Jesteśmy (ja i moi koledzy) wychowani w kulturze obrazkowej - telewizor, komiksy, gazety - tam wszystko podane jest w sposób, jak to się mówi naukowo "zwizualizowany". Obraz w ciagu kilku sekund (tak ponoć wyliczyli fachowcy) dociera do odbiorcy. Widzę go, nie zastanawiam się co prawda nad szczegółami nieistotnymi dla mnie, ale pozostaje wrażenie. Mogę skoncentrować się na problemie, a nie na wyobrażaniu sobie obrazka. Tak, to niewątpliwie zubożenie wyobraźni mojego pokolenia (a może szczęśliwie tylko jego pewnej części?). Ale to fakt, z którym należy się liczyć.
Wiem, że człowiek wykształcony musi wiedzieć, czym jest Nad Niemnem w dziejach polskiej kultury, dlaczego - na przykład - grób Jana i Cecylii odgrywa wielką, symboliczną rolę w dziejach narodu, jak kształtowało się XIX wieczne społeczeństwo. Czytanie takich lektur jak Nad Niemnem może pogłebić wiedzę dotyczącą dzieł pozytywistycznych, ale - mnie przynajmnmiej - przynosi nade wszystko uczucie niechęci do tego typu literatury. Nie zajmuje mnie, nuży, niekiedy wręcz denerwuje. Nic na to nie poradzę, mogę się tylko wstydzić, źe brak mi wrażliwości na piękno, na dzieje ojczyzny i jeszcze kilka innych szlachetnych rzeczy.
Część mojego pokolenia wychodzi z założenia, że "po co męczyć się nad czytaniem jakie było drzewo, skoro można pójść do Hollywood Video i pożyczyć taśmę za parę złotych?". Ja odwarzacza wideo nie mam, więc musiałam z ciężkim sercem zasiąść do lektury. Przykro mi, ale w wielu momentach była to istna "droga przez mękę". I to nie tylko z powodu nudnych, długich i nie przemawiających do mnie opisów przyrody, czy wyglądu ludzi itp.
Gorsze znacznie jest to, że żaden właściwie problem, który tak poruszał Orzeszkową i jej współczesnych, mojego pokolenia nie interesuje. Jest, to prawda, dokumentem epoki, ale nie nie budzi już emocji. W żaden sposób nie przystaje do naszej rzeczywistości, która - dla mnie przynajmniej - jest o wiele, wiele ciekawsza. Niekiedy nawet fascynująca.
Na przykład bohaterowie - dla mnie papierowi, wyciągnięci z lamusa i nawet nie otrzepani z kurzu historii. Powiedzmy taka Justyna i Marta - czyli problem emacypacji kobiet i ich solidnego stosunku do pracy. W XIX wieku sprawa pierwszej wagi, dziś zagadnienie nieistniejące. Młode i strasze kobiety zastanawiają się jak robić karierę na równi z mężczyzami, jeśli już o coś walczą, to o takie same pensje i urlopy wychowawcze dla mężów, którzy mniej zarabiają. Niezamężną kobietą i jej problemami zajmuje się psychoterapeuta i setki kobiecych pism, które podają miliony rozwiązań takiej sytuacji. Inna sprawa - czy słusznych. Ale problem nie w emancypacji, nawet nie w równouprawnieniu, tylko w sprawiedliwości społecznej.
