całej koncepcji skłonili Hamiltona do wycofania kandydatury. Wówczas on zaproponował Jaya. Washington zgodził się.
Brytyjczycy przekroczyli kanadyjską granicę, wtargnęli do Stanów Zjednoczonych i zbudowali fort w widłach Miami. Jednakże jak bardzo by republikanie nie kipieli ze złości realizm nakazywał, by Stany Zjednoczone podejmując oficjalne kroki wobec Wielkiej Brytanii poczekały na wyniki misji Jaya. Kongres nie miał ruchu.
Był czerwiec 1794 roku. Washington w drodze na krótkie wakacje do Mount Vernon wybrał się konno na inspekcje kilku śluz budowanego kanału Potomac. Na nierównym terenie jego koń się potknął. Próbując uchronić siebie i konia od upadku poczuł ostry ból w plecach. Ten olbrzym po raz pierwszy w swym życiu doznał fizycznego obrażenia. Starzejące się ciało odmówiło posłuszeństwa. I znów nie mógł zająć się swoim gospodarstwem.
Sprawy zagraniczne wydawały się chwilowo załatwione i raczej nie należało się spodziewać żadnych burzliwych wydarzeń. W kraju jednak kłopotom nie było końca. Największy spowodowało wprowadzenie akcyzy na whisky. Podatek ten, nałożony na producentów, uchwalona w 1790 roku. Akcyza stanowiła jeden z nielicznych podatków, jakie zgodnie z konstytucją miał prawo nakładać rząd federalny. Ustawa nie wywołała sprzeciwu nigdzie oprócz pogranicza. Sprzeciw mieszkańców tych terenów wobec podatku na whisky zrodził się natychmiast po jej uchwaleniu i, zgodnie z zaleceniami Washingtona, kolejne sesje Kongresu modyfikowały ustawę, aby wywoływała mniejszy opór. Nie podjęto żadnych kroków by ustawę w ogóle znieść. Jednakże w 1794 roku czterech zachodnich hrabstwach Pensylwanii problem znów uległ zaognieniu.
Pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, stale świadom, że tworzy precedensy, zdawał sobie jednak sprawę z możliwości powtórzenia się sytuacji. Również inne rejony kraju mogłyby grozić zbrojną secesją jako formą sprzeciwu wobec praw stanowionych przez rząd federalny. Gdyby takie postępowanie tolerowano Unia musiałaby się rozpaść
Sformułowana w czasach rebelii Shaysa zasada Washingtona nakazywała najpierw określić, na czym polegają niezasłużone krzywdy, następnie wyrównać je, a jeśli zamieszki trwać będą dalej –użyć siły rządu. W przypadku rebelii whisky dwa pierwsze kroki zostały już, zdaniem prezydenta, poczynione. Trzeba więc było odwołać się do siły, a poważne względy nakazywały zrobić to jak szybko. Gdyby zwlekano powstanie mogłoby się rozszerzyć wzdłuż granicy na południe. Wysłał więc trzech pełnomocników rządowych do zachodniej Pensylwanii, i żeby dopomóc im w ich misji, wydał proklamację nakazującą wszystkim buntownikom rozejść się i powrócić spokojnie do domów w terminie do 1 września. Jednocześnie rozkazał, by milicja w sile 12 950 Ludzi szykowała się do wymarszu na wypadek gdyby proklamacja nie przyniosła skutku.
Ze zbuntowanych hrabstw nadchodziły alarmujące wieści. Podjęte przez wysłanych pełnomocników wysiłki zorganizowania referendum udaremnił teraz terror. Inne wiadomości były jednak bardziej optymistyczne. Stara obawa przed anarchią, jaka rodzą rządy republikańskie, znów, podobnie jak w czasach rebelii Shaysa, ogarniała ogromna większość społeczności amerykańskiej. Niezależnie od swoich osobistych sympatii, przywódcy opozycji chcieli uniknąć oskarżenia o sprzyjanie zbrojnemu oporowi. Czołowe Towarzystwo Demokratyczne Pensylwańskie –potępiło wprawdzie akcyzę, niemniej stwierdziło, że skoro uchwalono ją w sposób zgodny z konstytucją, to musie być ona egzekwowana. Do milicji zgłosiło się pięć razy więcej osób, niż można było zaciągnąć. Washington triumfował. Ponieważ termin wyznaczony przez Washingtona minął, a prawo było łamane nadal, prezydent rozkazał, żeby armia zebrała się w dolinie Shenadhoah u podnóża gór Allegheny. Postanowił osobiście objąć dowództwo.
