— I jak się pani dziś miewa? — spytał swoją pacjentkę doktor Haydock.
Panna Marple, z głową wspartą na poduszce, uśmiechnęła się do niego blado.
— Dużo lepiej — przyznała — ale jestem okropnie przygnębiona. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że byłoby o wiele prościej, gdybym umarła. Jestem już stara. Nikt mnie nie potrzebuje, nikomu na mnie nie zależy.
Doktor Haydock przerwał jej z właściwą sobie szorstkością:
— Typowa reakcja po grypie. Przydałoby się coś, co pozwoliłoby pani oderwać się od własnych myśli. Jakiś bodziec dla umysłu.
Panna Marple westchnęła i potrząsnęła głową.
— A co więcej — kontynuował doktor Haydock — przyniosłem lekarstwo ze sobą!
Rzucił na łóżko podłużną kopertę.
— Dokładnie to, czego pani trzeba. Jedna z tych zagadek, które pani tak lubi.
— Zagadka? — panna Marple wyglądała na zainteresowaną.
— I moja literacka próba — uzupełnił doktor, rumieniąc się trochę. — Próbowałem zrobić z tego opowiadanie. „On powiedział, ona powiedziała, dziewczyna sądziła” i tak dalej. Fakty są prawdziwe.
— Ale dlaczego zagadka? — spytała panna Marple.
Doktor Haydock uśmiechnął się szeroko.
— Ponieważ jej rozwiązanie leży w pani rękach. Chcę sprawdzić, czy jest pani tak mądra, za jaką pani uchodzi.
Wystrzeliwszy tę zatrutą strzałę, doktor wyszedł. Panna Marple wzięła rękopis i zaczęła czytać.
— A gdzie panna młoda? — spytała wesoło panna Harmon.
Cała wioska w napięciu oczekiwała bogatej i pięknej żony Harry’ego Laxtona, którą przywiózł z zagranicy. Według powszechnej opinii Harry, młody utracjusz i hulaka, miał szczęście. Wszyscy zawsze traktowali go z pobłażaniem. Nawet właściciele okien, których bezustannie gnębił w dzieciństwie swoją procą. Ich oburzenie znikało wobec ogromnej skruchy chłopca. Kairy tłukł okna, okradał sady, zakładał sidła na króliki. Później wpadł w długi i wplątał się w romans z córką właściciela sklepu z wyrobami tytoniowymi. Wyplątano go i wysłano do Afryki. Mieszkańcy wioski, reprezentowani przez leciwe stare panny, mruczeli pobłażliwie: „Ech, no cóż! Wyszumi się i ustatkuje”.
A teraz syn marnotrawny powracał — nie skruszony, lecz triumfujący. Powiadano, że Harry się poprawił. Pozbierał się, pracował ciężko, a wreszcie poznał i zdobył dziewczynę angielsko–francuskiego pochodzenia, właścicielkę znacznej fortuny.
Harry mógł zamieszkać w Londynie albo nabyć posiadłość w jakiejś modnej okolicy z terenami do polowań. A jednak wolał powrócić do tej części świata, która była jego domem. Tu — w prawdziwie romantycznym geście — kupił podupadłą posiadłość, w granicach której leżał dom jego dzieciństwa.
Od prawie siedemdziesięciu lat Kingsdean House pozostawał pusty, popadając stopniowo w ruinę i zapomnienie. W jedynej nadającej się do zamieszkania części ulokował się stary dozorca z żoną. Dwór był obszerny, majestatyczny i nieprzytulny. Otoczony zapuszczonymi ogrodami i lasem, wyglądał niczym ponura siedziba czarownika.
Natomiast należący do posiadłości domek był miły i bezpretensjonalny. Na długie lata wydzierżawiono go majorowi Laxtonowi, ojcu Harry’ego. W dzieciństwie Harry biegał po całej posiadłości i poznał każdy skrawek leśnych gąszczy. Zawsze fascynował go stary dwór.
Major Laxton zmarł parę lat wcześniej i uważano, że zniknęły więzi mogące skłonić Harry’ego do powrotu — a jednak swoją młodą żonę przywiózł właśnie tu, do domu dzieciństwa. Zrujnowany Kingsdean House zburzono, a posiadłość zaatakowała cała armia robotników i przedsiębiorców budowlanych. W magicznie wręcz krótkim czasie (taką właśnie czarodziejską moc ma bogactwo) wśród drzew wyrósł nowy, biały dom.