Emilia Korczyńska i Zygmunt Różyc? No cóż, są i dziś darmozjady, ludzie korzystający z pracy innych, ale co to za problem! Najwyżej nie zrobią kariery, nie osiągną szczęścia, nie zbudują szczęśliwej rodziny. Moje pokolenie stoi przed widmem bezrobocia, a nie problemem "czy pracować, czy się lenić". Nam mówi się pięć razy dziennie: "musicie pracować, uczyć się, zrobić karierę itd." O szczęściu, które niesie za sobą praca, mówi się rzadko, choć psychologowie podkreślają, że człowiek, wykonujący pracę, którą lubi jest szczęśliwy. Nikt nie mówi o "pracy u podstaw" czy "pracy organicznej", bo dziś to oczywiste dla nas elementy demokracji. Popularni są za to "łowcy głów", specjalistyczne firmy zajmujące się werbowaniem optymalnych kandydatów na konkretne stanowisko. Ludzi uczy się, jak pisać Curriculum Vitae i zaprezentować się od najlepszej strony ewentualnemu pracodawcy. Zabawne, że ludziom pracującym w Nad Niemnem zawsze niemal towarzyszy radość i piosenka - mnie z ewentualną przyszłą pracą kojarzy się strach - czy podołam, czy uda mi się, czy przeskoczę bariery, jakie wydają mi się nie do przeskoczenia, czego jeszcze powinnam sie nauczyć i czy zdołam przełamać wlasne lenistwo i brak talentu do języków obcych.
Konflikt pokoleń? Jakiż to konflikt w porównaniu z tym, z którym mamy dziś do czynienia? Benedykt Korczyński z Witoldem spierają się, to prawda, ale w gruncie rzeczy obaj myślą o tym samym - tak samo doceniają pracę, czczą narodowe wartości czy troszczą się o ojczystą ziemię. Różnią ich nieistotne szczegóły. A mój sąsiad? Wyrzucił z domu syna, bo ten zapowiedział, że zagłosuje na Kwaśniewskiego, znajoma mamy zerwała z córką, bo ta wyszła za Araba. Znam od urodzenia syna owego sąsiada i córkę- "zdrajczynię rasy". To są dla mnie tragedie, które odczuwam. Mogę się przejąć problemami bohaterów amerykańskich powieści Redlińskiego, choć sama za oceanem nie byłam, jestem jednak w stanie zrozumieć konflikt między Azbestem a Pankiem, lub Potejtem w Szczuropolakach (Redliński zmienił niedawno nazwę na Szczurojorczycy).
Teraz jest epoka Internetu, informacji, pogoni za szybkością zdobywania wiadomości. Dlatego opis słońca zachodzącego nad Niemnem zdaje się nam mało pociągający. Może za 10, 20, a może nawet za 30 lat, kiedy czas pozwoli na delektowanie się, smakowanie urodą słowa i ja zachwycę się literackim portretem Dziada stojącego na polu w wielkiej baraniej czapie i kolan sięgającej kapocie.
Bo w opisie korczyńskiego dworu nijak nie potrafię się rozsmakować: na rozległym trawniku dziedzińca rosły wysokie i grube jawory otoczone niższą od nich gęstwiną koralowych bzów, akacji, buldeneżów i jeszcze niższą jaśminów, spirei i krzaczastych róż. Dookoła starych kiedyś kosztownych sztachet topole, kasztany i lipy ścianą gęstej zieloności zakrywały drewniane, gospodarskie budynki... To jeden z tysiąca dla mnie nudnych i niezupełnie zozumiałych, choć przyznaję, że ten jest bodaj najmniej skomplikowany, opisów przyrody w powieści Elizy Orzeszkowej. Nie umiem zobaczyć tego dworu, nie wkładając w to ogromnego wysiłku psującego przyjemność z lektury.
Jak wyglądają na przykład buldeneże i spireje? Są rozłożyste, czy szpiczaste? Ukwiecone, czy nie? Bez stosownego przewodnika nijak się dowiem, a szukać takiego nie ma sensu. Wiem, że nie każdy zgodzi się z moją opinią. Ba! Niektórzy mogą być wręcz zniesmaczeni szarganiem świętości. Jednakże śmiem twierdzić, że dla przeciętnego ucznia w klasie trzeciej szkoły średniej - dla ucznia takiego jak ja - dzieło Orzeszkowej jest z lekka omszałe. I to nie jak stara, dobra butelka węgrzyna, który ponoć im starszy, tym doskonalszy.
