Życie, tak piękne i wspaniałe, od zawsze dawało mi wycisk. Nie ważne czy jako dziecko czy dorosły, w dzień czy w nocy, z kimś czy sam, kamień wciąż na górę wpychany, spadał, gdy tylko miałem chwilę, aby odsapnąć. Często bywało, że zanim zabrałem się do jego wpychania, leżałem bezsilnie konający, walcząc z powracającą wciąż psychiczną agonią. Samolubem wszakże nie byłem i pomagało mi wiele osób, lecz często kończyło się to odpuszczaniem, bądź - jak kto woli - kopniakiem w dupę. Wciąż obcy świat zaganiał mnie do szarych myślowych zakątków mego duchowego pokoju, zagradzając jedyną drogę ucieczki i tym samym czekając na rezygnację. Chociaż często siedziałem skulony przy tej zimnej, szarej ścianie, poddać się nigdy nie miałem zamiaru i nigdy tegoż nie uczyniłem. Pragnienie sielankowego szczęścia powracało do mej duszy za każdym razem, gdy tylko zdążyłem zapomnieć, iż najwyraźniej nie jest mi ono dane.
Niebiański, w porównaniu do późniejszych czasów, okres dzieciństwa już dawał znaki, że najwyraźniej nie podążę drogą szarego śmiertelnika. W kwestii duchowej oczywiście, bowiem patrząc z góry na społeczeństwo, byłem tylko jedną z tych małych mrówek, które próbują zbudować wspólne życiowe mrowisko; z tą może różnicą, iż ja chciałem mieć swoje własne, wyróżniające się mrowisko. Nie miało ono na celu afirmować się swoją odrębnością, lecz po prostu być inne dla samego siebie. Skoro inne były typowo mrowiskowe, to moje było płaskie i mniejsze, bądź, jak kto woli wysokie i wąskie. W każdym razie takie miało być. Ale zbudować je udało się dopiero wiele lat później, gdy po nieskończonych próbach stworzenia idealnej konstrukcji, wreszcie wpadłem na tą właściwą, która mogła zapewnić mi schronienie; mogła.
Jako kilkuletnie dziecko, podczas gdy inni się bili, chodzili na ogrody, bawili się, ja zastanawiałem się jak to będzie, gdy będę już w szkole. Gdy chciałem z kimś porozmawiać o tym, co się dzieje poza naszą piaskownicą, dostawałem piaskową kulką w łeb, że się obijam i nie robię babek, pełniących funkcje muru obronnego do naszej małej fortecy. Kiedy poszedłem do opiekunki, to zamiast miłej rozmowy wpierw dostałem rózgą, że nie zjadłem obiadu, a następnie za to, że mówię źle o naszych rosyjskich braciach.
- Czemu ty nie możesz bawić się z innymi, tylko myśleć ci się zachciewa? Jeżeli będziesz za dużo myślał to główka cię zaboli i mamusia już ci wtedy nie pomoże – ciągle prawiła mi mama, gdy tylko wracała po rozmowie z przedszkolanką.
A główka nie bolała, tylko myślała jeszcze więcej. Gdy później koledzy odkryli wreszcie, że dziewczyny nie są takie złe i mogą się nawet do czegoś przydać, ja już od dawna szukałem pokrewnej duszy. Podczas, kiedy oni katowali się wojnami procowymi, ja pomagałem dziewczynom odrabiać lekcje; oczywiście nie za darmo: buziak za zadanie był chyba rozsądną zapłatą. Jednak szybko przestało mnie to bawić i pomagałem im bezinteresownie: zacząłem wtedy dobro innych ludzi stawiać ponad własne korzyści. W ówczesnym świecie (lecz pozostało to niestety do dziś) takie działanie mogło być wykorzystywane przez innych w celu osiągnięcia własnych korzyści kosztem naiwnego człowieka, który chce pomóc. Nie przejmowałem się tym – gdy tylko mogłem - pomagałem bliźnim, zachowując jednak granice zdrowego rozsądku. Co za tym idzie miałem wielu przyjaciół, którzy zjawiali się, kiedy tylko czegoś ode mnie potrzebowali. W tamtym czasie ukształtowała się jedna z akceptowanych do końca życia zasad: stawiałem na jakość, a nie na ilość znajomości i krąg bliskich mi osób był zdecydowanie węższy od tego ogólnie przyjętego. Jednak wcale mi to nie przeszkadzało, powiem więcej: miałem przyjaciół, którzy nadstawiliby za mnie karku niezależnie od sytuacji; można było ich policzyć na palcach jednej ręki, ale to mi wystarczało.