Następnie wkroczył oddział ogrodników, a za nimi nadjechała kolumna wozów meblowych.
Dom był ukończony. Zatrudniono służących. Na koniec ekskluzywna limuzyna wysadziła przed frontowymi drzwiami pana i panią Laxton.
Mieszkańcy wioski telefonicznie składali im gratulacje, a pani Price, właścicielka największego domu w okolicy i samozwańcza przywódczyni miejscowego towarzystwa, rozesłała zaproszenia na „przyjęcie powitalne dla panny młodej”.
Przyjęcie było wielkim wydarzeniem. Kilka pań sprawiło sobie na tę okazję nowe suknie. Każdy był podniecony, zaciekawiony, każdy niecierpliwie oczekiwał spotkania z tą baśniową istotą. Bo przecież cała historia przypominała bajkę!
Panna Harmon, serdeczna, czerstwa stara panna, przeciskała się przez tłum gości blokujących, drzwi bawialni. Wyrzuciła z siebie pytanie, a malutka, wiecznie skwaszona panna Brent udzieliła jej odpowiedzi.
— Och, moja droga, ona jest czarująca. Dobrze wychowana. I taka młodziutka. Wiesz, czuję się trochę zazdrosna, widząc kogoś, kto jak ona ma dosłownie wszystko. Urodę, pieniądze i ogładę. Jest bardzo dystyngowana, nie ma w niej nic prostackiego. A nasz Harry tak bardzo jest do niej przywiązany!
— Ech, dopiero co się pobrali — odparła panna Harmon.
Cienki nos panny Brent zadrżał ze zrozumieniem.
— Moja droga, naprawdę sądzisz…?
— Wszyscy wiemy, jakie ziółko z Harry’ego — stwierdziła panna Harmon.
— Tak było dawniej. Ale teraz na pewno…
— Mężczyźni się nie zmieniają — stwierdziła panna Harmon. — Jeśli ktoś był oszustem, będzie nim zawsze. Znam się na tym.
— O mój Boże. Biedna dziewczyna — panna Brent poweselała. — Tak, pewnie będzie z nim miała kłopoty. Ktoś powinien ją ostrzec. Ciekawe, czy słyszała o tej starej historii.
— To nie w porządku, że ona nic nie wie — zgodziła się panna Harmon. — I dość niezręcznie. Zwłaszcza że w wiosce jest tylko jedna apteka.
Córka właściciela sklepu z tytoniem była obecnie żoną pana Edge’a, aptekarza.
— Byłoby lepiej, gdyby pani Laxton robiła zakupy u Bootsa w Much Benham — zauważyła panna Brent.
— Na pewno Harry sam to jej zaproponuje — stwierdziła panna Harmon.
Wymieniły znaczące spojrzenia.
— Mimo to uważam, że powinna się dowiedzieć —powiedziała panna Harmon. —
Wiedźmy! — Clarice Vane z oburzeniem zwróciła się do swojego wuja, doktora Haydocka. — Niektóre z tych bab to prawdziwe wiedźmy!
Doktor popatrzył na nią ze zdziwieniem.
Clarice była wysoką, ładną, ciemnowłosą dziewczyną o gorącym sercu i impulsywnym charakterze. Tera?, jej duże brązowe oczy błyszczały oburzeniem.
— Te stare kocice — mówiła — te ich plotki i aluzje!
— Dotyczące Harry’ego Laxtona?
— I jego romansu z córką sklepikarza.
— Ach, to! — doktor Haydock wzruszył ramionami. — Wielu młodych ludzi ma doświadczenia tego rodzaju.
— Oczywiście. Wszystko dawno się skończyło. Wiec po co o tym mówić? Po co odgrzebywać to po tylu latach? Zupełnie jak wampiry ucztujące nad trupem.
— Tobie rzeczywiście może się tak wydawać. Ale widzisz, niewiele się u nas dzieje i dlatego wszyscy lubią plotkować o starych skandalach. Dlaczego tak cię to denerwuje?
