Promienie ciepłego słońca bezszelestnie wdzierały się przez otwarte okno pokoju Jennifer. Niebo było bezchmurne. Ptaki, jak co rano śpiewały swoją poranną pieśń. Jenny mawiała, że wdzięczne ptaszki tak właśnie witają słońce. Na kwiatku, który stał na parapecie usiadł motyl biały, jak nowa, jeszcze nigdy przedtem nieużywana pościel. Obok przycupnął kolejny o skrzydłach bladoróżowych, które jednak pod wpływem promieni przybierały wszystkie kolory tęczy. Za kilka chwil dołączył do nich cytrynowożółty z czarnymi jak heban plamkami. Wtem zwinnie na okno wdrapał się kot. Nie spłoszył przy tym ani jednego motyla. Zsunął się powoli po kremowej zasłonce i kocim ruchem, jak na kota przystało zbliżył się do łóżka Jennifer. Jednym zręcznym skokiem usadowił się na końcu łóżka, tam, gdzie kołderka była najbardziej zsunięta. Nie minęło 5 minut a kot był już na poduszce, koło głowy Jenny. Wtulił się w jej ciemnobrązowe loczki. Połaskotał ją delikatnie wąsami po nosie. Jenny obudziła się, ale nadal leżała bez ruchu z zamkniętymi oczami. Delikatnie wysunęła spod głowy swoją dłoń i wyciągnęła ją ku kocurowi. Wtulił w nią swój puszysty łepek. Dziewczyna otworzyła oczy. Uśmiech już od chwili, kiedy się obudziła nie znikał z jej twarzy. Ściągnęła z siebie kołdrę. Wysunęła prawą nogę spod kołdry (zawsze najpierw stawiała prawą, gdyż obawiała się, że jeśli wystawi najpierw lewą, będzie miała zły dzień.
-Na wszelki wypadek- mawiała zawsze gdy ktoś pytał dlaczego...