Kobieta, jedna z tak zwanych kobiet lekkich obyczajów, była znana ze swej przedwczesnej tuszy, co zjednało jej przezwisko Baryłeczki. Mała, okrągła, tłuściutka, o pulchnych paluszkach zwężających się w stawach, podobnych do wiązki kiełbasek, miała skórę połyskliwą i jędrną i bujne piersi sterczące pod suknią; mimo to była apetyczna i pociągająca, i tak świeża, że przyjemnie było na nią patrzeć. Jej twarz była różowa jak jabłko lub pączek piwonii, który lada chwila się rozwinie. Z twarzy tej spoglądało dwoje wspaniałych czarnych oczu, ocienionych długimi, gęstymi rzęsami, rzucającymi cień na policzki. W dodatku miała śliczne usta, małe, wilgotne, rozchylone jakby do pocałunku,w których błyszczały drobne, lśniące białością ząbki. Ponadto mówiono o niej, że posiada mnóstwo nieocenionych zalet.
Ledwie ją poznano, wśród uczciwych kobiet wszczęły się szepty, a słowa „prostytutka” i „publiczna hańba” rozlegały się tak głośno, że podniosła głowę. Powiodła wtedy po sąsiadach spojrzeniem tak dumnymi wyzywającym, że wszyscy natychmiast zamilkli i spuścili oczy, z wyjątkiem Loiseau, który przypatrywał się jej z rozbawioną miną.
Wkrótce jednak nawiązała się rozmowa między trzema paniami, które obecność tej dziewczyny zbliżyła nagle do siebie w sposób nieledwie serdeczny. Zdawało im się, że wobec tej sprzedajnej dziewczyny powinny utworzyć niejako związek godnych małżonek, gdyż miłość legalna traktuje zawsze z wysoka swoją wolną siostrzycę.
(Guy de Maupassant, Baryłeczka; tłum. Róża Czekańska-Heymanowa)
Wilbur Larch nie poznał córki pani Eames, która swego czasu sprzedawała się taniej niż matka, ale teraz na pewno nie. Gdy ją widział ostatnio w pociągu, wydawała mu się o parę lat młodsza niż on sam; teraz wyglądała o parę lat od niego starzej. Ze zbuntowanej nastolatki wyrosła wulgarna kokota – przesadnie umalowana, obwieszona tandetną biżuterią i zlana perfumami, w brudnej pretensjonalnej sukience. Włosy, splecione w ciasny, gruby kok i ozdobione wpiętym na sztorc mewim piórem, były tak mocno ściągnięte do tyłu, że żyły na skroniach i ścięgna na szyi wystąpiły na wierzch, jak powrozy. Wyglądała, jakby brutalny kochanek zgiął ją w pół przez plecy i w tej pozycji przytrzymywał z całej siły za dorodny, czarny kok.
(John Irving, Regulamin tłoczni win; tłum. Jolanta Kozak)
Wykonujące ten wstydliwy zawód kobiety zapełniają karty zarówno literatury wysokiej, jak i niskiej. Bywają odrażające w swej ohydzie, złe, jak również uczciwe, honorowe, lojalne, nawet heroiczne.