Clarice Vane przygryzła wargi i zarumieniła się. Rzuciła wreszcie stłumionym głosem:
— Wyglądają na bardzo szczęśliwych. Mówię o Laxtonach. Są młodzi i zakochani, wszystko wydaje się im tak piękne. Gdy pomyślę, że szepty, aluzje, plotki i złośliwość tych bab to zepsują…
— No tak. Rozumiem.
— Rozmawiałam z nim przed chwilą — ciągnęła Clarice. — Jest taki szczęśliwy, podekscytowany, wręcz… wzruszony, że spełniło się jego marzenie i odbudował Kingsdean. Zachowuje się jak dziecko. A ona… chyba nie spotkało jej w życiu nic złego. Zawsze miała wszystko. Zresztą widziałeś ją. Co ty o niej myślisz?
Doktor nie odpowiedział od razu. Dla innych ludzi Louise Laxton mogła być obiektem zazdrości. Rozpieszczona ulubienica losu. Ale jemu przywodziła na pamięć jedynie refren popularnej przed laty piosenki: Biedna bogata dziewczynka…
Drobna, delikatna postać o płowych włosach wijących się sztywno wokół jej twarzy i dużych niebieskich oczach pełnych tęsknoty.
Louise była już trochę zmęczona. Wyczerpały ją składane wciąż gratulacje. Miała nadzieję, że niebawem będą mogli wyjść. Być może Harry zdecyduje się na to lada moment. Zerknęła na niego. Wysoki, barczysty, ożywiony tym okropnym, nudnym przyjęciem.
Biedna bogata dziewczynka…
— Uff! — było to westchnienie pełne ulgi.
Harry obejrzał się na swoją żonę z rozbawieniem. Wracali samochodem z przyjęcia.
— Ależ okropne przyjęcie, kochanie — powiedziała. Harry roześmiał się.
— Rzeczywiście okropne. Ale nie przejmuj się. Musieliśmy je: zaliczyć. Te stare kocice znały mnie, kiedy byłem chłopcem. Byłyby bardzo rozczarowane, gdyby nie mogły przyjrzeć ci się z bliska.
Louise skrzywiła się i spytała:
— Czy będziemy musieli je często spotykać?
— Co takiego? Ależ skąd. Odwiedzą nas i zostawią swoje wizytówki, potem ty odwzajemnisz się im tym samym i więcej nie będziesz musiała już zawracać sobie głowy. Możesz znaleźć własnych znajomych, jeśli chcesz.
Po chwili Louise odezwała się ponownie:
— Nie mieszka tu nikt miły?
— Jasne, że mieszka. Na przykład państwo County. Chociaż mogą ci się wydać trochę nudni. Interesują ich głównie cebulki kwiatów, psy i konie. Zresztą sama zaczniesz jeździć. Spodoba ci się. Chciałbym, żebyś obejrzała w Eglinton jednego konia. To piękne zwierze, idealnie wyszkolone, bez wad, ale z ikrą.
Zwolnił, żeby skręcić w bramę Kingsdean. Niemal natychmiast obrócił gwałtownie kierownicą i zaklął. Na środek drogi wyskoczyła jakaś groteskowa postać, a Harry’emu ledwie udało się ją ominąć. Postać stała tam dalej, wygrażając im pięścią i krzycząc.
Louise chwyciła go za ramię.
— Kto to był — ta przerażająca starucha? Harry był wściekły.
— Stara Murgatroyd. Ona i jej mąż pilnowali dawnego dworu. Mieszkali w nim przez prawie trzydzieści lat.
— Dlaczego ci groziła? Harry poczerwieniał.
— Jest zła, że zburzono stary dom. No i jest stuknięta. Jej mąż zmarł dwa lata temu. Podobno zdziwaczała po jego śmierci.
— Czy… czy ona głoduje?
Pojęcie Louise o otaczającym ją świecie było dość mgliste i melodramatyczne. Bogactwo chroniło przed kontaktem z rzeczywistością.
Harry uniósł się gniewem.
— Na Boga, Louise! A cóż to za pomysł! Przydzieliłem jej emeryturę, i to całkiem przyzwoitą. Znalazłem dla niej nowy dom.
