Jesienią było zimno i nadal trwała wojna. Do szpitala można było dojść różnymi drogami. Za starym szpitalem stały nowe, ceglane pawilony i tam spotykaliśmy się każdego popołudnia i zasiadaliśmy w aparatach, które miały być skuteczne. W sąsiednim aparacie siedział major, który miał rękę "małą jak dziecko" . Przychodzili tam również trzej chłopcy, którzy byli w tym wieku co ja. Po skończonym zabiegu szliśmy do kawiarni. Wszyscy mieliśmy te same medale.
Gdy siedzielismy w aparatach, major poświęcał dużo czasu na poprawianie mojej gramatyki. Major przychodził do szpitala bardzo regularnie.
Jak poszedl do drugiego pokoju, spytał doktora, czy moze skorzystac z telefonu. Kiedy wrocil byl juz w czapce i pelerynie. Podszedl do mojego aparatu, połozyl mi reke na ramieniu i powiedzial, ze jego zona wlasnie zmarla. Przeszedl kolo aparatow i zniknal za drzwiami. Doktor powiedzial mi , ze zona majora umarla na zapalenie pluc. Chorowala tylko kilka dni. Nikt sie nie spodziewal ze umrze.
Major trzy dni nie przychodzil do szpitala. Potem dopiero zjawil sie o zwyklej godzinie z czarna opaska na rekawie. (...)