To miała być wyprawa, którą chciałem udowodnić, że nie jestem pechowcem. Zamierzałem złowić dużą rybę i zarobić na jej sprzedaży. Niestety, przez rekiny moje plany spełzły na niczym.
Po osiemdziesięciu pięciu dniach niepowodzeń ja, stary Santiago - wypłynąłem w morze. Kilka dób walki z marlinem zaowocowało złowieniem go. Byłem szczęśliwy, bo przełamałem złą passę i mogłem wracać do domu. Jednak moje zadowolenie nie trwało długo. Nagle zjawił się rekin. Zachowywał się tak, jakby nas tropił. Płynął szybko, czasami gubił woń, ale natychmiast ją odnajdował. Gdy go zobaczyłem, zachwyciłem się jego pięknem i siłą. To był potężny żarłacz mako. Czułem, że go znam. Wiedziałem, że nie spocznie, dopóki nie osiągnie celu. Ja też nie mogłem się poddać! Nie bałem się go, ale nie miałem też wiele nadziei na zwycięstwo. Spokojnie przygotowałem linę i harpun. Sprężyłem się, zmarszczyłem czoło, zmrużyłem oczy i z ogromnym napięciem śledziłem każdy ruch potwora. Nagle dotarło do mnie całe okrucieństwo tej sytuacji i ze złością przekląłem: "Niech szlag trafi twoją mać!". Niewiele to pomogło, ale dodało mi otuchy. Z zaciętością zacisnąłem obolałe ręce na harpunie, naprężyłem się jak lew gotowy do skoku. Gdy usłyszałem kłapnięcie zębów i trzask rozrywanej skóry mojego marlina, z całej siły wbiłem ostrze w głowę żarłacza. Rekin dwukrotnie okręcił się i powoli poszedł na dno. Wiedziałem, że zabiłem swojego przeciwnika, ale wiedziałem także, że po nim przyjdą następne - zwabione słodkim zapachem krwi. Powoli opadały emocje, mój oddech stawał się miarowy. Starałem się rozluźnić wyczerpane kończyny. Ze smutkiem analizowałem to, co przed chwilą się stało. "Wziął ze czterdzieści funtów" - z żalem pomyślałem o utraconym zarobku. Nie miałem chęci patrzeć na mojego marlina. Nagle z przerażeniem zauważyłem brak liny i harpuna, które utonęły wraz z rekinem. Rozpierała mnie duma, że zabiłem największego żarłacza, jakiego widziałem, ale miałem świadomość tego, co nastąpi - za chwile przyjdą następni przeciwnicy, zwabieni słodkim zapachem krwi. Ogarnęło mnie zwątpienie, może nawet apatia. Żałowałem, że nie zostałem w domu, w ciepłym łóżku! Nie chciało mi się walczyć. Natychmiast jednak mobilizowałem się, dodawałem sobie otuchy. "Człowiek nie jest stworzony do klęski" - powtarzałem w myślach. "Płyń po kursie i przyjmij to, co przyjdzie" - mówiłem na głos. Wiedziałem, co może się za chwile stać, ale musiałem temu stawić czoła. Byłem spokojny i wyczekujący. Miałem świadomość, że jeśli chcę żyć, muszę walczyć. Biłem się z kolejnymi potworami, które funt po funcie pożerały marlina. Po kilku godzinach szamotaniny dopłynąłem do brzegu cały i zdrowy, ale bez zdobyczy.
To były najcięższe chwile w moim życiu. Zostawiły na mnie rany psychiczne i fizyczne, o których trudno zapomnieć.