— Więc dlaczego się złości? — spytała skonsternowana Louise.
Harry zmarszczył brwi, aż zbiegły się w jedną kreskę.
— A skąd mam wiedzieć? To wariatka! Pewnie kochała stary dwór.
— Ale to przecież była rudera.
— No pewnie. Ściany się waliły, dach przeciekał… nawet nie było bezpiecznie tam mieszkać. Mimo to, jak sądzę, wiele dla niej znaczył. Spędziła w nim długie lata. Zresztą sam nie wiem. Po prostu stara wiedźma jest stuknięta.
— Myślę… — zaczęła Louise z trudem — że ona nas przeklęła. Och, Harry, żałuję, że to się stało.
Louise miała wrażenie, że jej nowy dom został skażony i zatruty przez złowieszczą postać szalonej starej kobiety. Zawsze gdy wysiadała z samochodu, jeździła konno albo spacerowała z psami, starucha czekała na nią. Zgarbiona, w zniszczonym kapeluszu na strąkach stalowosiwych włosów, mamrocząc przekleństwa.
Louise zaczynała wierzyć, że Harry miał rację i że kobieta jest szalona. Lecz to niczego nie zmieniało. Pani Murgatroyd nigdy nie weszła do domu, właściwie nawet nie rzucała konkretnych gróźb i nigdy nie zachowywała się gwałtownie. Krążyła tylko przed bramą. Nie było sensu zwracać się do policji, zresztą Harry był temu przeciwny. Twierdził, że wzbudziłoby to sympatię miejscowych dla starej wariatki. Nie przejmował się nią tak bardzo jak Louise.
— Nie zamartwiaj się tym, kochanie. W końcu sama zmęczy się swoimi przekleństwami. Po prostu nas wypróbowuje.
— Wcale nie, Harry. Ona… ona nas nienawidzi! Czuję to. Złorzeczy nam.
— Nie jest przecież czarownicą, choć może tak wygląda. Niepotrzebnie traktujesz ją z taką śmiertelną powagą.
Louise nie odpowiedziała. Kiedy minęło pierwsze podniecenie nowym domem, poczuła się osamotniona i pozbawioną zajęć. Przywykła do życia w Londynie i na Riwierze. Nie wiedziała nic o angielskiej wsi i nie bardzo ją lubiła. Zupełnie nie znała się na ogrodnictwie, poza sztuką układania kwiatów. Właściwie nie przepadała za psami. Nudzili ją sąsiedzi. Polubiła jedynie konne przejażdżki z Harrym albo — kiedy on zajmował się posiadłością — samotne. Jeździła po leśnych dróżkach, ciesząc się lekkim kłusem pięknego konia, którego Harry dla niej kupił. Lecz nawet Książę Hal, najwrażliwszy z kasztanków, bał się i parskał, mijając skuloną postać złowrogiej staruchy.
Pewnego dnia Louise zebrała się na odwagę. Wyszła na spacer i przechodząc obok pani Murgatroyd udała, że jej nie zauważyła, ale raptem odwróciła się i podeszła prosto do niej. Spytała, niemal bez tchu:
— O co pani chodzi? Czego pani chce?
Starucha zerknęła na nią. Miała chytrą, ciemną twarz Cyganki, okoloną kosmykami siwych włosów. Jej spojrzenie było mętne i podejrzliwe. Louise zastanowiła się, czy przypadkiem nie jest pijaczką.
Kobieta odezwała się drżącym, a jednak groźnym głosem:
— Pytasz, czego chcę? Coś takiego! Tego, co mi zabrano. Kto wyrzucił mnie z Kingsdean House? Mieszkałam tam, kiedy jeszcze byłam młoda, będzie ze czterdzieści lat. To był zły uczynek wypędzić mnie jak psa. Przyniesie nieszczęście tobie i jemu!
— Ma pani przecież ładny domek i… — zaczęła Louise, ale niemal natychmiast urwała.
Starucha wyrzuciła w górę ramiona i wrzasnęła:
— I co mi. z tego? Chcę wrócić na moje miejsce i usiąść przy moim kominku! Nie znajdziecie szczęścia w swoim ślicznym nowym domu. Spadnie na ciebie czarny smutek. Smutek, śmierć i moja klątwa! Oby twoja śliczna buzia zgniła!
