Podczas VII Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuk Przyjemnych w Teatrze Powszechnym w Łodzi oglądałam doskonałą farsę fars „Czego nie widać” w reżyserii Eugeniusza Korina. Gośćmi festiwalu były najlepsze polskie teatry. Nie było tu jury - jego rolę pełniła publiczność, która w plebiscycie przyznawała nagrody dla Najprzyjemniejszej Aktorki, Aktora i dla Najprzyjemniejszego Spektaklu.
Akcja sztuki Michaela Frayna toczy się na próbie generalnej w teatrze zatrudniającym beznadziejnych aktorów pod wodzą bezradnego reżysera. Frayn myli tropy, zmienia sytuacje z taką częstotliwością i w takim tempie, że widzowie nie wiedzą, kiedy aktorzy Powszechnego grają aktorów Grand Theatre, a kiedy postaci ze sztuki Frayna. Widzowie trzy razy oglądają ten sam fragment spektaklu i ten sam kawałek teatru. Najpierw od strony widowni w czasie próby generalnej, potem zza kulis na premierze i znowu od strony widowni, tym razem podczas pożegnalnego przedstawienia. Wydawałoby się, że takie zagmatwanie akcji spowodują, iż niewiele z farsy Frayna można będzie wydobyć. Korin udowadnia, że jest inaczej. Parząc na roześmianych widzów można tylko potwierdzić, że zafundował dawkę solidnego humoru.
Reżyser z wyczuciem obsadził aktorów. Największe słowa uznania należą się Barbarze Szcześniak z maestrią grającą beznadziejną aktorkę Dotty, Piotrowi Lauksowi w roli Fredericka, aktora fajtłapy, oraz czującemu się jak ryba w wodzie w komediowym repertuarze Mirosławowi Henke w roli Selsdona, aktora pijaczyny. Pozostali także zagrali bardzo dobrze: z pozornie nijakiej Belindy Gabriela Sarnecka uczyniła wartościową postać, fantastycznie zgrabna Masza Bogucka-Bauman z przekonaniem zagrała Brooke, nawiedzoną aktorkę uprawiającą za kulisami jogę, a nareszcie dobrze obsadzony Krzysztof A. Janczar z wyczuciem gra Garry'ego, przystojniaka erotomana. Do tego Mariusz Siudziński, czyli pozbawiony pomysłów i autorytetu reżyser, Karolina Łukaszewicz, jego bezmyślna asystentka, oraz Jan Wojciech Poradowski, czyli teatralny techniczny z aktorskimi ambicjami. Te postacie łatwo było przerysować, przekraczając delikatną granicę pomiędzy farsą a błazenadą. Ale aktorzy Powszechnego umiejętnie balansowali na tej linie.
Aczkolwiek mam jedno zastrzeżenie. Spektakl trwa dwie godziny i czterdzieści minut z przerwą. Sądzę, że można skrócić pierwszą część, która pod koniec jest już dość nużąca i grozi słabnącym napięciem u widowni. Obawiam się, że z lekka przydługa część może po prostu zmęczyć widzów.