Gdy z tego świata odeszła moja matka, jako czternastolatek zacząłem intensywniej się zastanawiać nad istotą tego świata, a w szczególnością nad osobą Boga. Jak to każdy młody zbuntowany, który stoi w obliczu tragedii, nie mogłem zrozumieć, dlaczego On jest taki okrutny, że zabiera nam tych najbardziej ukochanych; tych, bez których nasze życie z pewnością nie będzie już takie same. Nie mogłem pojąć, na czym polega ta ogromna boska miłość, rozsiewająca rozpacz, ból i bezsens na ludzkich polach dusz. Zacząłem mniej udzielać się społecznie, a gdy pytali o moje wszelakie absencje, tłumaczyłem się kłopotami rodzinnymi (wszakże takież były tego przyczyny). Z zimowego letargu wyrwała mnie moja pierwsza miłość, o rajskim imieniu Ewa. Nie rozdrapując starych ran wypada mi stwierdzić, że było tak pięknie, że już piękniej być nie mogło, a zarazem tak źle, jak tylko z nią mogło być; i tak bywało niestety w każdym kolejnym związku. Nawet się nie spostrzegłem, kiedy było już po wszystkim i kiedy znalazłem się na studiach. W międzyczasie dowiedziałem się jeszcze, że zostałem adoptowany, gdyż moi biologiczni rodzice byli zbyt pijani, żeby rozpoznać własne dziecko spośród innych noworodków. Nie pozostaje w tym momencie nic innego, jak tylko przytoczyć stare powiedzenie: „prawda boli”. Jednak nie miałem pretensji do wychowujących mnie rodziców (ojciec ponownie się ożenił): gdyby powiedzieli mi wcześniej albo bym zwariował, albo uciekł z domu, aby odnaleźć tych właściwych, którzy zapewne, jeśli jeszcze żyli, leżeli pod jakimś mostem w stanie całkowitego upojenia. Upojenia alkoholem oraz życiem i własną głupotą, bowiem jak można nazwać zachowanie, prowadzące do psychicznego i fizycznego wyniszczania siebie? Sam nigdy nie stroniłem od bąbelków, lecz nigdy nie widziałem w upijaniu się do nieprzytomności jakiegokolwiek sensu; wypić, żeby się dobrze bawić – skoro inaczej nie można, ok.; żeby zapomnieć – choć może to prowadzić do alkoholizmu, ale jeszcze jest do przyjęcia; ale pić, byle najzwyczajniej się schlać, to szczyt ludzkiej głupoty. Tak więc będąc w niewielkiej amplitudzie lat dwudziestu, rzadko kiedy nie potrafiłem zachować pionu (nie wykluczając jednak takich sytuacji), gdyż wydawało mi się to czysto szczeniackie, uważając przy tym, iż ja na to jestem za stary. I znowu w moją historię bezlitośnie wplątuje się ta pozorna starość.
Wciąż zastanawiałem się, co ja robię na tych studiach. Polonistyka, którą nawet lubiłem w szkole średniej, teraz wychodziła mi już nie tylko uszami. Można by słusznie zapytać: „zatem skąd ten wybór?”. Cóż, oboje moi rodzice byli nauczycielami języka polskiego, ojciec w gimnazjum, matka w technikum, a co za tym idzie pragnęli, abym pielęgnował tę piękną tradycję. Bowiem nie ma piękniejszego zawodu, niż piewca polszczyzny, posługujący się wyszukaną składnią oraz bogactwem wypowiedzi. Nie widząc innych szans i perspektyw poszedłem za ich namową na tą zasraną polonistykę i męcząc się przez rok zastanawiałem się wciąż, co ja tam robię. A przecież tysiące gwiazd pozostawało nieodkrytych, wciąż nieznane nikomu galaktyki czekały na swego wybawiciela, a setki kobiet z wdzięczności za nazwanie nowego ciała niebieskiego jej imieniem oddawałyby mi się bez namysłu. Jednym słowem, niebiańska wieczność nie miałaby czego szukać w moim życiu, niknąc w blasku i glorii fascynującej egzystencji. Lecz przecież, co to za zawód ten astronom? W dzisiejszych czasach liczy się przecież ciężka praca, jaką człowiek wykonuje, a która da nam w przyszłości możliwość zapewnienia dobrobytu własnej rodzinie. Teraz, wiele lat później, widzę, jaki błąd popełniłem, zostając na ukochanej polonistyce, robiąc z niej doktorat i pracując jako pracownik na pewnym uniwersytecie...