Louise odwróciła się i potykając się, zaczęła uciekać. Powtarzała w myślach: „Muszę się stąd wydostać! Musimy sprzedać dom i wyjechać!”
W owej chwili takie rozwiązanie wydawało się jej proste. Zaskoczyło ją, że Harry zupełnie jej nie zrozumiał.
— Wyjechać stąd? — wykrzyknął. — Sprzedać dom? Przez groźby starej wariatki? Chyba oszalałaś.
— Wcale nie. Ona… ona mnie przeraża. Wiem, że stanie się coś złego.
Hairy Laxton stwierdził ponuro:
— Zostaw panią Murgatroyd mnie. Sam to załatwię.
Młoda pani Laxton i Clarice Vane zaprzyjaźniły się. Obie były mniej więcej w tym samym wieku, choć różniły się zarówno charakterem, jak i upodobaniami. Przebywając w towarzystwie Clarice, Louise odzyskiwała pewność siebie. Clarice była tak bardzo samodzielna i niezależna. Louise napomknęła jej o pani Murgatroyd i jej groźbach, a Clarice uznała całą sprawę za bardziej denerwującą niż niebezpieczną.
— Głupia sytuacja i rzeczywiście może wytrącić z równowagi — stwierdziła.
— Czasami jestem… przerażona. Serce bije mi jak szalone.
— Bzdura. Nie możesz pozwolić, by gnębiło cię podobne głupstwo. Niedługo się tym znudzi.
Ponieważ Louise nie odzywała się, Clarice zapytała: — O co chodzi?
Louise milczała jeszcze przez chwilę, a potem raptownie wyrzuciła z siebie:
— Nienawidzę tego miejsca! Nie chcę być tutaj. Te lasy, dom, okropna cisza w nocy i pohukiwania sów. Nawet ludzie… — Jacy ludzie?
— Mieszkańcy wioski. Te ciekawskie, plotkujące stare panny.
— Co takiego mówią? — spytała ostrym tonem Clarice.
— Nie wiem. Właściwie nic. Ale mają wstrętne myśli. Po rozmowie z nimi mam wrażenie, że nikomu nie powinno się ufać, że lepiej już nigdy nikomu nie zaufać.
— Zapomnij o nich — powiedziała szorstko Clarice. — Nie mają nic do roboty poza plotkami. Większość z tego, co plotą, to ich własne wymysły.
— Szkoda, że tu przyjechaliśmy. Ale Harry tak uwielbia ten dom — jej głos zmiękł przy tych słowach.
— Jak ona uwielbia Harry’ego — pomyślała Clarice i powiedziała na głos:
— Muszę już iść.
— Każę szoferowi cię odwieźć. Odwiedź mnie wkrótce.
Clarice skinęła głową. Wizyty nowej przyjaciółki podnosiły Louise na duchu, a Harry cieszył się widząc, że żona jest weselsza, i namawiał ją, żeby zapraszała Clarice częściej.
Pewnego dnia powiedział:
— Dobre wieści dla ciebie, kochanie.
— Co się stało?
— Załatwiłem sprawę ze starą Murgatroyd. Ma syna w Ameryce. Pojedzie do niego. Zapłacę za jej podróż.
— Cudownie, Harry. Może jeszcze polubię Kingsdean.
— Polubisz? Przecież to najwspanialsze miejsce na ziemi!
Louise zadrżała. Nie tak łatwo jej było pozbyć się obaw.
Panie z St Mary Mead miały nadzieję, że uda im się podzielić z Louise wiedzą o przeszłości jej męża.
Jednakże tę przyjemność odebrało im błyskawiczne posunięcie samego Harry’ego.
Panna Harmon i Clarice Vane znajdowały się akurat w sklepie pana Edge’a — pierwsza kupowała kulki na mole, a druga kwas borny, kiedy Laxtonowie weszli do środka.
Przywitawszy się z obiema paniami, Harry podszedł do lady i miał już poprosić o szczoteczkę do zębów, kiedy urwał nagle i wykrzyknął serdecznie:
— A kogo my tu mamy! Przecież to Bella!