Chociaż wydawało się mało prawdopodobne, by powstańcy bronili swych interesów zbrojnie, nie wydawało się również możliwe, by udało się doprowadzić do poszanowania prawa bez obecności armii. Główną troską Washingtona była zatem postawa jego oddziałów. W żadnym razie nie wolno im było wymierzać sprawiedliwości. Ograniczyć się mieli do oddania przestępców w ręce władz cywilnych, by te postawiły ich przed sądami.
Prezydent powrócił do Filadelfii, gdzie miał się zebrać Kongres. Dowództwo przekazał gubernatorowi Henry’emu Lee z Wirginii. Rząd federalny był reprezentowany przez Hamiltona. Armia po przekroczeniu gór nie napotkała oporu. Wykonywała rozkazy tak skrupulatnie, że ani jeden mieszkaniec nie został ranny i nie ucierpiał niczyj majątek. Po tej męczącej dla starego człowieka kampanii Washington powrócił do Filadelfii zaledwie na 18 dni przed terminem wygłoszenia swego szóstego corocznego orędzia do Kongresu (19 listopada 1794 r.). wśród gwaru wojskowych obozów zastanawiał się czy nie powinien przestrzec ludzi przed Towarzystwami Demokratycznymi, które –jego zdaniem –ponosiły odpowiedzialność za powstanie.
Washington wierzył w możliwość utrzymania przez rząd zgoła bezpośrednich kontaktów niemal z każdym obywatelem indywidualnie. Był zwolennikiem wszystkiego, co sprzyjało rozsądnemu działaniu każdego obywatela. Oświata była jego główną troską. Raz po raz domagał się, by rząd sprzyjał wszelkimi możliwymi sposobami rozpowszechnianie prasy i broszur politycznych.
Mając świadomość, jak trudno jest sprawić by głos pojedynczego obywatela miał szanse dotrzeć do rządu, za niezwykle pożyteczne uważał zgromadzenia sąsiedzkie. Jego jedyne oficjalne wystąpienie podczas Konwencji Konstytucyjnej nawoływało do zmniejszenia okręgów wyborczych wysyłających przedstawiciela do Izby Reprezentantów. Przedstawiciele ci powinni przekazywać kongresowi życzenia owych wyborców.
Naród miał dwie możliwości wyrażania swojego niezadowolenia. Jednym była po prostu urna wyborcza, drugim –zwoływanie zgromadzeń, które w postaci rezolucji przekazywały rządowi poglądy ogółu. Wszystko natomiast, co znajdowało się pomiędzy społecznością sąsiedzką a rządem federalnym, Washington traktował jako zawadę w funkcjonowaniu systemu republikańskiego.
Z początkiem 1795 roku w rządzie Washingtona zaszły poważne zmiany. Knox zrezygnował z departamentu wojny, gdyż musiał się zająć nierozsądnymi spekulacjami ziemią, w które wdał się uprzedni w Maine. Ustąpił również Hamilton. Był rozgniewany i rozgoryczony atakami, jakie przyniosło mu sprawowanie urzędu.
Prezydent wyczerpał już do ostatka kandydatury na ministrów spośród Ojców Założycieli. Jako następców wprowadził dwóch ludzi, którzy odegrali szkodliwą rolę zarówno w jego administracji, jak i w rządzie jego następcy –Johna Adamsa. Ponieważ stała armia nie istniała, obowiązki sekretarza wojny sprowadzały się do zajmowania się stosunkami z Indianami. W tej sytuacji Washington uznał za możliwe mianowanie na to stanowisko Thimthy’ego Pickeringe. Na sekretarza skarbu powołał najbliższego współpracownika Hamiltona –tłustego układnego intryganta, Olivera Wolcotta Jr.
Z miesiąca na miesiąc Washington potrzebował kogoś, na kim mógłby się oprzeć. Jedynym członkiem jego pierwszego rządu, który jeszcze pozostał, był Randolph. Od dawna był uczniem i niezawodnym przyjacielem Washingtona.