Żeby powalić mnie na kolana los znów spłatał mi figla: w krótkim odstępie czasu zginął wpierw przybrany ojciec, a następnie jeszcze bardziej przybrana matka, bowiem rak nie wybiera – bierze jak leci i się nie zastanawia. Nie rozpaczałem długo, gdyż w mej pamięci wciąż tkwił fakt, iż byli oni „tylko” moją przybraną rodziną – okrutne, lecz takie czasami życie bywa. Chociaż powód mógł być całkiem inny, gdyż niedługo później, gdy wykładałem na uczelni, spotkałem miłość mojego życia: piękny, a zarazem skromny i delikatny ideał, który tylko jeden taki stąpał po ziemi; znowu Ewa. Jakże zaskakujące było, gdy po kilku tygodniach nieobecności – w sumie mało znanej mi osoby – poczułem niemal chrystusowe cierpienie i tęsknotę do tej boskiej istoty. Serce pragnęło, aby znów ujrzeć te ukradkiem spoglądające oczy, te włosy, niby niechcąco, rozwiane na tulącym je wietrze, w końcu te wspaniałe, drobne usta, darzące mnie czasami sympatycznym uśmiechem... Po dwóch latach raju coś pękło; a ja nawet nie próbowałem tego ratować – wiedziałem, że miłość zgasła. Tak! Miłość zanikła, jak niknie światełko w tunelu, gdy wszystkimi siłami pragniemy do niego dotrzeć. Nie tęskniłem; widocznie to było uczucie przewidziane na dwa lata, na okres samotności, kiedy to odeszli moi rodzice, a ja pozostawiony samemu sobie mógłbym zamknąć się w sobie do reszty. Cóż, dzięki Bogu za ten cudowny, lecz krótki okres.
Uczucie uczuciem, ale żyć trzeba dalej i nie ma co z tego powodu zbytnio rozpaczać. Chyba jedyną rzeczą, jaka trzymała mnie na tej uczelni, były coraz to piękniejsze studentki, które pod wpływem nowej „ideologii” wolnej miłości gotowe były zrobić wszystko, byle tylko zaliczyć jakikolwiek kurs. Zważając na mój nienaganny styl życia i takąż urodę, w każdy weekend dawałem korepetycje z kwiatów lotosu i innych indyjskich pozycji. Przełom nastąpił gdzieś po roku, gdy w moim mieszkaniu zagościła kolejna niewiasta. Nie sposób jej zapomnieć...
- Dobry wieczór panie doktorze, ja przyszłam na te korepetycje... – oznajmiła mi nieśmiało lekko zarumieniona twarzyczka.
- A, tak... Proszę wejdź i rozgość się jakbyś była u siebie – wyjątkowo tego wieczoru nie miałem ochoty na seks. Zmęczony byłem sprawdzaniem egzaminów, a wypite kilka piw dodatkowo mnie zmogło. Zacząłem wiec zastanawiać się, jakim to sprytnym sposobem się jej pozbyć, zarazem nie tracąc pozytywnej opinii pośród studentów.
- Zapewne chodzi o ten stos egzaminacyjnych bazgrołów, które o tam leżą na stole? Niestety nie sprawdziłem ich jeszcze do końca, a co się z tym wiąże nie wiadomo czy te dzisiejsze korepetycje będą potrzebne. A może niespodziewanie zaliczyła go pani?
- Ale ja właśnie po to jestem, żeby go dziś niespodziewanie zaliczyć... – idiota, pomyślałem sobie. Weź się w garść, pozbądź się jej i nareszcie się wyśpij, oblewając tych, których jeszcze nie sprawdziłeś. Poza tym spójrz na nią: wygląda jak rasowa cnotka niewydymka, taką pewnie też jest, a przyszła tu tylko dlatego, żeby nie zaprzepaścić sobie życiowych planów.
- Jak się pani nazywa?
- Anna Wiśniewska, panie doktorze.
- Daj sobie spokój z tymi tytułami, przecież nie jesteśmy u lekarza – rzuciłem spod wąsa, jednocześnie zapisując na karteczce jej nazwisko. – Mam nadzieję, że dobry ci wystarczy. Jeżeli masz przy sobie indeks, to od razu wpiszę ci ocenę i będziesz mogła świętować zdany egzamin.
Gdy tylko podniosłem wzrok, niechciane łzy spłynęły po tych jej delikatnych policzkach, a wdzięczna ulga zagościła na wreszcie uśmiechniętej twarzy.
- Nawet..., nawet nie we pan ile dla mnie znaczy, że nie musiałam...