Pani Edge, która wyszła w pośpiechu z zaplecza, by wspomóc męża, rozpromieniła się na widok Harry’ego, odsłaniając w uśmiechu duże, białe zęby. Niegdyś była ciemnowłosą, przystojną dziewczyną i wciąż pozostała przystojna, choć przytyła, a rysy jej twarzy zgrubiały. Duże brązowe oczy były pełne ciepła, kiedy odpowiedziała:
— To ja, panie Harry. Miło mi pana widzieć po tylu latach.
Harry zwrócił się do żony:
— Bella to moja dawna dziewczyna, Louise. Byłem w niej po uszy zakochany, czyż nie, Bella?
— Jeśli tak pan mówi… — odparła pani Edge. Louise roześmiała się.
— Mój mąż jest bardzo szczęśliwy, kiedy spotyka starych znajomych.
— Nie zapomnieliśmy pana, panie Harry — powiedziała pani Edge. — Całkiem jak w bajce: ożenił się pan i wybudował nowy dom zamiast tej rudery.
— Wyglądasz kwitnąco — stwierdził Harry, a pani Edge roześmiała się i oświadczyła, że dobrze się jej wiedzie. Spytała, czy nadal chce szczoteczkę do zębów.
Dostrzegając zawiedzioną minę panny Harmon, Clarice pomyślała triumfalnie: „Świetna robota, Harry. Wytrąciłeś im broń z ręki”.
— Cóż to za bzdurne plotki o starej pani Murgatroyd wałęsającej się wokół Kingsdean i wyklinającej nowy porządek z zaciśniętą pięścią? — doktor Haydock zwrócił się ostrym tonem do swojej siostrzenicy.
— To wcale nie bzdurne plotki. Louise była tym bardzo zdenerwowana.
— Powiedz jej, że niepotrzebnie się martwi. Kiedy Murgatroydowie pilnowali dworu, zawsze narzekali. Nie wynieśli się tylko dlatego, że Murgatroyd pił i nie mógł znaleźć innej pracy.
— Powiem jej, ale chyba nie uwierzy — w glosie Clarice brzmiała niepewność. — Staruszka wręcz trzęsie się ze złości.
— Zawsze lubiła Harry’ego, kiedy ten był mały. Nic nie rozumiem.
— I tak niedługo się jej pozbędą — powiedziała Clarice. — Harry opłacił jej przejazd do Ameryki.
Trzy dni później Louise zginęła. Spadła z konia.
Świadkami wypadku byli dwaj mężczyźni w furgonetce z pieczywem. Widzieli, jak Louise minęła bramę Kingsdean House i jak przed konia wyskoczyła stara kobieta, machając rękami i wrzeszcząc. Widzieli, jak koń spłoszył się, skręcił raptownie i popędził oszalały w dół drogi, zrzuciwszy przez łeb Louise Laxton.
Jeden z mężczyzn pozostał przy nieprzytomnej kobiecie, nie wiedząc, co począć, a drugi pobiegł do dworu po pomoc.
Po chwili nadbiegł Harry. Jego twarz była śmiertelnie blada. Zdjęli drzwi z samochodu i na nich zanieśli ranną do domu. Zmarła przed przybyciem lekarza, nie odzyskawszy przytomności.
(Na tym kończył się rękopis doktora Haydocka.)
Kiedy następnego dnia zjawił się sam autor, z zadowoleniem ocenił zaróżowione policzki i wyraźne ożywienie panny Marple.
— I jak brzmi pani werdykt? — zapytał.
— A gdzie tu jest problem, doktorze? — spytała jego pacjentka.
— Czyżbym musiał to wyjaśniać, szanowna pani?
— Przypuszczam, że chodzi o dziwaczne zachowanie dozorczyni — zaczęła panna Marple. — Dlaczego reagowała w ten sposób? Ludzie rzeczywiście nie lubią, gdy ktoś wypędza ich z domu. Ale to nie był jej dom. W rzeczywistości marudziła i narzekała, że musi w nim mieszkać. Z pewnością wygląda to podejrzanie. A propos, co się z nią stało?
— Uciekła do Liverpoolu. Ten wypadek wystraszył ją. Uznała, że tam poczeka na statek.