Kongres bezczynnie oczekiwał wieści od Jaya. 31 stycznia 1795 roku, pewien kapitan statku przywiózł plotkę o podpisaniu traktatu, ale przez wiele tygodni brak było potwierdzenia tego faktu. 3 marca obrady miały zostać zawieszone. W przekonaniu, że tekst traktatu musi nadejść, prezydent zamierzał zwołać nadzwyczajną sesję na 8 czerwca. Kongresmani byli już w drodze do domów, gdy nadszedł list. Można sobie wyobrazić niepokój z jakim Washington i Randolph otwierali przesyłkę. Washington z przykrością stwierdził, że traktat go nie zachwyca.
W spornej kwestii granicy kanadyjskiej Anglicy godzili się wreszcie na ewakuację fortów, lecz w intrygująco długim czasie –do 1 czerwca 1796 roku. Jay zgadzał się w zamian, by Brytyjczycy mogli swobodnie handlować futrami z Indianami zamieszkującymi terytorium amerykańskie.
Zgodnie z jednym z punktów traktatu, żadne jego postanowienia nie naruszały poprzednio zawartych prze Stany Zjednoczone porozumień międzynarodowych. Tak więc przynajmniej formalnie stare traktaty z Francją pozostawały w mocy. Wiele jednak konkretnych artykułów traktatu wywoływało sprzeciw Francji i jej zwolenników. Jay zrezygnował z zamrożenia wszystkich prywatnych funduszy Anglików w Stanach.
Senat postanowił utrzymać sprawę traktatu w tajemnicy, a po 18 dniach burzliwych obrad, dokładnie wymaganą większością głosów podjął uchwałę: radził ratyfikować wszelkie postanowienia traktatu, z wyjątkiem tych, które dotyczą handlu z Antylami. To powinno stać się przedmiotem dalszych negocjacji.
Chociaż senat radził Washingtonowi utrzymanie całego tekstu traktatu w tajemnicy do chwili, aż sam podejmie decyzję, prezydent uznał, że nadszedł czas, by podać go do wiadomości publicznej. Ubiegł go jednak jeden z senatorów, który pozwolił, by tekst przedostał się do wiadomości, któregoś z wydawców. Broszura jaka już wkrótce zaczęła krążyć po kraju, podawała do wiedzy ogółu to, co zdaniem jego autora rząd próbował ukryć przed narodem. Teraz, gdy odpowiedzialność za ostateczną decyzję spadła na prezydenta, ani sumienie, ani temperament nie pozwoliły mu zrzucić jej z siebie i pójść za decyzją Senatu.
Washington uznał za słuszne porozumieć się z Hamiltonem. Znał go na tyle dobrze, że napisał doń list, który miał pozbawić go złudzeń, że jest w tej sprawie ostateczną instytucją. Mimo chłodnego tonu listu Washingtona Hamilton wykorzystał okazję. Końcowy wniosek jego wywodów był taki sam jak senatu: artykuły dotyczące Antyli były nie do przyjęcia, resztę należało podpisać. Z tym wnioskiem zgadzali się również wszyscy doradcy Washingtona. Wtedy przyszedł następny cios. Brytyjczycy zamierzali interpretować traktat w sposób najbardziej rygorystyczny. Randolph doradzał, by wykorzystać wznowienie negocjacji do uściślenia na korzyść Stanów Zjednoczonych kilku innych punktów traktatu. Prezydent upoważnił sekretarza stanu do przygotowania memorandum w tej sprawie. Washington pozostawił władze w rękach faworyzowanego ministra i w kulminacyjnym punkcie kryzysu wyjechał do Mount Vernon. Choć Washington przez wiele lat potrafił znajdować wyjście z wielu kryzysów, teraz był w zupełnym impasie. Chciał wracać do Filadelfii, lecz obawiał się, że rozminie się w drodze z Randolphem. Wówczas znalazł w swojej poczcie list wzywający go do powrotu podpisany przez Pickeringo. Washington, zdziwiony i zdenerwowany, postanowił wracać.
