14 września obyła się premiera filmu Jerzego Kawalerowicza pt. „Quo vadis”. Adaptację jednego z najwybitniejszych dzieł literatury polskiej nie można jednak nazwać w stu procentach udaną. Film można podzielić na dwie części, pierwszą, której akcja polega na tym że przez cały czas bohaterowie rozmawiają czasem tylko dal urozmaicenia zmienia się sceneria. Druga natomiast jest o tyleż ciekawsza co bardziej widowiskowa. Mamy to przerażającą, moim zdaniem, scenę rozszarpywania chrześcijan przez wygłodniałe lwy. Przerażającą jednak do czasu gdy na ekranie pojawiają się części ciała...kukieł. Jedną z głównych wad filmu są nieudane efekty specjalne studia Orka. Pożar Rzymu... najważniejsza i kluczowa scena filmu trwa trzy sekundy i jest po prostu śmieszna. Wyobraźmy sobie bowiem wielki i wspaniały Rzym jako kilka domków, koniecznie z charakterystyczną kolumnadą, gdzie w dwóch czy trzech z nich nagle widać jakieś małe płomienia. Cytując za Neronem „pożar nie dość świeci, ogień nie dość parzy”, tymi słowy można opisać ogień Kawalerowicza.
Co się zaś tyczy obsady... można się było tego spodziewać... sprawdzili się „starzy”, dobrzy aktorzy. Bogusław Linda znany z filmów takich jak „Psy”, w których gra zazwyczaj twardych mężczyzn, tym razem wcielił się w postać lekko zniewieściałego Petroniusza- arbitra elegancji, wzniósł się na wyżyny swojego aktorstwa, z charakterystyczną dla siebie manierą grania „ponad wszystkim i ponad wszystkimi” czyni filmowego Petroniusza dokładnie takim jaki jest w książce. Michał Bajor, który sam o swojej roli mówi „ jestem jedynym Neronem w dziejach kina, który nie fałszuje”, nie dość, że nie fałszuje to jeszcze zachwycił mnie swoją grą przedstawiającą zagubionego człowieka, który rządzi światem, a nim samym rządzą jego doradcy. Odsłonił także to okrutne, bezlitosne oblicze szalonego cezara. Mimo iż rola Franciszka Pieczki nie jest pierwszoplanową, to staje się nią gdy tylko św. Piotr pojawi się na ekranie. Aktor wciela się w postać z której bije z dostojeństwo i prostota, w postać niesamowicie mądrego, wybranego, zwykłego człowieka głoszącego miłość i wiarę. Jednak wszystkich tych aktorów przewyższa rewelacyjny, przebiegły, cyniczny, zmienny i okrutny Jerzy Trela w postaci Chilona Chilonidesa. Jest to najlepiej zagrana rola w całym filmie, także wątek przemiany greka jest najbardziej rozwinięty. Przytoczyć tu muszę najlepszą według mnie scenę filmu – chrzest Chilona, ta scena najbardziej mnie wzruszyła i chyba najbardziej widać w niej kunszt aktorski Treli. Na dalszy plan odsuwa się historia miłości Winicjusza, rzymskiego patrycjusza (w tej roli Paweł Deląg) i Ligii, chrześcijanki, córki króla Ligów ( Magdalena Mielcarz). Paweł Deląg grający bardzo ważną rolę, w ogóle się w niej nie sprawdził. Jedyne co robi to wygląda. Nie widać po nim cierpienia, wahania i w końcu tak ważnej przemiany. Wystąpić jednak muszę w obronie krytykowanej Magdaleny Mielcarz. Ligia przecież była delikatną dziewczyną, która w zasadzie nic nie robiła, była tylko przyczyną cierpień Winicjusza, taka jest Mielcarz – po prostu piękna. W porównaniu do poprzednich ról kobiecych w superprodukcjach polskich, a mianowicie Izabelli Scorupko w „Ogniem i mieczem” i Alicji Bachledy – Curuś w „Panu Tadeuszu” wypadła bardzo dobrze.
Scenografia, pomijając komputerowe Koloseum, oddaje ducha epoki, widać w niej dużą dbałość o szczegóły i wierność historii, to samo można powiedzieć o kostiumach aktorów, w przypadku Nerona i jego dworu niezwykle bogatych.
W filmie występuje parę niezgodność z książką, aczkolwiek są one drobne i nie wpływają na sens filmu, np. chrześcijanie w ogrodach Nerona płoną nocą, nocą też odbywa się spotkanie w Ostrianum, w filmie natomiast jest to środek dnia. Jednak jeden ważny wątek został przez Kawalerowicza zupełnie pominięty – miłość Poppei do Winicjusza i związane z tym prześladowanie Ligii przez boską Augustę. Zakończenie filmu, św. Piotr po słowach „quo vadis domine” wraca do Rzymu...z XXI stulecia, zaskoczyło mnie, ale i rozczarowało, było to według mnie sileni się na oryginalność, a wyszła z tego zbyt dosłowna próba użycia metafory, mogąca wywoływać nawet śmiech.
Wspomnieć należy jeszcze o muzyce i piosence promującej film. Ścieżka dźwiękowa Jana Kaczmarka bardzo mi się podobała, była subtelna, a jednocześni podniosła. Utwór „Dove vai” (czyli „quo vadis” ) jest fenomenalny, wykonują go mezzosopranistka Małgorzata Walewska. Fiolka i Michał Bajor recytujący fragmenty „Satricionu” Petroniusza. Piosenka ta jest trafiona i oryginalna.
Filmowi, mimo wielu wad, nie można odmówić jednego, wzrusza do głębi. Chociaż po wyjściu z kina czułam pewien niedosyt, byłam bardzo poruszona. Dzieło to jest niewątpliwie hiperprodukcją i adaptacją znanej na całym świecie opowieści Henryka Sienkiewicza, więc nie tylko warto, ale nawet trzeba je zobaczyć.