Kolejny opis, tym razem posiadłości Andrzejowej Korczyńskiej: Osowce - podług ówczesnego rachunku - posiadały około stu chat, ziemi wiele, lasy piękne, dwór z pretensjonalną nieco wspaniałością zbudowany. Od razu poznać było można, że wzniósł go był przed kilkudziesięciu laty zamożny szlachcic z panami w gonitwę wstępujący. Dom, na wiele mil dokoła pałacem nazywany, był po prostu dwupiętrową kamienicą z dwoma rzędami wielkich okien, czerwonym blaszanym dachem i szerokim, krytym podjazdem, którego arkady oplatała niezmierna gęstwina dzikiego bluszczu.... Tak, mogę sobie wyobrazić tę budowlę, zrozumieć tajemnicze nieco zdanie: "zamożny szlachcic z panami w gonitwę wstępujący", ale całość mnie nie interesuje. Po prostu opis jest zbyt długi. Ja, podobnie jak chyba wielu moich kolegów, nie delektujemy się słowem, nie smakujemy urody tekstu.
Jednak podczas czytania najbardziej rozpraszało mnie to, że w przeciwieństwie do Lalki Prusa, akcja w powieści Orzeszkowej ciągnęła się i ciągnęła, niczym w telenoweli rodem z Argentyny lub Wenezueli. Justyna idzie do Janka - tu dwie strony opisu - jaki las mija, jakie pole, a jaki kwiatek po lewej stronie, jaki po prawej i jaki ptaszek zaśpiewał... - a gdy po długiej drodze nareszcie dociera do domu Bohatyrowiczów, następuje conajmniej półtorastronnicowy opis olszynowych i brzozowych gajów, jasnych i przezroczystych nad nieprzeniknioną gęstwiną berberysów, orzyn, dzikich porzeczek, kwitnących głogów, wilczyn osypanych purpurowymi gronami jagód, kaliny śnieżnymi kwiaty jak wielkimi płatami śniegu bielącej i wielu, wielu innych roślin i krzewów wszelakich.
Zdaję sobie sprawę z tego, że wyprawa ta zajęła Justynie dwa razy mniej czasu niż przeczytanie o tym. Przebrnąwszy w końcu te dziesięć, czy piętnaście stron (należy jeszcze w tym rachunku uwzględnić przynajmniej stronę o wyrazie twarzy Justyny, a w końcu dwie lub trzy o radości Janka i wyglądzie jego domu) czuję się zawiedziona, że tylko tyle się stało. W Lalce natomiast Wokulski zdążył konia kupić, koń ów zdążył wystartować i wygrać gonitwę, a Wokulski zdołał podarować wygrane pieniądze pannie Izabeli oraz konia sprzedać. A wszystko to w tak "krótkim" czasie! Więc jednak można, czyli "rozlazłość" nie jest cechą wszystkich utworów epoki pozytywizmu.
Przedstawiłam tylko kilka argumentów przemawiających za usunięciem powieści Elizy Orzeszkowej z obowiązkowego kanonu lektur, sądzę, że znalazłoby się ich jeszcze niezliczone multum. Ostatnim, być może zbyt ostrym, ale według mnie - dość racjonalnym - argumentem, będzie to, że lektura "Nad Niemnem" zniechęciła mnie do dzieł pozytywistycznych rozwlekłością narracji. Na moje szczęście Lalka uchodzi w moim domu za wybitne dzieło Prusa, może drugie w kolejności po Emancypantkach, więc akurat do tej powieści Orzeszkowa nie zdołała mnie zniechęcić. Obawiam się jednak, że nie wszyscy rodzice moich kolegów lubią Prusa, a to oznacza, że moi rówieśnicy albo ze strachem i bólem serca zasiadać będą do kolejnych płodów pozytywistów, albo "Nad Niemnem" uważają za powieść interesującą i z zapałem zabiorą się za poszukiwanie kolejnych genialnych dzieł tego okresu.