11 sierpnia 1795 roku wieczorem, po przyjeździe Washingtona do Filadelfii, kiedy odpoczywał w towarzystwie Randolpha, w siedzibie prezydenckiej zjawili się Wolcott i Pickering. Podczas krótkiej rozmowy na osobności Pickering oskarżył Randolpha o zdradę. Następnie podał prezydentowi depeszę, w której były dowody. Wreszcie goście poszli zostawiając Washingtona samego ze strasznymi dokumentami. Już przeżył podobny kryzys, gdy zdradził Arnold. Ale wtedy miał koło siebie przyjaciół. Teraz był sam, nie było ani Marthy, ani jego sekretarza.
Niezwykle długa depesza pochodziła wyraźnie z czasów rebelii whisky. Tu i ówdzie wynikało z niej, że Randolph, przekazywał informacje polityczne Fauchetowi, który uważał go za zwolennika Francji. Washingtona niepokoił fakt, że Randolph dyskutował o polityce z obcym dyplomatą. Najstraszniejsze było jednak domaganie się przez niego łapówki.
Prezydent doszedł do wniosku, że zwłoka w sprawie ratyfikacji traktatu jest zbyt niebezpieczna, by mogła dłużej trwać. 12 sierpnia 1795 roku, ku wielkiemu zdumieniu Randolpha Washington ogłosił swe niezłomne postanowienie ratyfikowania traktatu.
Powracając po rewolucji do życia publicznego Washington uskarżał się, że wystawiona na niepewny los największą zdobycz, jaką przyniosło mu 8 lat ciężkiej służby wojskowej –sławę i miłość swych ziomków. Teraz jego najgorsze obawy zdawały się spełniać. Jego wizerunek ucierpiał o wiele poważniej również z powodów, których nie mógł przewidzieć. Z jego legendą zrosła się boleśnie dolegliwość fizyczna. Atrybutem Washingtona stały się źle dopasowane sztuczne zęby. Używał przerażająco wyglądających, niedopasowanych, nowo wynalezionych sztucznych zębów.
Sztuczne zęby Washingtona zrosły się z jego legendą za sprawą najzdolniejszego i najbardziej wyrafinowanego portrecisty, jaki go kiedykolwiek malował, Gilberta Stuarta. W 1795 r. pojawił się w Filadelfii. Washington pozował mu do trzech różnych portretów.
Rezygnacja Randolpha i śmierć generalnego prokuratora Bradforda spowodowały w gabinecie dwa wakaty, a wkrótce doszły jeszcze dwa w sądzie Najwyższym. Prezydent, ku swojemu zdumieniu natrafił na powszechną niechęć do zasiadanie w jego rządzie. Zmuszony przyjmować kandydatów drugorzędnych, Washington przygarnął trzech Południowców: swego byłego adiutanta Jamesa Mc Henry’ego jako sekretarza wojny, Charlesa Lee –jako prokuratora generalnego oraz Thomasa Chase’a z Marylandu –jako Sędziego Sądu Najwyższego. Po tych nominacjach prezydent uznał, że na prezesa Sądu Najwyższego może powołać federalistę z Massachussetts –Olivera Ellswortha.
Zainteresowani polityką Amerykanie oczekiwali niemal z sadystycznymi uczuciami siódmego corocznego orędzia Washingtona. Kiedy 8 grudnia 1795 roku Washington wkroczył do sali senatu, panowało w niej wielkie napięcie. Wkrótce nastąpiło miejsce zdziwieniu. Republikanie w pierwszej chwili zinterpretowali orędzie Washingtona jako oznakę jego kapitulacji. Zdaniem niektórych miało ono być nawet preludium do jego rezygnacji. Wahadło nastrojów, które wychyliło się tak bardzo przeciwko Washingtonowi wróciło na swoje miejsce.