- Wiem, nie kończ – powiedziałem, lekko przytulając dygocące się ciało. Jej wciąż płynące łzy, powoli przedostawały się na moją twarz, tym samym rozczulając moje i tak, w gruncie rzeczy, miękkie serce. Zrobiło mi się jej żal; ile bowiem musiała poświęcić ideałów, ażeby stawić się przed mymi drzwiami. Zrobiło mi się żal wszystkich poprzednich; zrobiło mi się żal samego siebie.
Na uspokojenie zaproponowałem jej filiżankę herbaty, na co chętnie się zgodziła; chyba szczerze wierzyła, że opowieści koleżanek o owych korepetycjach są znacznie przesadzone. Miała rację; przynajmniej, co do tej nocy. Po pierwsze byłem wciąż tak zmęczony, iż zapewne nawet bym się nie podniecił, a po drugie... Była w swej delikatności i wrażliwości tak podobna do Ewy, że nie śmiałbym jej tknąć. Tak, właśnie do tej Ewy, która przez dwa rajskie lata nadawała sens mojemu życiu i której już nie było... Już nie...
Jako że wyraźnie wstydziła się swojego łkania, zgasiłem światło, pozostawiając tylko małą lampkę, a sam usiadłem naprzeciw niej, by nie czuła się zagrożona.
- Już lepiej? – spytałem podając jej filiżankę ciepłej herbaty.
- Tak dziękuję. Przepraszam, że...
- Że zwyczajnie dałaś upust swoim emocjom? Że wstydziłaś się tego, w jakim celu tutaj przyszłaś i nie mogłaś się z tym do końca pogodzić? Przecież to normalne ludzkie zachowanie, więc nie masz za co przepraszać. A więc dlaczego nie powiodło się na tym razem? Nie podeszły pytania?
- Nie, zwyczajnie nie zdążyłam się nauczyć. Moi rodzice nie są zbyt zamożni i nie stać ich na moje studiowanie; dlatego pracuję, kiedy tylko mogę, aby móc się dalej kształcić.
- A co robisz?
- Nic specjalnie ciekawego – jestem kelnerką w barze mlecznym. Pensja może nie jest zbyt wysoka, ale wystarcza na opłacenie akademika, a w dodatku pracuję razem z koleżanką. Jeśli by pan chciał...
- Jestem od ciebie może z dziesięć lat starszy, czyli jesteśmy niemalże rówieśnikami, dajmy więc sobie spokój z tym „pan”.
- Więc jeśli byś chciał kiedyś tanio i dobrze zjeść, to zapraszam na 11 listopada.
- Tak wiem gdzie to jest; okazjonalnie tam jadam. Całkiem nieźle gotują swoją drogą. Ale ciebie nie miałem okazji spotkać – pewnie pracowała akurat twoja koleżanka.
- Możliwe.
I patrzyłem na nią, jak ogrzewa chłodne emocje łykiem, zrobionej przeze mnie, pachnącej herbaty. I nie widziałem Anny Wiśniewskiej, młodej studentki polonistyki, zdesperowanej do takiego stopnia, iż gotowa była oddać swe ciało za zwykłe zaliczenie; nie widziałem tych smutnych oczu, spoglądających teraz na mnie znad parującej filiżanki; nie widziałem nic... Tak jak wtedy, kiedy sobie odpuściłem...
- Jeżeli nie jest to dla ciebie krępujące, to chciałabym spytać, dlaczego to robisz? – z cierniowego ogrodu wspomnień wyrwał mnie wysoki głosik. – Czy prócz przyjemności czerpiesz z tego jakąś satysfakcję?
- Wychodzę z tego założenia, że człowiek człowiekowi pomagać powinien, więc staram się wam pomagać w sposób właśnie taki. A i wy odwdzięczacie się mnie, bowiem mężczyzna bez kobiety żyć nie może, a tak przynajmniej mam jakieś urozmaicenie – dodałem, udając przekonanego o racji własnych słów.
- Ale nie uważasz, że jest to nie moralne?
- Moralność każdego człowieka jest inna, więc co dla ciebie może być niemoralne, dla mnie być może jest szarą normalnością życia codziennego. A wracając do pytania, to niemoralne mogłoby być wtedy, kiedy szantażowałbym was, dając do wyboru dwóję albo łóżko. A tak, jak zapewne zdążyłaś zauważyć, nie jest. Zaliczyć przedmiot nie jest aż tak trudno, bowiem wystarczy kilka dni poświęcić na naukę i nie będzie problemu. Ale skoro wolicie inne rozwiązanie, ja się sprzeciwiać nie będę, ale więcej niż zaliczenie nie postawie.
- Skąd zatem moja czwórka?
- Przypominasz mi bardzo pewną bliską mi osobę... Kiedyś bliską.
- Jeśli chcesz porozmawiać, to z chęcią ciebie wysłucham.