— Co musiało być bardzo dogodne dla pewnej osoby — uznała panna Marple. — Cóż, według mnie „sprawę dziwacznej dozorczyni” można łatwo rozwiązać. Została przekupiona, prawda?
— Tak brzmi pani rozwiązanie?
— Skoro nie zachowywała się tak nigdy przedtem, musiała udawać, a to oznacza, że ktoś jej za to zapłacił.
— I wie pani, kto?
— Tak, przypuszczam. Obawiam się, że jak zwykle chodzi o pieniądze. Zauważyłam, że mężczyznom z reguły podoba się ten sam typ kobiet.
— Chyba się pogubiłem.
— Ależ wszystko się z sobą łączy. Harry Laxton zakochał się w Belli Edge, ciemnowłosej, pełnej życia kobiecie. Podobnej do pańskiej siostrzenicy Clarice. Lecz jego biedna malutka żona reprezentowała zupełnie odmienny typ: jasnowłosej przylepki. Na pewno poślubił ją dla pieniędzy. I dla pieniędzy ją zamordował. — Użyła pani słowa „zamordował”?
— To by do niego pasowało. Jest mężczyzną atrakcyjnym dla kobiet i zupełnie pozbawionym skrupułów. Przypuszczam, że chciał zatrzymać pieniądze żony i poślubić pańską siostrzenice. Widziano, jak rozmawiał z panią Edge. Ale według mnie nic go już z nią nie łączyło. Choć może biedaczce tak się wydawało. Pewnie szybko owinął ją sobie wokół palca.
— Jak właściwie zamordował żonę?
Przez chwilę panna Marple patrzyła przed siebie, zadumana.
— Doskonale zgrał wszystko w czasie. Zapewnił sobie świadków. Widzieli staruszkę i ją obwiniali o spłoszenie konia. Ale według mnie wystraszył go strzał z pistoletu albo z procy. Właśnie wtedy, kiedy koń mijał bramę. Oczywiście zwierzę spłoszyło się i zrzuciło panią Laxton.
Umilkła i zmarszczyła brwi.
— Upadek mógł ją zabić, ale tego Harry nie był pewny. A wygląda na człowieka, który starannie wszystko planuje i nie zostawia niczego przypadkowi. Pani Edge mogła dostarczyć mu odpowiednią truciznę, bez wiedzy męża. W innym wypadku po co Harry zawracałby sobie nią głowę? Na pewno miał pod ręką jakiś silny narkotyk i podał go żonie, zanim pan nadjechał. Jeśli kobieta spada z konia, jest ciężko ranna i umiera nie odzyskując przytomności, lekarz nic nie podejrzewa, prawda? Kładzie jej śmierć na karb szoku lub obrażeń.
Doktor Haydock skinął twierdząco głową.
— Dlaczego więc nabrał pan podejrzeń?
— Raczej nie dlatego, żebym był szczególnie mądry — zaczął wyjaśnienia doktor Haydock. — To raczej banalny, dobrze znany fakt, że morderca jest tak zachwycony swoim sprytem, iż zapomina o pewnych środkach ostrożności. Próbowałem jakoś pocieszyć pogrążonego w smutku męża, bardzo mu zresztą współczułem. Rzucił się na sofę i zaczął udawać rozpacz, kiedy z kieszeni wypadła mu strzykawka. Pochwycił ją zaraz z takim przerażeniem, że mnie to zastanowiło. Harry Laxton nie był narkomanem, cieszył się doskonałym zdrowiem, a więc po co mu strzykawka? Przeprowadziłem sekcję zwłok, szukając rozwiązania. Znalazłem strofantynę. Reszta była już łatwa. Harry Laxton miał strofantynę w domu, a Bella Edge załamała się na policji i przyznała, że mu ją dostarczyła. Na koniec stara pani Murgatroyd wyznała, że Harry namówił ją do udawania rzucającej przekleństwa wariatki.
— A pańska siostrzenica pogodziła się z tym?
— Tak, Harry pociągał ją, ale nie zaangażowała się za bardzo.
Lekarz wziął swój rękopis.
— Najwyższa nota dla pani, panno Marple, i dla mnie, za moją receptę. Wydaje mi się, że znów jest pani sobą.