Burzliwej wiosny 1797 roku, Washington stwierdził zdecydowanie: „4 marca 1797 roku zamykam moje życie publiczne i żadne względy jakie potrafię sobie wyobrazić nie zdołają zepchnąć mnie ze ścieżki życia prywatnego”. Washington ufał, że mógłby się wycofać stawiając czoło przeciwnikom. Choć nie miał zamiaru ogłosić swej decyzji wcześniej niż późną jesienią, już przygotowywał gorzki i obronny szkic pożegnalnego orędzia. Nie pełnił urzędu ani ze względów ambicjonalnych, ani w nieświadomości ryzyka, na jakie wystawił swe imię. Stwierdził, że służba nie przyniosła mu majątku (zrezygnował ze wszystkich nagród ofiarowanych mu przez legislaturę pod koniec wojny). Zaniepokojony egzotyzmem tego tekstu, przesłał go Hamiltonowi i upoważnił do przygotowywania zupełnie innego przemówienia. Hamilton usunął z rękopisu Washingtona wszystkie fragmenty o charakterze osobistym i rozszerzył go o wezwanie do kraju, dotyczące kwestii aktualnych. W orędziu w tej postaci w jakiej zostało ono rozpowszechnione, niewiele miejsca zajmowały rozważania natury osobistej. Washington nie zabiegał o prezydenturę, nie chciał następnej kadencji. Starzał się, miał nadzieję, że po przejściu w stan spoczynku będzie świadkiem tego, jak kraj nadal kroczyć będzie raz obraną drogą, która doprowadzi i resztę świata do wolności.
Washington postanowił powierzyć swoje orędzie wydawcy filadelfijskiej gazety „American Daily Adwertiser” –Davidowi Claypoole, by stamtąd torowało sobie drogę. Washington oddał orędzie drukarzowi.
Prezydent był już w drodze do Mount Vernon, gdy 19 września 1796 roku Claypoole, który z reguły poświęcał pierwszą stronę na obwieszczenia, wydrukował orędzie pod nie rzucającym się w oczy tytułem na drugiej i trzeciej stronie swego pisma. W redakcjach innych gazet –najpierw w Filadelfii, następnie wzdłuż wielkich szlaków i bocznych dróg, wreszcie w miastach nad oceanem –zapanował wielki rwetes. Washington już w domu oczekiwał reakcji.
Orędzie szybko zdobyło sobie uprzywilejowaną pozycję w amerykańskim życiu politycznym. Przypisywano mu magiczne znaczenie, jakie od najdawniejszych czasów nadaje się słowom umierającego patrioty.
Ostatnim publicznym wystąpienie Washingtona miało być wygłoszenie ósmego dorocznego orędzia 7 grudnia 1797 roku, na trzy miesiące przed końcem kadencji.
Tak więc w swym rzeczywistym ostatnim orędziu Washington istotnie odstąpił od niezmiennej polityki balansowania między wrogimi poczynaniami dwóch walczących ze sobą europejskich mocarstw.
Podczas wyborów jednak Washington niezachwianie trzymał się swych zasad. Traktował wybory jako demonstrację wobec całego świata świadczącą o żywotności i czystości instytucji republikańskich.
Zapewne świadomość swego ogromnego wpływu na opinię publiczną kazała mu sądzić, że ingerencja z jego strony uniemożliwi narodowi dokonanie własnego wyboru. Nie chciał by go publicznie utożsamiano z republikanami, czy federalistami.
Wygrał kandydat federalistów –John Adams. Jefferson został wiceprezydentem. Inauguracja Adamsa potwierdziła jednak, że miłość do bohatera nie wygasła. Nikt zapewne nie zazdrościł tak bardzo i tak długo George’owi Washingtonowi jak prezydent –elekt. Oczekiwał chwili, kiedy wreszcie wzrok wszystkich skupi się na nim, a odwróci od Wirgińczyka. Ale kiedy Adams wkroczył do Izby, by złożyć przysięgę, większość oczu, które zwróciły się w jego stronę, była mokra od łez.
15 marca 1797 roku Washington zajechał do Mount Vernon. Po tylu latach nieobecności rezydencja waliła się niemal wszędzie. Washington zarządził jej remont. Musiał się zająć również plantacjami. Washington ciężko pracował na swoich farmach, codziennie objeżdżał je wszystkie, bez względu na pogodę.
12 grudnia 1799 roku wybrał się jak zwykle na objazd farm. Niedługo po jego wyjeździe rozpętała się zawierucha. 13 grudnia przyznał się do bólu gardła. Lecz w nocy miał dreszcze i trudności z oddychaniem. W ciągu całego dnia jego stan stale się pogarszał. Lekarze nie potrafili mu pomóc. Późnym wieczorem 14 grudnia 1799 roku Washington zmarł.
Na podstawie książki:
Jamesa Thomasa Flexnera
„Washington –Człowiek niezastąpiony”