Co mi szkodzi przecież z nikim tak naprawdę jeszcze nie podzieliłem się wspomnieniami i odczuciami.
I tak właśnie rozpoczęła się rozmowa, której historia skończyła się w środku nocy. Zacząłem od delikatnego rozdrapywania ran, po czym przeszedłem do podcinania sobie żył. Otworzyłem się nieomal nie znanej mi, prócz imienia i nazwiska, osobie, nieświadomie wchodząc drugi raz do tej samej rzeki. Gdy skończyłem, ona spróbowała wpierw wytłumaczyć sobie pasywność mojego postępowania, a następnie przedstawić mi alternatywną wizję teraźniejszości oraz przyszłości. Gdy temat się wyczerpywał, zaczęliśmy drążyć temat Boga; jako, że była osobą głęboko wierzącą, to, nie narzucając się absolutnie, próbowała zasiać ziarnko nadziei w moim wykarczowanym wnętrzu. Pokazała mi boską miłość oraz Jego łaskę; wskazała jak można w życiu znaleźć szczęście i pełnie życia; ukazała jak można kochać... I znowu poczułem, jak, niewiadomo skąd, rodzi się we mnie miłość ku nieznanej mi głębiej duszy. Nie chciałem tego, lecz zdawało się ono silniejsze ode mnie; bezwarunkowo narzucało mi swoją wolę, ani przez sekundę nie zwracając na mnie uwagi – stawałem się niczym ubezwłasnowolniony zahipnotyzowany człowiek. Poddałem się. Nie miałem siły się przeciwstawić. Któż bowiem byłby w stanie opierać się patrzącym głębią tajemnicy oczom, które nienachalnie i z szacunkiem wpatrują się w twoje głuche ślepia. Moje uszy były ślepe na ten ciepły i zmysłowy głos, obejmujący mą upadłą duszę. Moja twarz była niema widząc tą delikatność i wrażliwość, jakże właściwą dla idealnej kobiety. Teraz już tylko nielicznymi momentami, obraz ukochanej niegdyś Ewy, mącił ten cudowny widok; jej wrażliwość i delikatność była niewyobrażalnie mniejsza od tej, której okazję miałem teraz doświadczać. I wtedy zacząłem się zastanawiać, co ja takiego najlepszego robię? Przecież ona jest zwykłą studentką niewyróżniającą się spośród innych, a jedynie trochę przypominającą moją tyrtejską miłość. Pragnienie przeszłości sprawiło, iż zapragnąłem, aby była nią teraźniejszość; aby znów było jak wcześniej, lecz jednocześnie wiedziałem, iż tak nie ma prawa być. Uczucie - tak wielkie - stłumiłem do rozmiaru pudełka od zapałek i zamknąłem, klucz wyrzucając, tamten życiowy rozdział. Postanowiłem do niego nie wracać, teraz świadomie łamiąc własne zasady... Ale przecież zasady są po to, aby je łamać... Ogólnie przyjęte tak, lecz nie swoje – jakiż bowiem miałoby cel ustanawianie własnych życiowych przykazań, jeśli mieli byśmy je łamać? Dlaczego ja wtedy nic nie zrobiłem, tylko dałem jej umrzeć śmiercią naturalną? Czym zimne postanowienie przekonało moją rozpaloną wówczas duszę? Byłem ślepy na własne uczucia, byłem ślepy na własne potrzeby, byłem ślepy patrząc na życie. A może ja po prostu jestem na nie za stary? Za stary, aby żyć, za stary, aby się bawić, za stary, aby kochać, lecz czy za stary, aby umierać?
Teraz leżę ogrzewany przez nieświadome ciało studentki Anny. Gdy skończyliśmy rozmowę było zbyt późno na jej samotny powrót, a ja byłem w stanie niezbyt obiecującym, aby samotnie spędzić najbliższe chwile. Czy ona też coś poczuła, czy to była jej kolejna kochana cecha, postanowiła przenocować u mnie; co więcej postanowiła spać razem ze mną. Lecz wiedziała, iż będzie to spokojna noc; noc nieznanych jeszcze snów, w których powrócą wspomnienia, rozbudzone od dawna upragnioną rozmową. Być może tak i będzie... Na razie leżę, przytulony nieświadomie przez śpiącą wybawicielkę mojej podupadłej duszy; i zamiast zalewać się wspomnieniami rozmyślam o przeszłości... O teraz... O jutrze... I niezależnie, którą drogą myśli idę, dochodzę tylko do jednego pragnienia: chciałbym jak najszybciej usnąć i nie zaznać nigdy więcej przebudzenia; jestem już za stary na moje życie.