Cóż to była za widok. Na długo pozostanie w mojej pamięci. Cieszę się, że miałem okazję, by to zobaczyć. To niezwykłe widowisko miało miejsce podczas górskiej wyprawy, jaką odbyłem wraz z przyjaciółmi w Tatry Wysokie. Była piękna złota jesień, jednak w wyższych partiach gór, na nagich graniach bielił się śnieg.
Wyszliśmy ze schroniska bardzo wcześnie, by móc obserwować wschód słońca. Szlak początkowo wiódł wśród drzew, przez których konary zaczęły prześwitywać pierwsze słoneczne promienie. W zaciszu lasu nie było wiatru, jednak słyszeliśmy jego odgłosy wysoko ponad konarami. Gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, wiatr wzmógł się znacznie. Mogłem obserwować wzbija w górę tumany śniegu osiadłego na skałach. Cofnęliśmy się na skraj polany, by pod osłoną drzew obserwować wschód. Nocna szarość nieba ustąpiła już dawno lekko żółtawej barwie, która rozlała się wśród chmur, a z czasem zaczęła nabierać różowych odcieni. Milczeliśmy, pochłonięci widokiem budzącego się dnia. By to zobaczyć, warto było wstać tak wcześnie. Tymczasem niebo zupełnie się zaróżowiło, a miejscami róż łączył się z błękitem przechodząc w fiolet. Pastelowa poświata spowijała połacie śniegu, który zdawał się być niebieski. Wszyscy czekaliśmy na tę chwilę, kiedy słońce zacznie wyłaniać się znad wschodnich szczytów gór. Zaczęło się. Najpierw pierwsze promienie poczęły załamywać się na skałach. Później wolniutko, coraz wyżej wznosiła się czysta słoneczna tarcza. Jej barwa była inna niż to bywa latem, bardziej chłodna, jak białe złoto. Na twarzach poczuliśmy pochodzące od promieni ciepło. Odcień śniegu uległ zmianie i stał się znacznie bielszy, widać było jak skrzy się w słońcu, które ukazało się w całej okazałości. Odwróciliśmy się tyłem do słonecznej tarczy, by spojrzeć na doliny pokryte liściastymi lasami. O tej porze roku wyglądały jak różnobarwne kobierce, tu czerwone, tam żółte, gdzieniegdzie złote i purpurowe. Jaka różnica była między tą wesołą paletą kolorów, a stalowoszarym majestatem górskich grani, budzących podziw swą elegancją, lecz kryjących grozę, którą łagodziło obudzone słońce. Wiatr, który szalał wcześniej, przegnawszy chmury ustał zupełnie. Niebo sklepione nad nami było czyste i błękitne. Nie było śladu, po spektaklu, który niedawno się tu rozegrał.
W milczeniu wracaliśmy do schroniska, kontemplując w myślach obejrzany widok. Jak to się dzieje, że każdy poranek jest inny, że nigdy nie powtarza się mozaika chmur, gra promieni? Warto żyć dla tych ulotnych widoków, które zachować możemy w pamięci.